czwartek, 31 marca 2011

w hołdzie sprawności fizycznej

- Bo u nas wszystko przychodzi z półtorarocznym opóźnieniem - mówi Pani Blond z emfazą. - Popiel w Nowym Jorku był modny dwa lata temu, a do nas dopiero teraz wchodzi.
- Czy ja wiem - druga Pani już w ręczniku i czepku nie spieszy potewierdzić. - Popiel to chyba zawsze był modny.
- Nie, dopiero w tym roku, ale z opóźnieniem. Ja żeby tak cała na popiel, to nie, ale dodatki jakieś sobie kupiłam.

Panie wychodzą pod natrysk, a ja - konstatując, że w szatni pływalni raczej nie rozmawia się o Heglu - wsuwam klapki, czepek, w którym wyglądam jak śmiertka z kosą, oraz jeszcze bradziej twarzowe okulary. Żeby dla zdrowia tak się szpecić, waham się jeszcze przez chwilę, ale niedługo potem wchodzę do lodowatej wody i przemierzam basen za basenem. Za każdym razem z dwuminutowym postojem po środku, kiedy to mogę oglądać brodzik, gdzie Pani Blond bierze udział w zajęciach aqua-aerobiku. Zwodowana tam grupa - mimo że sprawia wrażenie dowiezionej zbyt późno kadry przedszkolnej - chyba bawi się zdecydowanie lepiej ode mnie.

I gdy mam wrażenie, że zrobiłam basenów już sto dwadzieścia osiem i mdleję z hiperwentylacji i przemęczenia, spoglądam na zegarek i wychodzi, że pływam dopiero od dziewiętnastu minut. Czyli albo pobiłam rekord Otylii Jędrzejczak, albo nie mam zupełnie kondycji i basenów było może osiem, bez stu dwudziestu.

Potem już tylko walka z hipotermią i zegarkiem, mijają mnie dziewczęta wyrzucające ramiona do przodu w przykładnym stylu motylkowym i lekko podtuczony pan w białym czepku. Wytrzymuję jeszcze dwadzieścia minut, po czym wychodzę na tarczy, nacieram kremem czerwoną od chloru twarz i postanawiam, że już nigdy więcej. Gdybym zapomniała, zawsze mogę sprawdzić w gooogle, ktory odeśle mnie na stronę tegoż wpisu.

W przyszłym tygodniu wypróbuję zumbę.

awaria autopilota

Ten stan wydaje się być nieuniknionym udziałem autora bloga, mam nadzieję, że każdego, nawet takiego, który pisze "co ślina na język" i wciska enter. Dopada bowiem człowieka od czasu do czasu, systematycznie i bez poprzedzającej aury, taka myśl, że to jednak jest zaskakujące. Ja piszę. Wy czytacie. Ja piszę trochę tak, jakby Was nie było. Wy czytacie i też zachowujecie się tak, jakby Was nie było, gdyż sceny z życia ogląda się wchodząc w miękkich kapciach lub samych skarpetach, żeby nie rozpraszać "dziania się".

Podejrzewam, że chwile zwątpienia miewa każdy szanujący się autor bloga (choć wierzcie mi, dla wielu słowa "autor bloga" i "szacunek" nie idą w parze. Któreś ostatnie Wysokie Obcasy próbowały zmusić ostatnio jedną bardzo kulturalną panią prawnik, co wygrała konkurs na blog rok czy dwa lata temu, by w końcu przyznała się do tego, że jest zaburzoną ekshibicjonistką i zasługuje na lanie na goły tyłek, którego jeśli nie pokazała jeszcze na blogu, Wysokie Obcasy chętnie zamieszczą na swojej rozkładówce).

Zawsze mogę powiedzieć,  że z fantazji o pisaniu naprawdę, jak je nazywa Autorka Wieczornego, pozostał blog. Jak u boskiego Andy'ego, co chciał posadzić drzewo, a sadzi bratki na balkonie. Jakaś filozoficzna redukcja, jakieś zastępstwo z nagłej konieczności. A może jednak zdumiewający spektakl na granicy prywatności.

środa, 30 marca 2011

kwitnąco - to tylko kwiatki

Piję sok z warzyw, choć wolałabym kawę. Żadna kawa jednak nie jest w stanie przywrócić normalnego rytmu zatokowego memu krązeniu, ciśnienie nadal jak na stole w prosektorium. A ponieważ nie wiem, czy poprzednie dwa zdania nadają się na sylogizm, więc żadnego "więc" nie będzie.

Artykuł do przetłumaczenia o posadowieniu na palach (i nie chodzi o Azję z Pana Wołodyjowskiego, lecz fundamenty budowlane) dzielę na kilka strawnych porcji, ale i tak czuję się przejedzona. Z balkonu dźwięki ptaków i naprawy starego auta z zepsutym gaźnikiem.


Wykonany w sieci test na zdrowy tryb życia rekomenduje ograniczenie soczewicy i tofu. W życiu nie jadłam. A teraz pozdrawiam Czytelników, idę bowiem podbić kartę ewidencji pracy w home office i wyruszam z rowerami zbierać dzieci.

wtorek, 29 marca 2011

z pamiętnika wędrownego nauczyciela

Gdy po ciemku pakuję torbę z pomocami dydaktycznymi do auta, przypominają mi się dawne czasy pracy niemal za miastem i wszędzie, gdzie wezwano mnie na lekcje, jak karetkę pogotowia do chorego. Więc jednak dokonuję jakiś wyborów, to też przympominam sobie, nie jestem patykiem, który wrzucony do strumienia, płynie z nurtem, zadowolony z własnej bezwładności.

Więc ocaliłam popołudnia i wieczory od życia zawodowego. Wczoraj, gdy przemierzam miasto w poszukiwaniu szkoły na jego drugim końcu, odbywam zastępstwo do późnych godzin i Skakanka nie idzie na basen. Okrutne to jakieś z drugiej strony, wybierać między córką a sobą, jak z jakiejś kiepskiej opery mydlanej, z jednowymiarowymi postaciami. Boję się, czy nie zaczniemy mówić po hiszpańsku czy portugalsku, żeby tasiemiec w stylu Natalii Oreiro unaocznił się jeszcze bardziej.

A teraz pora wysuszyć włosy i zaparzyć kawę, czekam bowiem na uczniów, którzy już bardzo wkrótce przybędą do home office. Żeby tylko nie zobaczyli tych sześciu godzin snu pod oczami.

niedziela, 27 marca 2011

ubrana jak u dolce gabana

Grafomanowi rzadko brak słów, a nawet jeśli, pokryje ów brak potokiem słów zastępczych. A tu proszę. Sukienkę nową dostaję dla swych zapisków, i przytyka mnie nieco ten przepyszny wiosenny krój, ten fason pełen fantazji - dla pisaniny monotonnej przecież i błahej.

Dziękuję wszechstronnie uzdolnionej graphic designerce, która wyznacza dla zajęć hobbystycznych - wzór profesjonalizmu w każdym calu. A poza tym, gałązka zupełnie jak zerwana z kadru filmu o Keatsie.

thank you, jane

Kto by pomyślał, że Jane Campion będzie dla mnie robić filmy. To bardzo miło z jej strony.

Najpierw był Aniol przy moim stole - o instynkcie pisania ponad wszystko, ponad szpital psychiatryczny z groźbą lobotomii włącznie, co przydarzyło się Janet Frame, później przecież największej sławie nowozelandzkiej literatury. Przeczytałam potem całą biograficzną trylogię i jeszcze Twarze w wodzie na dodatek.

Potem Fortepian, zwłaszcza gdy wpada do oceanu i ląduje na jego dnie, z przyczepioną na długiej linie filigranową kobietą. A teraz Jaśniejsza od gwiazd, o kolejnym zupełnie niepraktycznym życiu, o niczym wartym odnotowania w indeksach giełdowych czy wiadomościach dnia. O Johnie Keatsie, znaczy. Mistrzostwo malarstwa i światła. To znaczy umieć opowiadać, bez cienia nachalności.

Nic nie wiem o opowiadaniu, po filmie konstatuję niemal bez żalu.

rozmowy niedokończone

Zimno jest, mimo słońca, spódnica w wycinanki ludowe musi poczekać w szafie. W parku znajdujemy plamę słońca w sam raz dla rekonwalescentów, trochę zagubieni w czasie, co dziś przesunął się o godzinę. Dowiedzieliśmy się dopiero koło południa, że należy się z dniem pospieszyć, bo może nam go zabraknąć, i jakieś poczucie oszukania przez dziejowy spisek zostało. Ukradziono nam godzinę życia, teraz to bez znaczenia, ale kto wie, kiedy się okaże, że można ją było wykorzystać na picie kawy.

Kawa jest u Opalonych, których odwiedzam, ale tylko ostrożnie, z racji zagrożenia epidemiologicznego, jakie stanowię pochodząc z zawirusowanego środowiska. Przychodzę nawet z własnym kubkiem i łyżeczką - tylko dlatego, że nie posiadam takiego skafandra jaki wkładają goście na Archiwum X - oraz płynem do dezynfekcji w torebce.

Dostaję jednak filiżankę z serwisu niedzielnego. Torcik pyszny, po raz kolejny gościna robi zamach na wyobrażenie o talii osy, którego miewam przebłyski, gdy puszczam wodze fantazji. Poza tym spotkanie znowu działa krzepiąco, chociaż limit czasowy pięciu zdań jakby ciąży i czekam momentu, gdy będziemy mogli rozmawiać do woli. Kalendarz przeglądam i nic na to nie wskazuje. Może po czterdziestce, pocieszam się, a może na emeryturze zamieszkamy na squacie, jak marzył kiedyś Arturo. Aby tylko przeciągów nie było.

sobota, 26 marca 2011

garderobę rozdac przyjaciołom i bliskim

Nie pomyślałam o tym nigdy, że Marilyn Monroe poświęci cały akapit swojego testamentu losowi własnej garderoby, i gdyby nie dziś zajęcia poranne z tłumaczenia przysięgłego, i tekst przyniesiony przez profesora, nadal nie miałabym pojęcia, że ustanowiła dożywotnią rentę matce z funduszu powierniczego.

I oczywiście, że mi się udziela zamyślenie, co ja mówię, przejęcie losem kobiet kruchych i bezsilnych, co pod seksapilem kryją nieopierzone brzydkie kaczątka, mylące odrobinę ciepła z miłością, płacące na koniec za błędy wszystkich.

A wkrótce potem wchodzę do kościoła parafialnego, gdzie trumna innej kobiety, i myślę tylko jedno, cóż, jeśli nie niebo, może zakończyć historię pozbawioną puenty, całe rozdziały przeciwności, porzucenia i utraty. Z epilogiem w postaci kilku zeszytów wspomnień.

I nie wiem, od czego przy tej trumnie zacząć, siedzę tylko i czuję, słowa odleciały jak ostrożne wróble. I gdyby chociaż móc jakiś gest wykonać, jakieś padnięcie w ramiona tym, co zostali i w żałobie, byłoby pewnie to jakimś wyjściem. Ale  dzieje nas łączą tak dawne, że poprzez uniform pełnionych obecnie funkcji i objętych stanowisk trudno się ściskać. Podaję rękę, patrzę w oczy, czy zostały te same, mimo że dorosłość zmieniła nas nie do poznania, i zdumiewam się, jak bezbronnie wygląda człowiek, gdy odchodzi matka.

piątek, 25 marca 2011

kartoteka

Jeszcze tłumaczę akt zgonu Londyńczyka, co trzynaście lat temu przeszedł na tamten świat w Charing Cross Hospital w towarzystwie córki, ale na pieczątkę i podpis nie zostaje sił.

Keats i poezja przesuwają się w przyszłość bliżej nieokreśloną: wczorajszy wieczór należał do Skakanki, która do rana i dziś nadal walczyła z grypą żołądkową. Zdecydowanie to nie był jakiś mdły Rigoletto, lecz Walkirie, bo córka z chorobami - właśnie - walczy. Było więc tupanie w materac, krzyczenie oraz przysiady, celem zminimalizowania bólu mięśni (co z tego, że o trzeciej nad ranem).

Boski Andy wraca z pracy, i mówi, że jego też bierze. Mnie bierze cholera, ale mało zaraźliwa. Dentysta odwołuje rwanie ósemki, zaplanowane na dziś wieczór i to jest dobra wiadomość dnia, który nie nadaje się na wpis na blogu ze względu na oczywisty skręt prozatorski oraz opadnięcie rąk autorki.

Akt zgonu, którego już nie mam serca tłumaczyć, przypomina, że jutro - zamiast na studia - chcę udać się na pogrzeb. Jakaś bardzo głęboka potrzeba podpisania listy obecności pod zgaśnięciem, kończącym całą serię dramatów. Na puentę zabrakło mi już linijki, bo nie napiszę przecież, że polotu.

czwartek, 24 marca 2011

john keats

Zachodzę do biblioteki oddać E.T., film naszego dzieciństwa, który Skakanka zrosiła łzami (ja dzielnie swoje przełykałam, by nie dprowadzić do zbiorowej histerii), a Grzybek oprotestował (faceci w kombinezonach, z NASA). Przedłużam drugi, ten o Keatsie.

Zapomniałam wspomnieć, że planowaliśmy go oglądać w ów wieczór, gdy Grzybek miał występ solowy w operze Rigoletto. Więc miała być Oda do słowika, a wyszło mniej poetycko, choć przecież równie dramatycznie.

A Keats? Cóż, życiorys opłakiwałam na studiach rzewnymi łzami, czytając z Northon Anthology of English Literature - niewątpliwie najbardziej kserowanego woluminu w całej bibliotece filologii. I ten fakt tylko pamiętam, opłakiwania nad skryptem, i tego, że Ody do słowika chciałam się nauczyć na pamięć, wyobrażając sobie, jak Keats ją pisał pod drzewem. Jak widać i ja mam jakąś historię pensjonarki, choć czasem wydaje mi się, że musiałam się urodzić z rozsądkiem dorosłego, który entuzjazm zakopał pod drzewem w formie przeszklonego widoczka, a potem zapomniał, gdzie to było, w ten sposób żegnając się z entuzjazmem na zawsze.

Dziś czytam biografię Keatsa inaczej i najbardziej uderza mnie fakt, że przestudiowawszy kilka lat farmacji, oświadczył pewnego dnia wujowi, że rzuca wszystko i od teraz będzie już tylko poetą. I podziwiam tę intuicję, że o londyńskim farmaceucie Antologia Northona milczałaby jak grób.

środa, 23 marca 2011

himalaizm dla średniozaawansowanych

Budzę się w śpiworze fiord nanssen, zakupionym onegdaj na obóz w Białym Dunajcu; ma tyle lat, że wchodząc do niego podejrzewałam utratę właściwości termicznych nawet podczas przymrozku, jak ogłaszała wszem i wobec metka. A jednak wiatr na mnie powiewa i nic, ciepło jest, tylko ten granat mało twarzowy.

Nie, żebym się nagle znalazła w okolicach pierwszej bazy pod Annapurną, skądże znowu. Jedynie Grzybek haftował całą noc do rana i cała pościel stopniowo przemieściła się do łazienki, do której teraz za to nie da się wejść.

O szóstej dwadzieścia osiem proszę boskiego o zmianę i w pokoju dziecięcym pod otwartym oknem, w śpiworze, zasypiam, zastanawiając się, skąd wziąć paliwo na prowadzone dziś do późnego wieczora trzy grupy zajęć na drugim końcu miasta. Gdyby tylko to jeszcze było jedyną sprawą do zajęcia się, pewnie bardziej ochoczo wygrzebywałabym się na powierzchnię.

Są inne Annapurny w życiu człowieka.*

*Maurice Herzog (kierownik wyprawy 1950)

poniedziałek, 21 marca 2011

zeszyt

Dopiero po wyjściu z basenu, za dwadzieścia ósma, gdy mrok mamy w wersji English, bo z mlekiem, Skakance się przypomina, że pilnie potrzebny zeszyt w linie. Na ósmą rano, na jutro.

Przejrzawszy dziś tuziny par półbutów wiosennych dla dzieci w sklepie sportowym na drugiej półkuli miasta, z trudem wyobrażam sobie miejsce, gdzie o tej porze można nabyć zeszyt. I czyż nie jest to skandaliczne i nie do pomyślenia, że dajmy na to żołądkową gorzką albo marlboro można dostać wszędzie, 24/24, a zeszyt tylko w ściśle określonych godzinach w którymś z pozostałych jeszcze gdzieniegdzie sklepów papierniczych? Dlaczego stacje benzynowe nie sprzedają zeszytów jako przedmiotów pierwszej potrzeby? Czy taksówkarze także bywają wysyłani przez zdesperowanych grafomanów po zeszyt, za gruby napiwek do kursu?

W końcu w najbliższym hipermarkecie real, który i tak jest daleko, znajdujemy z trudem dwa zeszyty w cienką linię. Wydaje się, że szerzej dostępne są tylko we wrześniu. Za to jest wyprzedaż i można brulion w kratkę za dwa złote. Skwapliwie kupuję kilka, skoro to towar tak trudno dostępny. Ileż powieści nie napisano z braku narzędzi?

niedziela, 20 marca 2011

herbatka proszona

I za sprawą jednego nieoczekiwanego telefonu lądujemy na kanapie u Opalonych, na wprost ekranu o przekroju ściany, na którym wyświetlają się mankamenty mojej starzejącej się postury uchwycone w czasie wakacji nad jeziorem, w parku krajobrazowym. Krajobrazy upiększają za to dzieci, coraz bardziej, a jakże, dorodne i samodzielne, choć jakoś nie przemawia do mnie, że nasze obumieranie jest ceną ich dorastania.

Jemy zatem ciasto z kremem, mimo dowodów naocznych w high definition, że się nie powinno, i zostajemy jeszcze na kolacji, poprzedzonej partyjką rummikuba. Nie, żeby mieć asocjacje z domem starców i rozrywkami stacjonarnymi; Opaleni przecież pełni planów i wigoru, jak na zdjęciu tanecznym w płetwach i masce do nurkowania; tylko z nas jakby powietrze w ten weekend uszło.

Wychodzimy podpompowani i załatani, z mocnymi postanowieniami podjęcia aktywności fizycznej i zdrowego odżywania z większym udziałem warzyw.

sobota, 19 marca 2011

eurobiznes*

Zauważam, że długopis z Manchester Art Gallery nie pisze prawie wcale i zaczynam podejrzewać, że tusz zasechł, co znaczy, że czas od ostatniej podróży upłynął zbyt długi. Jednakże wydobyty z torby drugi długopis, z National Gallery przy Trafalgar Square miewa się świetnie, a przecież czasu upłynęło o rok więcej.

Długopisy, nabożnie oszczędzane na czarną godzinę, przydają się teraz, gdy pięknie spóźniona przybywam na zajęcia z bzyznes rajting, i jak widać trudności w skupieniu się powodują, że na kartce wyjętej z notatek piszę zgoła inne notatki. Długopis przywieziony z podróży do kraju herbaty na five o'clock daje mi tę namiastkę światowości, którym innym drinki wypijane w business class. Patrzę za okno na ledwie przezierające słońce zza deszczowych chmur i myślę, że poleciałabym gdzieś.

*z lotniska z kolei w Liverpoolu do domu przywiozłam podróżną wersję gry Monopoly (znany polski odpowiednik=Eurobiznes), w którym kupuje się i sprzedaje nieruchomości w dzielnicach Londynu. Nawet gdy grałam tylko ze Skakanką, na Regent Street nie było mnie stać.

czwartek, 17 marca 2011

ciepłe kapcie letniej wiary

Choć możliwe, że pisanie to tylko eskapizm i nieporadne przecież radzenie sobie choćby z jednym dniem wyrwanym z kalendarza.

Na BBC live zdjęcia pokazują, jak na osadę podobną do Sendai (w gruzach trudno rozróżnić, nawet gdyby geografię miejsca znał koś doskonale) pada śnieg. I ja, tchórz absolutny i dezerter, przerażona ilekroć choćby wyobrażam sobie zimno (nie mówiąc o odczuwaniu, choćby peryferyjnym, przez uszy, nos czy palce), siedzę teraz i patrzę, bo co innego pozostało, i łzy spływają mi pod golf bezszwowy gatta, z promocji.

A potem, gdy myślę, że chociaż u mnie od paru już dni mała stabilizacja szkoły, przedszkola i mojej roli angielskiej guwernantki dla panien z dobrych domów, fizjoterapeutka Grzybka wręcza mi na pięciu kartkach A4 kolejną z wielu quasi-diagnoz opisowych, z listą things-to-do. I jak zrobić z mojego małego Baryshnikova - Arnolda Schwarzenegera. I niby czytam, a nic nie dociera i wszystko gdzieś obok mnie, jakby na wyspie Honsiu.

zew natury

Z pisaniem jest trochę jak w tym powiedzeniu o kobiecie i zakupach, że je robi, gdy jest bardzo szczęśliwa, bardzo smutna, albo gdy nic się nie dzieje. Bo w rzeczy samej, wszystkie stany - z porami roku włącznie - ciążą ku pisaniu, niepisanym jakimś prawem przyciągania długopisu do papieru. 

Zimą wydawało mi się, że w końcu można by zmobilizować siły i zagospodarować czas achromatycznej pustki wokół, i w czterech ścianach podjąć jakiś wysiłek prozatorski.

Gdy tylko wyszło słońce, zapowiadając miłą odmianę wiosny (nie mówię o dzisiejszym jednolicie ulewnym dniu), natychmiast pomyślałam, że to świetna okoliczność, by poddać się pisaniu - jak cała przyroda własnemu instynktowi życia.

Oczywiście wszelkie impulsy racjonalna myśl stłumiła w zarodku, możliwe, że dla dobra wszystkich. Nadal jednak wzruszam się, gdy czytam, jak ktoś "przyoszczędza na przymiotnikach", by jednak jakiś ochłap czasu wydrzeć dobie. I ten zew pisania, którym podszyte są dni, wciska między codzienne, zawsze w pośpiechu, krzątanie się. Jak gdyby nigdy nic.

środa, 16 marca 2011

jak zostać królem

Uhonorować siebie jako człowieka, ze wszystkimi wynikającymi obowiązkami i - przywilejami. Reszta przyjedzie sama.

Po seansie będąc, nie stać mnie na lepszą recenzję. Aha, i platonicznie kocham Colina Firtha - od dawna, od Dumy i uprzedzenia, ale teraz jeszcze bardziej. Wybacz, Denzel. Kocham Was obu.

I proszę. Wyszło mi prawie jak podziękowanie za Oskara.

wtorek, 15 marca 2011

dobre rady

- Autem pani przyjechała?
- Tak - potwierdzam.
- No właśnie. Szkoda, bo trzeba było sobie kielicha walnąć wcześniej - mówi życzliwie.
Po kielichu zmniejsza się krzepliwość krwi w razie czego, chciałabym powiedzieć, ale tylko się uśmiecham nieznacznie.
- Albo dwa paski czekolady przed wejściem trzeba było zjeść.
Przecież przyszłam stracić to, co przybyło po dwóch kawałach torta bezowego w południe! Tego też nie powiem.
- Czekolada powoduje wydzielanie się tego tam w mózgu, zapomniałem, jak się to nazywa.
- Endorfin - podpowiadam. - Serotoniny.
- No właśnie. Ja jem dużo czekolady i jestem zupełnie wyluzowany. Pani luzu więcej potrzeba, psychicznego.
Prorok, czy co? Chwiejnie zbliżam się do bandy.
- Pan patrzy, córka jeździ już lepiej ode mnie - pokazuję na Skakankę, która robi jaskółkę na środku lodowiska.
- Normalne, taka kolej rzeczy - odpowiada instruktor z kursu łyżwiarskiego córki (trwającego nadal) i mojego (skończonego tydzień temu), po czym życzy dobrej zabawy, żegna się i odchodzi, całkiem wyluzowany. Czasem wydaje mi się, że ludzie prześwietlają mnie jak promienie X - przecież zabawy staram się nauczyć od lat i nadal opornie idzie, choć są postępy.

I zastanawiam się, dlaczego nie studiowałam AWF-u, tylko literaturę? Z literackiego podejścia do spraw wcale nie wynika w sposób oczywisty, że d***a nie szklanka. A ta wiedza przydaje się w życiu bardziej niż Szekspir i Eliot razem wzięci.

porządki w manufakturze

Zapraszam na oglądanie szafek na moim blogu robótkowym.

poniedziałek, 14 marca 2011

śniadanie na trawie

Na stół wykładam sałatki i kawę z ekspresu nalewam, boski Andy zaś kręci się przy sztućcach i talerzach. Zupełnie nieoczekiwanie jest bowiem ósma piętnaście, a dzieci są już w szkole i przedszkolu. Więc śniadamy we dwoje, rozmyślając, jakie nowe perspektywy daje połączenie wiosny i lekcji na pierwszą zmianę.

Czytam boskiemu do kawy Agatę Passent z damskiej prasy (dołączonej jakiś kwartał temu do ulubionego filmu o Coco Chanel), bo już dawno myślałam o tym, że powinnam dostać jej rubrykę felietonów. Nie ma bowiem w naszym kraju drugiego - publicznie ujawnianego - pióra tak kompletnie pozbawionego polotu, jak Miss Passent właśnie. Wiem, to brzydkie i fe, tak się o córce znanego nazwiska wyrażać, ale nawet boski Andy przyznaje, że bez polotu wcale. Na naszym family-business breakfast przedstawiam jeszcze kilka pomysłów na zarabianie na tym, co się lubi, a potem boski Andy antycypuje telefon od Mesie Dupąnta, naszego ulubionego przełożonego w korporacji. Potem wsiada na rower do swego wielkopowierzchniowego, a ja w kapciach idę do swego miniaturowego, biura.

Gdyby wszystkie poniedziałki były takie, może awansowałyby na ulubiony dzień tygodnia.

niedziela, 13 marca 2011

urodziny

Grzybek zasypany prezentami, z książką o koparce pod poduszką, zasypia dumny i blady ze swoich pięciu lat. A ja myślę, jak to szybko zleciało. I że szkoda, że poza przygotowaniem niespodzianek natury kulinarnej, nie pomyślałam o ujęciu w formie audio-video tego minionego czasu. I jakie to dziwne, że często rzeczy ważne od mniej można odróżnić dopiero po czasie. Potem się okazuje, że akcenty upadły niekoniecznie tam gdzie trzeba, i widzę wyraźnie, że wiele z nich leży na zestawie sałatek pozostałych w lodówce. Czy nie powinno być zakładu, który ubezpieczałby od przeżytych na starość odkryć tego rodzaju?

Poza tym idzie wiosna, co z tego, że kolejna. Wszystko o tym mówi, boski Andy zasadził na balkonie bratki. I wszyscy będziemy się odchudzać, krzywa kilogramów do lata spadnie do parteru.

piątek, 11 marca 2011

jak gdyby

Internet nieoczekiwanie wrócił wraz z uaktywnieniem się płyt tektonicznych w Azji i uświadomił mi, jak dobrze było bez niego. Oglądając bowiem wiadomości British Broadcasting Company, zostałam zbombardowana obrazami, które reżyserzy już widzą w swoich oskarowych filmach katastroficznych. Pokazywano je ciągle i ciągle od nowa tak, że zaczęłam słusznie podejrzewać, że chodzi o dramaturgię, oglądalność i że nareszcie coś się dzieje. Są eksperci od tsunami, specjalne serwisy i materiały premierowe.

A przecież i tak w ciepłych kapciach i bezpiecznym dystansie zajęta jestem tylko lekko wstrząsaną codziennością, jak gdyby po drugiej stronie globu nic się nie działo.

środa, 9 marca 2011

adaptacja

Dotychczas byłam zdania, za Karen Blixen, że nie ma takiej ilości cierpienia, której nie można byłoby zamienić na pisanie. Z takiej perspektywy rzec by można, życie jest niewyczerpaną kopalnią tematów, bo wszelkie sprawy pod słońcem są łatwe do opisania, nawet jeśli trudne do przeżycia. Wczorajsze jednak job interview udowodniło, że zdarzają się okoliczności, którym i pisanie nie pomoże.

Jasne, że trzeba było się lepiej przyjrzeć profilowi przedsiębiorstwa. A jednak wyposażona w swoją beztroskę (w końcu nie mam nic do stracenia), poszłam na rozmowę. Nie dodam splotu wydarzeń, rodem z "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", które sprawiły, że spóźniam się mimo godzinnego zapasu czasu. Ale już od podania ręki, zapewne nie w tę stronę co biznes protokół karze, widzę, że do okoliczności pasuję jak pięść do nosa. I przekonuję się, że miałam jednak coś do stracenia: samoocenę, którą wyniosłam na temblaku na skutek wszechstronnej kompromitacji.

Ale nie tylko to. Utraty płynności finansowej nie musiał przewidywać prorok: ilość odwołanych godzin mówiła sama za siebie. Co będzie? W swojej bzines-naiwności liczę na nadprzyrodzoną interwencję i rozwiązania typu last minute.

poniedziałek, 7 marca 2011

kilka racjonalizacji

Autorka Wieczornego na wiosnę wraca do pisania. Znaczy, zdarzają się całkiem do rzeczy poniedziałki. Od czasu bowiem zawieszenia przez Wieczornego działalności pisarskiej, nie udało mi się znaleźć w sieci równie lapidarnych i celnych miniatur - a próbowałam. To sztuka, mieć styl nie do podrobienia.

Podobno też da się napisać książkę, a potem samemu ją wydać i sprzedać - wcale nie kupując samemu wszystkich egzemplarzy. Myślę, że to świetne wiadomości, teraz tylko należałoby jakoś obejść drobną kwestię nienapisania żadnej powieści. Ta niebyła i niedoszła urąga bowiem wszelkim zasadom kontrsuowania fabuły. Jak George Sand usiadłam bowiem do pisania nie mając pojęcia, jak się losy bohaterów potoczą; zabrakło mi niestety kilku jej umiejętności, by rzecz doprowadzić z niesłabnącym entuzjazmem do końca. Cóż, ani jej, ani mnie, nikt i tak dziś nie czyta, a "przejście do historii" - czyż nie da się prowadzić całkiem udanego życia i bez tego? Zdaje się zresztą, do historii przeszła na plecach Chopina, nie zaś powodu zapisania dziesiątek tomów absolutnie rozwlekłych opowieści.

prawie jak tate gallery

 Dziś zapraszam na sztukę współczesną - hand made, a jakże! TU.

niedziela, 6 marca 2011

if i were a rich man

Internetu nadal nikt u nas nie widział, boski Andy odkurzyl wczoraj dokładnie mieszkanie, a nawet wytrzepał dywany podczas mojego pobytu w szkole i też go nie znalazł. Dostawca usług sieciowych nie przejął się moim pismem, widać kapital zakładowy za mały. A przecież mogę w końcu to wszystko opisać, a nawet wymyślić jakiśantyslogan. Jedynie ważniejsze sprawy na głowie mnie przed tym powstrzymują.

Dziś bowiem wszyscy już są zatkani, smarkają oraz kaszlą, z boskim Andym do kompletu. Podaję więc herbaty, kapsułki i saszetki, oraz organizuję zbiorową inhalację nad filiżanką roztworu z ręcznikami na głowach. Sama obawiam się, że utraciłam węch na zawsze i trzeba będzie przywracać go operacyjnie, lub co najmniej endoskopowo. I wyglądam za szybkę naszego M4, które tej wiosny, być może pod wpływem promieni ultrfaioletowych od kilku dni przecież dosć intensywnych, skurczyło się do dramatycznie niewielkich rozmiarów.

I wtedy, w końcu przypomniam sobie, że przecież jest pianino. Powinni w aptekach sprzedawać pianina zamiast aspiryny, apapu i antydepresantów, a może i leków na wzdęcie: kilka dźwięków od razu wprawia człowieka w dobry humor. Więc dziś, dla boskiego Andy'ego i reszty rodziny, wygrywam piosenkę Teviego mleczarza. Jeszcze ręka lewa gra przeciw równie nieszkolonej ręce lewej, gdy probuję rytm bardziej w stylu szalom, ale przecież wszyscy już widzimy w naszym wyimaginowanym domu schody wiodące w górę, drugie schody - w dół i trzecie -"leading nowehere, just for show".

sobota, 5 marca 2011

nie przy jedzeniu

Gdybym jednak była optymistką, do tego zupelnie zdrową (znaczy, gdyby glut nie zaklejał mi całej zawartości czaszki, jak w chwili obecnej mniemam), napisałabym pewnie, że każda impreza uświadamia mi, jak cudowne jest rozwijanie się z każdym rokiem, pod każdym względem. Kilka zmarszczek, trochę fałdek więcej, za to mniej włosów, a do tego bawimy się coraz lepiej. I okazji do świętowania przybywa.

Nadworny przedsiębiorca ojciec B., dla przykładu, zwolnił wreszcie pracownika, z którym, jak z kamieniem u szyi trwał latami. Opalona prawie zdała egzamin na miedzynarodowego specjalistę. Niektórym z nas powiększy się rodzina, wbrew 23 procentowemu vatowi na posiadanie dzieci w tych nieprzychylnych czasach. Ktoś przeczytał książkę, ktoś inny obejrzał film, a jeszcze ktoś inny film spiratował i miał dylemat: oglądać czy nie? Ktoś dostał podwyżkę, kto inny obniżkę; ktoś zjachał ze Spitzbergenu na nartach, a inny nie sadzi cebul na łyżwach (tak, ja!).

Choć absolutnie największym wyczynem było to, że się na te tłustoczwartkowe  obchody w ogóle, z nieocenioną pomocą boskiego, dowlokłam. Dziś bowiem śmierć w oczach, na zajeciach w szkole nikt nie chciał obok mnie siedzieć, wysmarkalam bowiem z zatok rurociąg "Przyjaźń".

piątek, 4 marca 2011

w poszukiwaniu straconego czasu

Gdy tak czas upływa nam na tłustym czwartku, kaszlę i smarkam, i mówię, żeby uważać, bo mozna się ode mnie zarazić. Nadworny poeta oraz tancerz Arturo na to twierdzi, że może jednak bakcylem pisania i nie byłoby źle. Należy jednak pamiętać, że pewna ilość osób musi gdzieś złapać bakcyla czytania, bo czymże jest pisanie bez czytelników - to sztuka dla długodystansowców, choć pamiętajmy, że nawet prawdziwi pisarze, nie bloggerzy, autorzy powieści wielotomowych, także publikowali w odcinkach, na bieżąco mając pojęcie o tym, czy temat się sprzeda.

Gdy więc w ten tłusty czwartek (piszę z małej, bo świeto wprawia mnie w przygnębienie; jedząc pączki odkrywam bowiem, że wyglądam coraz bardziej jak pani Paparówka wymyślona do piosenki dla Grzybka) ktoś rzuca, że ciekawe, co o imprezie napisze Okruszyna, jestem zupełnie spokojna. Są bowiem Czytelnicy stali, co czytają jak leci, są tacy, co nie czytają i ja o tym dobrze wiem, oraz kategoria sprawiająca kłopot największy - ci, co zaczęli czytać i szybko dali sobie spokój, kreśląc a czole kółko ("wiecie, ta co pisze tego tam - bloga").

Więc impreza była bardzo udana, mimo kryzysu wieku średniego oraz kaszlu i smarków. A dziś, choć nie wypiłam wczoraj ani miligrama, ziemia chwieje mi się pod stopami i choroba morska do kompletu. Życie to jednak jakaś nieprzerwana niedyspozycja, podziwiam optymistów.

wtorek, 1 marca 2011

trudności kształtują charakter, jak mawia boski Andy

Tak. Awarię internetu podobno technicy naprawiają, a mnie się wydaje, że muszą oni pracować na ćwierć etatu, skoro jeszcze żadne fale do mnie nie dotarły. Nie mogę obejrzeć zdjęć Eyes Wide Open i nie wiem, co Stone Cherry ma w d***e, na małym ekraniku to zupełnie niejasne. Ale to nic, z tego co wiem, część Czytelników (przynajmniej dwie) walczą z awarią komputera, a jedna - z potopem z kranu.  I myślę, że świetnie w końcu radzimy sobie ze złością: żadnych doniesień o zamaskowanych napastniczkach z dubeltówkami, przeciwnie, poezja, koncerty, a nawet wyjazd na drugą półkulę.

Zatem smarkam i pokasluję, i prawie co dzień jestem na lodowisku, gdzie wyjeździć mozna wszystko. Złość na sieć GSM, na przeziębienie, na przymus zewsząd doradzający, że trzeba być bardziej biznes niż sam Bill Gates. I promować będę od dzisiaj zdrowy tryb życia, wegetarianizm oraz high touch zamiast high tech, i zamiast do rana sprawdzać zadania domowe (których nie mogę odłaczyć od maili z powodu braku internetu), humanitarnie pójdę spać. Dobranoc. Tym zaś, co przed świtem wyruszą w stronę wschodzącego słońca - szerokiej drogi i do zobaczenia za miesiąc.