niedziela, 28 lutego 2010

mów do mnie jeszcze

Kropkę nad i szczęścia wagarowiczki stawia Kydryński. Przynajmniej powinien. Z odroczonym do przyszłej niedzieli obowiązkiem kluskowym, polanym sosem jasnym lub ciemnym, mogę uruchomić w nieskrępowany sposób radio ze "Siestą". Niestety, Kydryński zapowiada, że nie będzie dziś wiele mówił, i jest nadzwyczaj konsekwentny, jak gdyby podjął wielce chybione postanowienie wielkopostne. Chciałabym usłyszeć jakieś ciepłe powitanie po dwóch miesiącach się niesłyszenia, ale nie. Nie zdązono mu donieść, ze dziś, zamiast zajadać przydziałową porcję staropolskich wiktuałów, będzie go słuchać Okruszyna, nadzwyczaj wyrozumiała dla jego wady wymowy oraz emfatycznej maniery. No cóż.

wolna chata

Idę na wagary. Zatkało mi zatoki i mam wrazenie, ze z prawgo oczodoła zaraz wyleci oko, jak pacjentowi w którymś delirycznym odcinku dra House'a. Ale stare przysłowie zapewnia, ze nie ma tego złego, postanawiam bowiem nie iść na obiad niedzielny do teściów. I gdy samotnie odmrazam krokiety z Bozego Narodzenia i zaparzam herbatkę, jakoś mi nie zal góry parujących klusek śląskich, rolad, klopsów, rosołu i kapusty zasmazanej ze skawrkami. Mam wolną chatę, z okien słońce, i jakieś dwadzieścia pięć lat muzyki na z pendrive'a w kształcie panopka.
By nie zwariować ze szczęścia, rozmrazam lodówko-zamrazarkę (pani z sanepidu dostałaby duru brzusznego na sam widok zaległości). Jeszcze zostaje jednak czasu, między ściąganiem sopli i myciem, na odkurzenie pędzli i klejów, celem wyklejenia skrzyneczki dla Skakanki w niewyobrazalnie różowy wzór kwiatowy, stanowiący tło dla Dzwoneczka w zielonej sukience. Żywię skrytą nadzieję, ze klej do dekupażu zadziała bakteriobójczo na zatoki i nie trzeba będzie juz zadnych inhalacji.

sobota, 27 lutego 2010

autorka bloga

Nie, zeby do pisania brakowało tematów. Wyzszość bloga nad kazdą inną formą pisaniny polega na kompletnej dowolności tematycznej, absolutnym nieskrępowaniu formą. Jezeli istnieje jakieś ograniczenie - to tylko narzucone samemu sobie. Odnośnie, dla przykładu, długości wpisu (okno przeglądarki w pewien dyskretny sposób jest tu podpowiedzią), jak równiez profilu charakterologicznego osoby mówiącej, owej literackiej persony. Jeśli na ogół jest pogodna, nie będzie przeciez nagle roztrząsać zagadnień z zakresu filozofii, jeśli granatem od zlewu oderwana - nie wypada jej teoretyzować na temat Lupy czy Jarzyny, skoro widziała ich tylko na zdjęciach, nie mówiąc o całkowitym braku doświadczenia jesli chodzi o ich inscenizacje. Jarzyny pływają w pomidorowej i kojarzą się autorce jedynie z niekiedy monotonnym obowiązkiem zywienia domowników, zwłaszcza zimą, gdy mamy dostepne kopcowe i kiszonki.
Transcendencja autorce oczywiście się marzy, jakieś przeniesienie się bardziej na papier wtulony w okładki, nagły jakiś zryw w ramach wiosennych porządków. Wyciągnięcie z kopca, czy tez ekshumacja, dawnych bohaterów oraz drobne działania resuscytacyjne. Ale istnieje obawa, iz przywróceni sztucznie do życia, z mięśniami pogrązonymi w atrofii, nie będą umieli, a moze nawet nie będą chcieli, żyć.
Więc blog, pomyślala Okruszyna i sięgnęła po sto ósmą tego dnia chusteczkę do zakatarzonego nosa.

piątek, 26 lutego 2010

freuda teoria snów

Nietrudno byłoby opracować taką kostkę jak do gry, którą wyrzuca się temat wpisu na blog. Na jednej ze ścian kostki byłoby "jedzenie", na drugiej - "pogoda", dalej - "samopoczucie" oraz "sny". Pozostałe dwie mogłyby zająć jeszcze "zakupy" i ewentualnie "seriale". Na pierwszy rzut oka, zauważmy, są to tematy identyczne z tymi, jakie bywają ważne dla osób w podeszłym wieku, samotnych emerytów, którzy mają żywą potrzebę złozenia w ręce choćby pani magister w aptece, czy znajomej spotkanej na ulicy, skrawka własnej codzienności, która wydaje się nie być wazna dla nikogo poza nimi samymi.
Dziś na mojej kostce znowu sny, i być moze to dlatego, ze boski Andy, ozdrowien i pastujący buty przed pracą, nie słucha ("Wiesz, co mi się dzisiaj śniło?" - "No?" - zwiesza głos pytająco, ale odczekuję czterdzieści sekund i boski Andy nie zauwaza, ze nic nie powiedziałam). Więc dziś śnię wyprawę w góry, w metrowe zaspy i przepaście, gdzie poluje na mnie Batman i część ekipy ginie w lawinie. Ale kto i gdzie jest niewazne, w pamięci zostaje śnieg, mokry, zimny, momentami duszący, wszechobecny. I przerazenie, i zmęczenie mięśni, i świt na odludziu. To jest w snach fascynujące - wiarygodność detali, jak w dobrze nakręconym filmie.
Budzę się i jest wiosna.

środa, 24 lutego 2010

z kartoteki siostry oddziałowej

Na wypadek gdyby Czytelnicy dociekali, jakie przyczyny spowodowały chiwlowe złozenie pióra, wyjaśnię, ze rodzinna grypa z wariacjami zołądkowo-jelitowymi oraz mięśniowo-paszczowymi. Nic, co by nadawało się do opublikowania, chyba zeby zabrał się za to Zola. Trzymam się więc w pozostałościach czasu tak zwanego wolnego doktora House'a, i dziś, gdy wszyscy zlozeni chorbą padli w pościel, ja, równiez w pościeli oraz w słuchawkach, by nikomu nie zakłócać snu, zobaczę kolejny odcinek, w którym ktoś na pewno będzie bardziej chory ode mnie.
W górę wznoszę serce jeszcze z powodu nowych szat cesarza, dostaję bowiem w prezencie dla firmy całkiem nową grafikę strony. A przeciez nie mam urodzin (na szczęście jeszcze kilka miesięcy), ani tym bardziej imienin. Trafiło się jak ślpej kurze ziarno, chociaz metafory związane z jedzeniem jakby obecnie tu u nas niemodne.

poniedziałek, 22 lutego 2010

hatifnaty

Będzie długo i nudno, uprzedzam, i w temacie drzwi. Ale zacznę od anegdoty.

Z moją punktualnością jest tak, jak ze szczeroscią u Zośki Kłamczuchy (kto słucha bajek grajek z dziećmi, kojarzy tę bohaterkę). Zośka śpiewa, że kłamie non stop, chyba, że się pomyli. To ja mogłabym tak o mojej punktualnosci: jedynie jakaś pomyłka może sprawić, ze się nie spóźnię. I tak wczoraj spóźniona leciałam do koscioła w samym sercu miasta, a na twarz mi leciały ogromne, mokre płatki sniegu. Po uchyleniu drzwi świątynii okazało się wszakze, że jest nas w sumie cztery osoby, a msza się zacznie dopiero za minut dwadzieścia pięć, gdyż wypada w połówce godziny, nie zaś o całej, jak byłam myślałam. Zasiadłam więc w ławce, w miejscu, gdzie przy normalnym trybie mojego spóźnialstwa nie miałabym szans siedzieć, i czekałam na rozwój wypadków. Znaleźć się w posiadaniu dwudziestu pięciu minut absolutnej ciszy oraz niemożnosci działania w sensie konkretno-produktywnym jest szokiem dla systemu. Przez moment jeszcze rozważałam możliwość wyjścia i odbycia zaległych rozmów telefonicznych, ale mokre płatki śniegu i ciemność mnie do tego zniechęciły. Pozostała więc cisza, w której wywiązała się rozmowa ze Stwórcą, stanowiąca przegląd wydarzeń autobiograficznych, których kościół w sercu miasta był świadkiem i wyszły całkiem pokaźne kamienie milowe.

Ale ja nie o tym. Na dwadzieścia minut przed można zaobserwować również strukturę zajmowania miejsc w ławkach. Zasadniczo najpierw zajmowane są ławki puste. Więc środkiem przemykająpojedyncze samotności i mokre od śniegu zasiadają samotnie. Potem zapełniają się brzegi. To młodzi ludzie, msza dla nich, więc spodziewam się interakcji, ale nie, są tylko pielgrzymki pojedynczości. Próbuję nawiązać kontakt wzrokowy z tymi, co siedli po prawicy mojej i lewicy, ale się nie da.
Więc kościół, gotycki, jasny, ascetyczny, na pewno najładniejszy w miescie - zapełnia się społecznością hatifnatów, Leibnitzowskich monad bez okien i drzwi, gdzie zaden byt nie tylko nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest być kimś innym, ale i w prosty sposób nie potrafi przełamać tej obcości w jednej kościelnej ławce. Smutek przenika mnie nie do opisania, więc nie opisuję. Ale nadal w głowie mi się nie miesci, ze taki nasz los: ze jestestwo swoje, jak przycięzki bagaz, trzeba nosić ze sobą samemu. I nie definiuje nas, co myślimy, czujemy czy przezywamy, ale jedynie wola. Wola, bo od woli zalezą decyzje, co i komu z siebie powierzymy, pod warunkiem, ze znajdzie się chętny do przyjęcia.
A dziś rano czytam u Pascala Merciera (Nocny Pociąg do Lizbony) to. Gdy opisuje wspólne stanie z kimś obcym przed wystawą sklepową i przyglądanie się swoim odbiciom w szybie:

Is it an evil, this strangeness and distance? Would a painter have to portray us with outstretched arms, desperate in the vain attempt to reach each other? Or should a picture show us in a pose expressing relief that there is this double barrier that is also a protective wall? Should we be grateful for the protection that guards us from the strangeness of one another? And for the freedom it makes possible? How would it be if we confronted each other unprotected by the double refraction represeented by the interpreted body? If, because nothing separating and adulterating stood between us, we tumbled into each other?

Bo nie przyszło mi do głowy pomyśleć, że pojedynczość chroni naszą kruchość. Frailty, vulnerability - lepiej brzmi po angielsku. Bo nie tylko umiemy się sobą nawzajem opiekować; mamy również ogromny potencjał niszczenia i zadawania bólu. Więc pojedynczo, chrońmy się nadal, jak hatifnaty - czekając na burzę. Jakiś wspólny event, znaczy.

sobota, 20 lutego 2010

kultura osobista

Do nowego laptopa, pierwszego mojego komputera firmowego, o konieczności zakupu którego nie wiedziałabym wcale, gdyby nie koleżanka po piórze, nie da się wsadzić mojego dotychczasowego internetu.
Tu następuje gonitwa myśli zgoła obelzywych, tylko od dwóch dni nie mogę się zdecydować, czy dostawca internetu powinien sobie wsadzić swój przestarzały modem, czy tez producent komputera powinien sobie wsadzić swój komputer (znowu osobisty, jak mówił w reklamie JayZ), wiadomo gdzie. Tam, gdzie wiosna nie dochodzi.
Wyjście awaryjne jakieś pojawia się na horyzoncie, po kilku godzinach rozmów telefonicznych i wręcz - ze sprzedawcami, przedstawicielami i infolinią, oraz męzem, który konstatuje, iz nikt nie zawinił poza galopującym postępem technicznym. I muszę się zgodzić.
Arturo dzwoni, ze mógłby wpaść na spotkanie jakieś literackie, ale proszę spojrzeć, jaki ze mnie kwiat inteligencji - przy drobnych przeciwnościach losu, z bloga wychodzi językowa słoma.

piątek, 19 lutego 2010

kino nocne

Bo kto powiedział, ze w nocy ma się nie dziać. U nas, przykładowo, dzieje się ze hej. Wieczorem kazdy zajmuje miejsce w swoim łózku, chyba, ze jest inaczej. Dwa dni temu, gdy boski Andy doskonalił umiejętności siatkarskie, Skakanka i ja połozyłyśmy się na łózku Grzybka, a Grzybek - w szufladzie na pościel, czyli nieco pod i nieco obok. Ale norma mówi, ze dzieci śpiąw swoich pokojach, a my śpimy w przechodnim salonie, poniewaz obecny "swój" pokój Grzybka zajął naszą byłą sypialnię. Przechodni salon sprzyja poczuciu prowizoryczności snu, a wypadki ją potwierdzają. Najpierw przychodzi w nocy Grzybek, a nad ranem Skakanka. Z wyjątekiem nocy, kiedy jest odwrotnie. Boski Andy wówczas, w zalezności od kolejności powyzszego, przeprowadza się do pokoju któregoś z dzieci, wraz z kołdrą i poduszką, gdyz wobec tych kazdy ma niezwykle silne poczucie własności. Stałym elementem układanki jestem w sumie tylko ja na łózku w salonie, która na wszelki wypadek co godzinę się budzę sprawdzić, czy wszyscy spiący koło mnie mają skarpety i własne kołdry, celem uniknięcia kataru.
Ale ostatniej nocy boski Andy powiedział: basta. Grzybek po pierwszej i drugiej próbie zajęcia miejsca w salonie i spania z nogami na mojej głowie został odniesiony do siebie. I stała się rzecz niezwykła: przespałam całą noc. W związku z czym śniło mi się pełnometrazowo, nie zaś seryjnie. I tu, proszę państwa, podświadmość przeszła najśmielsze oczekiwania. Dan Brown by osiwiał, ja zaś obudziłam się zupełnie załamana i - kompletnie niewypoczęta. By nie nadwyręzać wrazliwości p.t. Czytelników, nie opiszę szokującej i ziejącej dramatyzmem fabuły, dośc, ze tradycyjnie skończyłam w zakonie, tłumacząc się siostrom, ze juz mnie tam nie ma.
Od dzisiaj wolę spać znowu w odcinkach.

czwartek, 18 lutego 2010

przedwiośnie

Od poniedziałku juz wiem, gdy jeszcze temperatury ujemne atakują przeciągiem uzębienie, ze nadchodzi wiosna. Bez ogladania prognoz, po prostu wiem i o niemalze nic się juz nie martwię. W poniedziałkowy ranek, o godzinie 7 czasu europejskiego, spłynęła na mnie ta wiedza, nie wiara, i na snieg patrzę z niejaką wyzszością, bo zaraz go nie będzie, a ja, mam nadzieję, zostanę.
Z kazdym dniem zjawiska atmosferyczne potwierdzają moje poniedziałkowe objawienia, w związku z tym podejmuję nieudaną próbę zamachu na swój znienawidzony acz ciepły kozuszek, który nalezałoby wkrótce utopic w Odrze w charakterze marzanny. Niestety, gubię się w powyprzedazowych resztkach na wieszakach znanych marek i nie umiem wybrać ani koloru, ani ceny, ani fasonu stosownego do pokarnawałowej figury. I nie chodzi o karnawal w Rio, raczej o karnawał domowy z udziałem czekolady nadziewanej, a kysz, a kysz.
Prawdopodobnie w stanie niezdecydowania zastanie mnie maj, gdy płaszczyk nie będzie juz potrzebny. Zastanawiam się, jak to robią inne kobiety.

środa, 17 lutego 2010

historie bezdomne

A poniewaz dłuznicy płacą zaległe faktury, mogę ponieść koszty związane z zakupami, i wybieram dziś ksiązki. Mam Broken Music Stinga za złotych czternaście oraz ostatni tom autobiografii Franka McCourta, który odszedł w ostatnie moje urodziny, za złoty piętnaście. Z rodzimego serwisu, gdzie kupić i sprzedać mozna wszystko, często na fakturę. Ciągle mam wrazenie, ze prowadzę schronisko opowieści niechcianych, ksiązek i historii oddanych, pozbytych, którym nikt nie okazał przywiązania. W aucie słucham powieści kostiumowej Ross Poldark i podziwiam szarże lektora, który z wcale udanym skutkiem próbuje imitować wszystkie odmiany akcentu kornwalijskiego z końca XVIII wieku. A ten audiobook w lumpeksie wzięłam przeciez za dwa złote, z litości, bo lezał wśród przydeptanych pantofli i karnawałowych torebek sprzed dekady. I tak samochód przenosi mnie wraz z uruchomieniem silnika te parę wieków wstecz; lektor czyta, i czuję tę wilgoć murów, prostotę obejścia, widzę te wstązki we włosach pań, i słyszę stukanie końskich kopyt o wznoszące się w górę i w dół kamienne ściezki na pustkowiu. Ja, opiekunka porzuconych opowieści.

jeszcze do matury

Mamy tez i próbkę poezji zaangazowanej politycznie, gdzie autor stawia gorzką diagnozę moralności ludzi znajdujących się u steru państwa:

Żono! Zostań Prezydentem!
to nie trudne jest zajęcie
partia machnie Ci orędzie
minki zrobisz z dwie nadęte
kolię kupisz se z diamentem
i nim zdążą z impiczmentem
będziem godną mieli rente

Miast przejrzystości etycznej mamy do czynienia z partykularyzmem, troską o własne korzyści, manipulowaniem wyborcami na wzór rezysera spektaklu. Samo odgrywanie roli prezydenta wymaga jedynie drugorzędnych zdolności aktorskich i odtwórczych. Oczywiście autor, mówiąc "zono", nie miał na mysli własnej małzonki, której liczne zalety znane są wszem i wobec, i nie da im rady najzgrabniejszy nawet panegiryk. Chodziło o inne małzeństwo, a podmiot liryczny to ex-polityk Janek, którego niesłusznie deportowano z Luftwaffe, przepraszam, Lufthansy.
Się rozpisał kolega Arturo, myśmy nie wiedzieli, ze mamy w gronie literata!

wtorek, 16 lutego 2010

śledzik

Do końca karnawału pozostało zaledwie dwie godziny i dwadzieścia dwie minuty, a ja nie wiem, czy objadać się, czy włączyć głosną muzykę i tańczyć, czy skoczyć na cepeen po pepsi, tytułem dogodzenia sobie na okazję. Boski Andy mówi, ze skoczy na cepeen po pepsi, jesli skończę prasować jego koszule. Wyjasniam, że boski Andy spedzał wieczór w towarzystwie zelazka i koszul własnych, gdyz ja spędzałam wieczór ucząc w moim home office annę.mannę.
Tu inklinacje literackie ustąpić muszą desce do prasowania, po raz pierwszy zapewne i ostatni. Rzec by mozna, zycie wkrada się do prozy, czy proza do życia, jak kto woli.

poniedziałek, 15 lutego 2010

wieczorek poetycki

Arturo trzeźwo zauwaza, ze poza nieboszczykiem w czasie ostatkowego wieczoru były akcenty znacznie bardziej romantyczne, między innymi melorecytacja utwóru lirycznego jegoz własnie autorstwa, który to utwór zadedykował Zonie:

"Szumi jodła na balkonie
co choinką wczoraj była
powolutku śnieg topnieje
nasza Miłość ciągle trzyma"

Wiersz sylabiczny, rymy zeńskie niedokładne abab, więc formalnie nawiązuje do wielkich tradycji poezji polskiej. Uschnięta jodełka na balkonie symbolizuje udręki zycia w wielkim mieście, w M4 czy 5, gdzie pozornie otwarta przestrzeń balkonu jest przeciez odgrodzona sztachetami, zas czynność zwozenia choinki windą bywa odwlekana do Świąt Wielkiej Nocy. Wyrzut z balkonu grozi sprawą o odszkodowanie w sądzie (Czytelnicy być moze pamiętają rzut choinką ze stojakiem z balkonu w wykonaniu Okruszyny). Nostalgicznej rzeczywistości "wczoraj" przeciwstawiony zostaje dzisiejszy śnieg, który poddany prawidłom przemijania zaraz przeciez znajdzie się w ulotnej sferze wspomnień. Na tle efemerycznych zjawisk kulturowo (choinka) przyrodniczych (śnieg) źródłem nadziei pozostaje wiecznie zywe uczucie, które wbrew prognozom i modom, trzyma bardziej niz najtęzszy mróz.
Nasze dzieci jescze będą maturę na tym zdawać. Arturo, czekamy na tomik poezji nakładem!

ostatki

Opaleni wygospodarowali kawałek parkietu i miły kącik spozywczy z rodową porcelaną, w nurcie antyrestauracyjnego slow foodu, jak czytam w wysokich obcasach. Pomimo zgromadzonej przeze mnie muzycznej rąbanki, przy której z dziećmi zwyczajowo odbywamy aerobik, a następnie wojnę na poduszki, kącik spozywczy cieszy się większym powodzeniem niz parkiet, na którym głównie boski Andy i ja celem zainspirowania reszty. Zadne zbiorowe sursum corda nie ma jednak miejsca i tak w walentynki dość dobrze prosperuje salon polityczny (wybory prezydenckie) tudziez rozmowa o ostatnich sukcesach, jak zagaja George. Więc poniewaz to dzień przed poniedziałkiem, zestresowani menedzerowie, audytorzy i prezesi small biznesu prognozują oraz wyrazają obawy i radości na zawodowej ściezce. Wtedy rozlega się Jak anioła głos rodzimego bojzbendu i nagle odzywa się obecny w tym gronie inzynierów i menedzerów lekarz, nasz doktor Kildare, pogodny i wolny od menedzerskiego stresu. Ta piosenka mi się tak smutno kojarzy. Wszyscy spoglądają pytająco, bo fakt, tekst moze napełnić rozpaczą z powodów logiczno-stylistycznych, ale skądinąd, to taka wesoła przyśpiewka. Kiedyś bowiem miałem wezwanie do reanimacji beznadziejnego przypadku. Facet w barze koło pegieeru był juz dosyć moco niezywy, ale gdybyśmy nie reanimowali, toby nas miesjcowi zlinczowali. Więc reanimowaliśmy z całych sił, i wtedy zagrało Jak anioła głos. To jego zona dzwoniła na komórkę.

sobota, 13 lutego 2010

chacarron

To ostatnia sobota karnawału i nie mogę się powstrzymać od akcentu muzycznego w konwencji purnonsensu. O utworze wiem od upper middle class kolezanek modliszek. Gdy udało mi się go wysłuchać przed dziewiątą w trójce, ze śmiechu poleciały mi łzy. Dlatego zadałam sobie trud odnalezienia utworu, którego "tekst" - uwaga - nie znaczy nic w zadnym języku. Mozna tańczyć na stole, jak ktoś ma ochotę.

piątek, 12 lutego 2010

ich trójka

Okazuje się, ze w rodzimym środowisku jestem nie w temacie, gdyz trendy jest słuchanie trójki, a ja mam ucho nadwrazliwe na rockowe dźwięki. Chcąc być poniekąd trendy i w duchu upper middle class of educated people, daję szansę trójce, a własciwie wracam do korzeni lat wczesnej młodości. Prognoza pogody Wojciecha Manna z ranna rzeczywiście nawet na ponurym obliczu kostuchy zimy powinna wywołać uśmiech. Gdy chwilę później śpiewa koreański Elvis, uśmiecham się i ja, choć nie śmieję się do rozpuku jak wczoraj, gdy z racji obchodów rocznicowych radia odtwarzano z archiwalnych taśm głos redaktora Zimocha kibicującego Małyszowi. Muzyka nawet, nawet, dzisiaj nie powariowali, bardzo ładny John Mayer ze swoim who says I can't get stoned (idei wszakże nie pochwalam. Na marginesie, to redaktorzy stacji komercyjnych sprawiają wrazenie, jak gdyby zjedli zupę z grzybków halucynogennych) oraz wesoła piosnka o "leaving on Monday morning". Trwam przy trójce do końca z przerwami na pracę w terenie, gdzie przemakają mi buty w zupie solnej na ulicy, trwam az do zlicytowania obrazu haitańskiego artysty. Gdy przewijam w myślach dzień od teraz do rana, mam wrazenie, ze głównie słuchałam radia. Moze to jakiś sposób, by dotrwać do marca.

czwartek, 11 lutego 2010

szybcy i wściekli

Poniewaz tą trasę, łączącą Północ z Południem pokonuję przez miasto często, noga sama wyczuwa stosowne momenty, gdy nie nalezy zbyt mocno wciskać pedału gazu i wcale nie muszę wzrokiem szukać fotoradarów. Pomiędzy zaś radarami jest strefa formuły pierwszej, gdzie kierowcy odreagowują wymuszone wczesniej ograniczenie, i ja czasami tez ulegam pokusie, zwłaszcza gdy na ogonie siedzi mi jakiś męski szowinista. Więc i wczoraj po zmierzchu z całą pewnością w lusterku widziałam światła męskiego szowinisty, który mnie, blondynce w czerwonym aucie z wgniecionym bagaznikiem, chciał udowodnić, ze nie mam szans w męskim gronie. Więc dawałam radę jak długo mogłam, ale gdy prędkościomierz pokazał 63, a gościu za mną nie dawał za wygraną, odpadłam z wyścigu po brukowanej arterii. Szowinista podjął manewr wyprzedzania i wówczas zobaczyłam, iż jechał radiowozem. Oczyma wyobraźni zlustrowałam wszystkie nalepki z tylnej szyby i bagaznika, w tym zielony listek, rybkę, dziecko w bagazniku, znaczy w foteliku i parę innych. Tej o niepoczytalnosci umysłowej niestety brakowało, ale szowinista w radiowozie widać miał wazniejsze sprawy na głowie i pospieszył dalej. Więc, mówiąc językiem tłustego czwartku, upiekło mi się.

środa, 10 lutego 2010

duze i małe przyjemnosci

W zwrotowni RUCHU, gdzie znajduję się dziś rano, panowie Kazik i Stasiu, jak mniemam, owiani zapachem świezej (choć w zwrotowni zapewne nie tak w swiezej jak w dziale ekspedycji) prasy i papierosów, sprzedają mi zaległą gazetę z programem do małej księgowości na płycie. Tak bowiem wygląda prowadzenie firmy - na drobnych załatwieniach i generowaniu drobnych zysków. Ze szczęścia, ze mała księgowość jest, kupuję jeszcze zaległy mały, przepraszam, duży format. W międzyczasie od kozaczka odpada mi obcas, na szczęście nie całkiem. Tu następuje stek inwektyw pod adresem zimy, których nie wypada na głos powtarzać i taśmę przewijamy wprzód, gdy juz siedzę przy kawie i laptopie, i zaraz oderwę głowę panopkowi z pendrive'a. A tam ma być muzyka. Na kazdym panopku po kilka godzin. Ala McB mówi, ze to po to, bym nie musiała zamykać firmy i mogła nadal tłumaczyć przy dźwiękach okołosiestowych. Wzruszona troską Ali o podtrzymywanie ducha przedsiębiorczości, nie mogę teraz działalności wszak zamknąć. Pan ze sklepu z laptopami dzwoni, gdzie brakujące złoty dwadzieścia siedem do laptopa, mała księgowość pod ręką, a panopek własnie traci dla mnie głowę. Miłe jest zycie pani prezes.

nadrabiając wtorek

Gdy tu manic monday, mamy juz przeciez wednesday, a gdzie podział się wtorek? Wtorek upłynął pod hasłem środków przeciwbólowych dostępnych bez recepty (skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą) z powodu paralizu szyi wespół z głową. Przeszło nieco dopiero na okazję wieczoru w Soho, niestety nie w Londynie, ale tez nieźle, gdzie z koleżankami praktykowałyśmy kolejne spotkanie z cyklu "for women only." Absolutnym hitem wieczoru była kolekcja pendrive'ów, ktore przyniosła mi w prezencie z własnej i nieprzymuszonej woli Ala McB. Ten feministyczny gadzet ma wygląd miniaturowego facecika z korporacji, w koszuli i pod krawatem, a jakze, a w celu dostania się do elektronicznej wtyczki USB nalezy gościowi urwać głowę. Zadnych podtekstów voodoo - niektórzy na spotkanie własnie przyszli z kina z najnowszej produkcji Disney'a z voodoo w tle - mimo to, niby próbując gniazda, gest dekapitacji z upodobaniem powtarzam razy kilka. Czym byłoby zycie bez gadzetów i kawy.

poniedziałek, 8 lutego 2010

manic monday

To jeden z tych dni, gdy bad morning przechodzi w bad afternoon i nadzieję przywraca dopiero good evening, gdy Grzybek mówi do mnie szpetem "dobranoc mamo" i zarzuca mi ręce na szyję tak, ze czuję się najdrozszym egzemplarzem mamy na świecie. Ale gdy on spokojnie zasypia, przejrzawszy te same strony w tych samych ksiązeczkach, pociągi, stacja paliw i straz pozarna, ja myslami jestem juz przy telefonie. Dopiero w przyszły poniedziałek, co prawda, ale juz przezywam nowy rozdział w staraniu się o miejscu na neurologii.
Tu zawieszam głos i pozwólcie, ze wrócę do zagadkowej świętej Troski. Pisałam juz o tym z zeszłym roku i nie chciałam nudzić czytelników odgrzanym daniem tygodnia. Przypomnę, iz do zeszłorocznej wizyty w przyklasztornym domu ojców, w którym sciany z trudem mieszczą poniemieckie bibeloty, znalazłam figurę świętej, którą uwazałam za wymysł pesymistycznej Olgi Tokarczuk. Św. Troska, Kummernis Wilgefortis, to postać legendarna, o której watpi się, ze była, o czym tez informuje rzetelnie tabliczka u stóp figury.

niedziela, 7 lutego 2010

jestem z miasta

A teraz mozna juz tylko powspominać ten achromatyczny pejzaz, a przeciez wcale nie smutny: wzniesienia i doliny tylko white, niebo obwisłe w formie mgły - jasny taki grey i szczotki nagich drzew, powiedzmy ze black, ale jak przez jakiś filtr, dajmy na to z torby foliowej, w której otwór na obiektyw wycięto nie tam, gdzie trzeba.
Gdy my szusujemy na sankach po drodze, która jest juz tylko sciezką dla pieszych z racji zaśniezenia, w dół w stronę klasztoru schodzi babinka z kosturem i zagaduje, fajnie dzisiaj, taki trochę mrozik. A ja przypominam sobie, jak przed wyjsciem piłam kawę i biegałam schodami w górę i schodami w dół, w ramach zewnętrznego rozrusznika serca i woli, by nabrać ochoty do wystawienia nosa na śnieg i minus sześć.
El Macho rozwija sankami na tej samej ściezce zawrotne prędkości, zwieńczone kaskaderskim trikiem z turlaniem się w dół. Matti (potomek D. i M.) zabiera Skakankę na slalom gigant, kóry kończy się fioletem na bordzie, policzku i czole mojej córki, zmartwionej uszczerbkiem na urodzie w kontekscie jutrzejszej wizyty w przedszkolu (nedaleko pada...).
A potem wsiadamy w nasz krązownik w godzinę i pół przenosi nas z powrotem do miasta, gdzie nasz dom, co bywało przeciez widać, słychać i czuć. Mimo ze kolorów mamy ile wlezie, achromatycznego pejzazu brak.

beztroska

Święta Troska niezmiennie strzeże wejścia do refektarza, ale głównie jesteśmy zaaferowani torem saneczkowym, ktory ma długość kilku kilometrow. Takie ilości śniegu po raz ostatni widziałam w dziecinstwie. Obcasy sprawdzają się zarówno jako uklłd sterowniczy, jak i hamulce. Rozmrażanie Grzybka po sankach trwa dobrą chwilę; przede wszytskim zaś biel wymazuuje wszystkie troski końca tygodnia, kłody po drodze życia firmowego oraz niedogodnosci M4 w mieście. Tu jest bowiem tylko święta Troska w barokowej, posępnej rzeźbie. Poza tym - ferie.

sobota, 6 lutego 2010

w drodze na sanki

Odzwyczaiłam się od przemieszczania, ktore kojarzy się przecież z latem. A jednak udaje mi się spakowac nadzwyczaj rozsadną ilość bagażu i, zdumiona własną powsciągliwoscią, jadę z rodzina sto kilometrow na sanki. Pewnym niepokojem napelnia mnie tylko mysl, ze poza El Macho z rodzina oraz D. i M., ktorzy, miejmy nadzieję, uporali sie z wakacyjnymi amputacjami kończyn dzieci, czeka tam na nas znowu swieta Kummernis Wilgefortis. I nim zasiądziemy do obiadu w refektarzu, trzeba bedzie z nią stanac oko w oko, gdzie w odzieży karnawalowej, niczym styczniowa jeszcze wyprzedaż, ze smutkiem zajmuje miejsce na przedwojennym krucyfiksie.

piątek, 5 lutego 2010

filozofia dialogu

Postanowiłam wejść w dialog z rzeczywistością:

Z przykrością zauważyłam, że na Państwa stronie nie można już znaleźć trójkowej siesty ani archiwum audycji z poprzednich miesięcy i lat. Moje przyjazne myślenie o marce Pilsner wiązało się niedomiennie z klimatem tej muzyki. Państwa serwery umożliwiały słuchanie siest odbiorcom również poza granicami kraju, w tym wielu moim znajomym. To niepowetowana strata; oby nie okazała się ruchem w brzemiennym w skutki dla PR-u firmy. Na forach internetowych wrze.
Z poważaniem


A tak rzeczywistość odpowiada:

Szanowna Pani,
Dziękujemy za kontakt z nami.
W odpowiedzi na Pani wiadomość, pragniemy poinformować, że ponad trzyletnia współpraca marki Pilsner Urquell z radiową "Trójką" oraz autorem audycji "Siesta"
Panem Marcinem Kydryńskim dobiegła końca z dniem
31 grudnia 2009 roku. Oznacza to, że od 1 stycznia nowe audycje "Siesty", ze względu na prawa autorskie należące do Polskiego Radia, nie będą już dostępne na stronie internetowej marki.
Przez te lata naszej współpracy udało nam się zebrać wytrawną kolekcję blisko 3000 utworów, pochodzących z ponad 1800 albumów.
Miłośników wytrawnego brzmienia zapraszamy na stronę
www.pilsner.pl, na której wciąż możemy delektować się muzyką, tworzyć własne playlisty i dzielić się nimi z najbliższymi.
Z wyrazami szacunku,


Zespół marki Pilsner Urquell

o poprawnych relacjach z rzeczywistoscią

Jestem bohaterką. Rano przed lustrem wytrzymuję widok. Powtarzam sobie w myslach motto zasłyszane od Hani vel Mirelli, "nie obrażac się na rzeczywistość". Powtarzam w myślach, a potem na głos powtarzam tej paniusi z fryzurą na cito, w rozciagniętym dresie, z maskarą efektownie rozmazaną na twarzy w promieniu dwóch centymetrów od rzęs. Bowiem zasnęłam dnia poprzedniego podczas usypiania Skakanki. Więc powtarzam jeszcze głośniej, "nie obrażać się na rzeczywistość" i parskam smiechem, obnazając nie wyszczotkowane wczora z wieczora uzębienie. Rzeczywistość z lustra tez się śmieje, ale nie wiem, na ile dodaje to jej uroku.
A w sumie przeciez powodów do obrazenia się bez liku. Weźmy przykładowo siestę, której archiwa Pilsner po prostu wyrzucił ze swoich serwerów. Audycje z czterech lat trafiły na cybersmietnik (gdybym wiedziała, gdzie on jest, pobiegłabym odgrzebywać). W zasadzie więc nalezałoby zamknąć działalność gospodarczą. Przeciez wszystkie tłumaczenia do tej pory odbywały się tylko dzięki zestawowi do reanimacji, dzięki dożylnie podawanej przez Kydryńkiego muzyce.
Teoretycznie się nie obrazam, ale posłuchajcie tylko, jak głośno trzaskam drzwiczkami od pralki.

czwartek, 4 lutego 2010

refleksje na dwie strony przed końcem

A przeciez jest w tym coś zabawnego, ze człowiek w młodości pisze pamiętniki, wkleja do nich bilety z autografami z filharmonii, próbuje sił w malowaniu, a nawet wierszach i śpiewie, i myśli, ze życie z grubsza na tym polega - na wizjonerstwie, na wzruszeniach i zamyśleniach. A potem, osiągnąwszy wiek dorosły, zgina grzbiet w pałąk przy komputerze i klepie. I jakie to tresci - nie Szekspira na miarę Barańczaka, nie T.S.Eliota revised, ani nawet nie cultural news from the world, tylko absolutnie i bezwględnie treści, które przyniosą nie zysk duchowy, ale dochód materialny par excellence, by coś mądrego dorzucić.
Więc w tych dniach osiągam biegłość w zakresie nowoczesnych metod geodezyjnych. Mamy więc tu wcięcia w przód, plamki laserów, teodolity, tachimetry i śruby mikrometryczne, jak równiez tasmy inwarowe i tarczki celownicze. Absolutnym hitem tej kategorii jest kąt paralaktyczny. Mimo ze czytam lawinowo artykuły z amerykańskich uniwersytetów i oglądam rysunki, hasła te pozostają oderwane od przedmiotów czy pojęć, które mogłyby ewentualnie nazywać, i są w mojej głowie niczym innym niż chrzęstem słów, kakofonią nie do odegrania przez zadną orkiestrę instrumentów, poezją tylko na miarę rąbania siekierą i lecących wiórów. Tak, proszę państwa, od kuchni wygląda nauka angielskiego i tłumaczenia.

środa, 3 lutego 2010

czerwony na szarym

Ironia to losu, ze postanowienia i hasła, ledwo wypowiedziane, ulegają natychmiastowemu przeterminowaniu, i proszę, dopiero co obstawałam, że bez pisania się nie da i oto dwa dni się dało bez trudu. Taką tapetę mój grafik dizajner kiedyś wymyslił, i luty zaczyna się nie dość ze znianacka, to jeszcze w ten deseń.
Odwilz maluje obrazki tak monotonne, ze mimo starań trudno je ubarwić (kupuję dzieciom pisaki i plastelinę 12 kolorów, i co ztego). Auto coraz częściej ulega zaklinowaniu w zlodowaciałaych zaspach, ja zaś ulegam coraz częściej niezdrowym zachciankom, które z pewnością będą miały wpływ na tuszę i uzębienie. Dziękować Bogu, luty to krótki miesiąc, i w związku z powyzszym moze nawet uda się przezyć opłaty za AC i OC, powiększone o moje stłuczki (wnikliwy czytelnik pamięta utrącone Holendrom lusterko).
Tymczasem u boskiego Andy'ego w korporacji obchody dni kultury iberyjskiej, i wszyscy w przebraniach, dziewczęta w kabaretkach i z czerwonymi kwiatami we włosach, a la flamenco, panowie - w strojach piłkarskich Hiszpanii i Portugalii pozyczonych przez boskiego Andy'ego. Wiem, bo dostaję zdjęcie z obchodów, na kórym mój boski Mąz otoczony wianuszkiem gorących tancerek.
Przegarniam włosy moje utrudzone suszarką i kaloryferem, i rozmyśłam, czy w pobliskiej pasmanetrii nie zaopatrzyć się w kwiat w kolorze byczej krwi, w charakterze akcentu do szarzyzny dnia powszedniego. Albo moze jednak zatrudnić się w korporacji?