czwartek, 30 czerwca 2011

żena za pultem

Podejrzewam, że w każdej wsi posadę sklepowej w GS-ie otrzymuje osoba o najmniej miłej powierzchowności. Tego przynajmniej uczy mnie wieloletnie doświadczenie, w którym co prawda sklepowe były tylko dwie. Co jedna, to lepiej usposobiona.

Oferta pracy w lokalnym tygodniku wyglądałaby tak: zatrudnimy panią w stosownym wieku, skrupulatną i wścibską, która serdeczności do ludzi ma tyle, co ekipa dezynsekcyjna w stosunku do myszy; posiada natomiast swoje zdanie na temat każdego klienta. I zdanie to, zgodnie z prawdą, że świat to podłe miejsce, nie jest najlepsze.

Również gdy tu przemierzam sto metrów do GS-u wielkości altanki średnio zapalonego działkowca, zawsze obok torby na ramieniu niosę duszę. Sklepowa bowiem powiedzieć może: śpieszę się już, bo zupę wstawiłam. Albo: chleb trzeba zamówić dwa dni wcześniej. Albo nic nie mówić, tylko przestępować z nogi na nogę, dając do zrozumienia, że są na świecie ciekawsze doprawdy zajęcia niż bycie kobietą za ladą.

Wszystko jest za to tanie i na ogół po jednej sztuce. Nawet gdyby się chciało wydać więcej pieniędzy, nie ma takiej możliwości. Kupując kostkę twarogu, wchodzi się automatycznie w posiadanie 10% całego towaru.

Od masowych zakupów jednakże też warto się na urlopie odzwyczaić.

środa, 29 czerwca 2011

aria na dwie kosiarki

To już dziewiąta rocznica ślubu. Kto by pomyślał, że tak szybko po sobie będą następowały poniedziałki i piątkowe gazety z programem telewizyjnym, które boski kupuje nadal, mimo że telewizor pół roku temu przestał odbierać jakąkolwiek stację.

Nie mając możliwości wyjść na romantyczną kolację, bierzemy, co jest. Boski Andy żółtą, a ja czerwoną - kosiarkę do trawy. Bowiem trawa wyznaczona prostokątem płota zajmuje połać jak pastwisko w średniowiecznym folwarku - znaczy dużo jej, a przecież jeszcze wydzielona część na mały lasek sosnowy, leszczyny, krzaki z porzeczkami, podpórki dla winogron, piaskownicę. Więc jest co mijać i gdzie zawracać, oceniam, że przed zachodem słońca jedna kosiarka z przyczepionym do niej boskim nie upora się z zadaniem.

Potem palimy ognisko i dzieci pieką sobie kolację nad żarem. Stół stawiamy obok sosnowego lasku, na miękkiej wykładzinie z zachwaszczonej acz wystrzyżonej trawy. I mamy zupełnie nową jadalnię, jakże różną od naszego salonu w gierkowskim M. Na ścianie po prawej zachodzi słońce, sufit cały w pastelowych obłokach, na ścianie południowej gęste igliwie na dwa metry osiemdziesiąt, i cisza wokół i przejrzystość taka, jak z wiersza Krzysztofa Kamila, gdy pisał o miłości. Tylko ptaki koncertują na wielkim jesionie.

Człowiek bowiem nie został stworzony do życia w mieście. Jedynie się jakoś od biedy zaadaptował.

wtorek, 28 czerwca 2011

ziemia dojrzała, kipi sytością

Głównie hamak w towarzystwie dzieci, głównie lektura, ale także pomidorowa, schabowe, wieszanie prania na dworze.

Przejażdżka rowerami do podupadłego miasteczka nieopodal - 10 km, w połowie drogi - lody waniliowe.

I nadal nie mogę w pełni przyzwyczaić się do urlopu, przyglądam się, gdzie ukryto haczyki.Wiatr kołysze pełne kłosy, chabry i maki nadal gdzieniegdzie. A na wszystko spadła jednak jakaś nieruchomość - nieuchronność pełni lata? Zamiast się cieszyć chwilą, rozmyślam, jak ja znowu wytrzymam zimę i ten zupełny brak kolorów. I dlaczego subiektywny upływ czasu tak przyspiesza z wiekiem.W dzieciństwie się przecież wydawało, że czasu nam nic nie odbierze, że tyle go mamy w rękach.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

village people

Bo to jest prawdziwa wieś. Po obu stronach drogi po dziesięć domów, wiele z nich z oborami i  naszego obejścia - ruina gospody, co pamięta przemarsz wojsk napoleońskich, dalej melina Lesia i obok niej - leśniczówka.

Za płotem zaś po drugiej stronie ogrodu - horyzontu trzeba szukać przebywszy wzrokiem hektary pól, poprzedzielane kępami drzew. Takiego widoku nie da nawet osiem telewizorów HD. Zresztą i tak nie oglądamy telewizji.

Z rzeczy zupełnie przyziemnych dodam, że pranie - przy pogodzie umiarkowanie słonecznej i lekko wietrznej, jak dziś - schnie zaledwie trzy godziny. To, co się nie mieści na sznurze, można rozłożyć na trawie.


Zdjęcie tego, co zostało po kolacji, zrobił Grzybek. Sam.

niedziela, 26 czerwca 2011

lato w siodle

Wszyscy wyjechali i zrobiło się pustawo i cicho, tylko drewno trzeszczy w kuchni kaflowej, pozostawionej przy okazji remontów właśnie dla tego trzasku i ciepła.

Dzieci, pozbawione towarzystwa kuzynów, zasnęły już; boski Andy rozważa, czy nie zjeść jeszcze jednej kanapki. Ja podłączam antenę, mimo przewidywanego spadku czytelnictwa latem. Bo czy można przestać pisać, gdy wreszcie miewa się czas niemalże wolny?

Naoglądawszy się dzisiaj zawodów konnych - wyścigów dyliżansów, dorożek i powozów, a także skoków przez przeszkody (koni bez dyliżansów, naturalnie; małe szczupłe dżokejki widziałam raczej po raz pierwszy w życiu), zdumiewam się, jak wiele jeszcze zajęć hobbystycznych jest mi zupełnie obce. I kto by pomyślał, że w tych dzikich ostępach wielkopolskiej wsi hippika kwitnie równie bujnie jak przemysł meblowy.

Przejazd dorożką po lesie, ufundowany przez lokalnego sponsora, który okazał się być przyjacielem rodziny, wspominam bardzo miło, zwłaszcza zaś galop i wiraże. I podejrzewam, że może - zamiast martwić się, czy zdążę wykorzystać urlop przed końcem na zaplanowane zajęcia - warto by jednak zostawić rzeczy własnemu biegowi. I dać się zaskoczyć, jak dziś.

sobota, 25 czerwca 2011

pociąg

Grzybek rano bez symptomów, mimo to czekam do południa, czy aby na pewno mogę się chwilowo oddalić z miejsca zdarzeń. Oto bowiem we Wrocławiu nastąpić ma tego dnia rozdanie po dyplomie (na po-dyplomowej placówce edukacyjnej naszego uniwersytetu).

Czy do końca chodzi o dyplom, to nie wiem, bardziej kusi ta myśl o odbyciu podróży. Liniami regionalnymi PKP. Nie wiem, czy sentyment bierze się stąd, żem córką kolejarza, właściwie inżyniera kolejowych mostów - pewnie po części także. Bardziej jednak chodzi o tę godzinę absolutnego nicnierobienia, bez pokusy, by zmywać, składać lub sprzątać. Po prostu można siedzieć.

To więc czynię. W słuchawkach gra PanMarek, za oknem chmury jak z barokowego plafonu na tle niewiarygodnego błękitu. Wszystko w oprawie starego okna, tradycyjnie opuszczanego na dół. W brudnych szybach odbijają się też biegnące wstecz drzewa i ów bogato udekorowany nieboskłon i myślę, trzeba by tu operatora filmowego. I chwytam się mocniej siedzenia ze skaju, bo zaraz nastąpi odlot. A przecież kolej to nie transport lotniczy.

Potem realizuję kolej-ne swoje marzenie: wyciągam z torby książkę i czytam, bez cienia wyrzutu sumienia (że można by w tym czasie prać, etc.). W międzyczasie odbieram dyplom i z domu zabieram wielką torbę rzeczy, które nie zmieściły się wczoraj do auta (na odsiecz do jej transportu na zrujnowany Dworzec Nadodrze przybywa Tata). Rozmawiamy, oglądamy ten dworzec we wspomnieniach i na jawie. Potem wsiadam i zapadam się znowu w powrotną radość podróżowania. W zatłoczonym wagonie inter-regio, na siedzeniu ze skaju.

przesiedleńcy

Niemal udało się nam spakować do nie aż tak wielkiego przecież auta całe nasze mieszkanie. Operacja zajęła dwa dni, przejazd, z rowerami majestatycznie kołyszącymi się na dachu, pół dnia. Mimo że przecież odległość niewielka i normalnie te osiemdziesiąt kilometrów mija w godzinę. Po drodze dociążyliśmy samochód zakupami jadła i środków piorących oraz ładnej bluzeczki w łączkę - bo w małych miejscowościach łatwiej szuka się odzieży w niewielkich butikach.

Pająki niech mi wybaczą; ilość ich tak wielka, że starczyłoby na statystów w filmie Spielberga*, ląduje w odkurzaczu. Trudno wyobrazić sobie pokój, pobielany przecież i umeblowany, w którym każdy centymetr kwadratowy ścian i zaułków był poletkiem jednego właściciela. Być może przyczyniłam się do wyginięcia jakiegoś rodu von Spinnen, bo były kobiety, starcy i dzieci, i wyrzut sumienia pozostał. Ale worek z odkurzacza zaniosłam na śliwkę - gdyby ktoś przetrwał huragan, droga wolna...

Przygotowane powierzchnie użytkowe zapełniam przywiezionymi książkami, płytami, materiałami papierniczymi, tak, że wkrótce nasze miejskie M zostaje odtworzone w naszym pokoju na wsi. Robi się przytulnie, robi się wakacyjnie, ciasteczka pachną z piekarnika. I wtedy Grzybek dostaje gorączki.

C'est la vie, czyli w dowolnym tłumaczeniu: życie to nie bajka, ale miejmy nadzieję na happy end - i żeby to nie był koniec wakacji.

*Arachnophobia 1990

środa, 22 czerwca 2011

jak z Grzybkiem robiliśmy dziś EEG

odsłona I - strona

Na początku czerwca weszłam na stronę prywatnej praktyki lekarskiej dr Kochańskiego. Strona ma rozszerzenie biz.pl i widać tam mnóstwo marketingu - wyważone kolory, delikatne kwiatki, informacja, że klient nasz pan. Skoro da się więc zrobić badanie synkowi szybciej niż na drodze długiej kolejki do NFZ, szukam na stronie kontaktu do praktyki.

odsłona II -wita nas Vita

Kontakt wskazuje na przychodnię - jedną z najstarszych we Wrocławiu spółdzielni lekarskich - VITA. Życie, znaczy. Dzwonię, umawiam na 22 czerwca, dowiaduję się, że 180 zł. Przełykam.

odsłona III - recepcja

Widzę, że nowoczesność nastała w Vicie. Ogromna lada recepcji na parterze, komputeryzacja i nawet elektroniczny dystrybutor wody - bez kranów, za to gdy pani kasuje mnie czytnikiem kart na kwotę 180 zł, Grzybkowi udaje się nalać cały kubek wrzątku. Zostaję miło pokierowana na piętro pierwsze, gabinet 102. Wsiadamy do windy i nie wiemy wtedy jeszcze, że to ostatni ślad innowacyjności w tym miejscu.

odsłona IV - gabinet

Korytarz już nie wróży dobrze - stare drzwi do gabinetów, jak za komuny. Uchylamy drzwi do "naszego" gabinetu. I wtedy wieje zgrozą. Ściany dawno zapomniały swej bieli, przyczernione po wysoki sufit, kafle gierkowskie od strony umywalki. Stare, niewymienione okno wychodzi na świetlik poniemieckiej kamienicy, klaustrofobiczną odrapaną i szarą przestrzeń. Pod tymże oknem obita zielonym skajem leżanka, na której Grzybek ma zasnąć snem błogim, by badanie się udało.

odsłona V - elektrody

Pani doktór wyciąga czepek z powiązanych plastikowych rurek, który wygląda, jakby miał trzydzieści lat. Mówię, że do tej pory mieliśmy do czynienia z gotową czapeczką na żel, a nie jedynie stelażem. Pani doktór powiada, że dokładność zapewnia tylko trzymany w jej ręku sprzęt medyczny. Grzybkowi na głowę stelaż nakłada i zaczyna z pudełka po lodach z wodą wyciągać elektrody. Znaczy guziczki, gwinty śrubek owinięte czymś, co przypomina stary bandaż, bo szare i zmechacone, i się odwija, i pani wyciska do pudełka wodę, zwija z powrotem na śrubki, i Grzybkowi pod stelaż montuje. Głowa Grzybka ocieka wodą, dziwię się, że w milczeniu te strugi wody znosi.

odsłona VI - łóżko

Wyciągam przezornie własną poduszkę i pani doktór mówi, że nie można. Zamiast tego rozkłada pod głowę papier. Grzybek posłusznie kapiąc wodą się kładzie. Proszę o kocyk. Pani doktór zdziwiona powiada, że na terenie przychodni koca nie ma. Wyciągam swój cienki sweterek, starcza na brzuch Grzybka. Na nogi jego rezerwowy polar, stopy wystają. Pani doktór przyczepia do mokrych gałganków przewody i mówi: a teraz dziecko śpij.

Ja wiem, że on nie zaśnie, nikt normalny by w takich warunkach nie zasnął. Mimo to odliczam do 234, głaszczę, obiecuję nagrodę za ładne spanie. Na zewnątrz gabinetu gwar, co chwila trzaskają drzwi, dzwonią komórki. Grzybek nie śpi, choć ma zamknięte oczy; zaciska piąstki, po czym mówi:

odsłona VII - mamo, to mnie dusi

Czepek pod brodą dusi, powtarzam pani doktór, która mówi: musi dziecko dusić, bo elektrody odpadną; nie myśl o tym, tylko szybko śpij, bo pół godziny już leżysz, a mamy czas do siódmej, całą przychodnię zamykają wtedy.
Po godzinie pani doktór mówi, to bez sensu, on nie zaśnie, źle pani dziecko przygotowała. Ja na to, że tak źle wyposażonego gabinetu jeszcze w życiu nie widziałam. Nie robi to na pani doktór wrażenia, od dziesięciu lat badania tu robię i dzieci zasypiają. Chciałabym odpowiedzieć, że właśnie trzeba było wyjść z tego okropnego miejsca i zobaczyć, jak to się robi gdzie indziej. Mówię dziękuję, żegnam się chłodno.

Idziemy z Grzybkiem na lody i z nimi wjeżdżamy na dach galerii handlowej. Będąc lżejszym o 180 zł, to całkiem łatwe. Stąd widać cały Wrocław. To w nagrodę na bycie dzielnym, mówię.

Badanie musimy powtórzyć. Najchętniej w Szwecji, ale to marzenia, of kors.

wtorek, 21 czerwca 2011

stolica

Do nowo otwartego sklepu sportowego przybywają dziś wraz z nami wszyscy wrocławianie z pólnocno-wschodniej części miasta. Aż trudno uwierzyć, że zostaliśmy europejską stolicą kultury a nie sportu właśnie. I oto Polacy tłumnie kupują bieżnie, namioty, plecaki i buty do trekkingu, walkingu i runningu, po cztery pary -  na każdą porę roku jedną.

Spotykamy dawno nie spotykanych znajomych, Kuzyna wraz z rodziną (Kuzyn to ksywa, nie powinowactwo) i jednoczymy się w zastrzeżeniach do Ministerstwa Poświaty oraz promowaniu sportowego stylu życia. Skakanka wychodząc ze sklepu całuje rolki, siedemdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć, i wobec tych wyrazów radości czujemy się jak hojna para królewska z zadowolonymi poddanymi.

A teraz pora prasować rajtuzki, znaczy bluzki, na jutrzejsze uroczyste zakończenie. Wypadałoby wszak zdążyć na ósmą rano w ten ostatni dzień roku szkolnego.

niedziela, 19 czerwca 2011

na wizji

Blog to też forma teatru wyobraźni (jak o sobie mawiają radiowcy) i przechodzenie do konkretu wyobraźnię pracy pozbawia. Podejrzewam nawet, że miast ubogacać, pisanie jakby zubaża. Gdyby jednak ktoś chciał zobaczyć, co Okruszyna malowała na czworaka przez ostatni tydzień w wolnych slotach czasowych (również po północy), zapraszam na bloga hand made. Gdyby ktoś wyobrażał sobie formy bardziej rozbudowane i wzniosłe, to przepraszam z góry za gorzki smak rozczarowania! Wspominałam, że była to sztuka prymitywna...

wieś wita

Wieś wita nas znowu.

Pająki są wszędzie. Przy drzwiach każdej szafki, nad oknami, nad zlewem; spadają bezradnie ku mnie przy każdej próbie zaprowadzenie cywilizacji w ten opanowany przez naturę świat. Zastanawiam się, czy wkrótce przestanę się ich bać, mając do czynienia z tak wielką liczbą wychudzonych jegomościów na cienkich nogach, spanikowanych równie wielce jak ja. A przecież są realizacją wszystkich sennych koszmarów, w których pokoje całe spowite pajęczynami (dziś rano przed wyjazdem też taki sen).

Odkurzacz znowu będzie potrzebny jakiś z turbodoładowaniem, z drugiej strony jakoś mi ich szkoda. Życie jest zbyt skomplikowane, za dużo trzeba podejmować decyzji.

Debiutuje za to antena do internetu, na wielkiej siły magnesie przyczepiona pod kątem prostym do jakiejś zaplombowanej puszki na elewacji domu. Znaczy, nie muszę zdanżać przed końcem. Pracę (tym razem społeczną, wkrótce się wy-tłumaczę) wezmę ze sobą na urlop, gdy zawitamy tu za cztery dni. Godzinę dziennie?

piątek, 17 czerwca 2011

stopklatka

PanMarek znowu dzisiaj gra i znowu utwierdzam się w przekonaniu, że o ile inżynierowie budują mosty i domy, chemicy wymyślają ciekawsze polimery, a lekarze pacjentom ulgę niosą w cierpieniu, to jakość życia kształtują marzyciele, pasjonaci - Ci, co ich Szekspir opisał, że powietrznemu nic dają imię i miejsce zamieszkania.

Na wczorajszym babskim spotkaniu Modliszek Opalona mówi, że w życiu trzeba by wolniej i czujemy, że wszystkie za tym tęsknimy, Mirella na walizce z kółkami z delegacji, Georgiana prosto od dentystycznej bormaszyny, i Doktorowa J zza biurka swego. I ja z działalności swej jakże gospodarczej też. Pijemy bezalkoholowo, zjadamy wszystkie zaległe śniadania, obiady i desery, których w locie się nie dało. To też jakaś forma wysiadki z pędzącego ekspresu. A trzeba by już wyhamowywać, bo może się okazać, że jak już zaczniemy urlop na wsi, nie zdołamy się do tej nowej sytuacji przystosować, nim się skończy.

Więc teraz, gdy dekoracje skoro świt powieszone ze sporym wkładem gimnastyki (Mero dała radę wspiąć się na najwyższy szczebelek drabinki), próbuję miło wspominać wieczór, cieszyć się na spektakl dzieci i słuchać PanMarka z przyjemnością jeszcze przez godzinę.

Tłumacząc jednocześnie kolejny tekst ze zdwojoną prędkościa, aby znowu zdążyć przed końcem. Czy tak do końca życia...?

czwartek, 16 czerwca 2011

pół serio

Chciałoby się dalej w rytmie poematu heroikomicznego, ale klawiatura stawia opór i palce nie trafiają w klawisze. Po pracy całodobowej z naciskiem na noce bowiem nadal nie dochodzę jeszcze do siebie, ręce drżą może z braku magnezu, i ze spaniem jakoś kryzysowo. Powinnam wysyłać CV, powinnam szukać ludzkiej pracy na pół etatu i pewnie w końcu znajdę po temu sposobność,

jak skończą się choroby, studia, dekoracje
i inne atrakcje
- czy aby wcześniej nie nadejdą wakacje?

Ale przed nimi jeszcze EEG Grzybka, bo dostał tików i nie wiemy, czy to krok ku potencjalnie możliwej przy jego dotychczasowym stanie układu nerwowego padaczce.

Uspokajam: nie rozklejam się, wiem bowiem, że inni mają gorzej (a inni lepiej). I pozdrawiam Georgianę, autorkę niniejszego niezapomnianego cytatu. Miłego dnia Czytelnikom, a ja lecę znowu próbować zdążyć przed końcem!

środa, 15 czerwca 2011

plakatówka

Gdyby ktoś dociekał, gdzie jestem, to odpowiadam, że przy malowaniu wielkoformatowych dekoracji do przedstawienia kółka teatralnego w klasie Skakanki. Kossak i Szczuka nie mieli syna na L4, co znacznie na pewno ułatwiało im pracę. Dzieci spoglądają krzywym okiem, że mama sama, w dodatku dokonawszy aneksji pokoju jednego z nich, na czworaka na podłodze pędzlem po rulonie maże.

Mazy nie są najgorsze, choć to sztuka prymitywna. Gdyby nie goniący termin przedstawienia (oraz pewne przykrości z nim nie związane), byłoby to ziszczeniem się marzenia o luźnym tygodniu, pełnym przyjemnej pracy społecznej. W bajecznych kolorach, z krzywym światłocieniem (EyesWideOpen by się załamali zgodnie, ale już ich syn, ilustrator literatury dziecięcej, nie:), i z galerią ścierek suszących się nad piecem.

Naprawdę mogłabym tak na co dzień. Że też nikt nie składa mi żadnych ofert lekkiej, łatwej i przyjemnej pracy.

wtorek, 14 czerwca 2011

cafe music

Dziś niespodzianka, PanMarek gra od rana w trójce, im bardziej przynudzająco, tym lepiej się czuję, tym bardziej wydaje się, że to "perfect morning", jak pewnie powiedziałby Henry James. Do tego  olśniewające "Music Like Water" Agi Zaryan.

A ranek przecież taki na wysokich obrotach, przed budzikiem o szóstej trzydzieści otwieram już oko. Bo dziś na wycieczkę autokarową wybywa Skakanka. Wczoraj wieczorem jeszcze boski Andy pojechał do pobliskiego sklepu bardzo sportowego kupić odpowiedni plecak, bo wydało się nam nagle, że żaden z pięćdziesięciu przez nas posiadanych się nie nadaje. Następnie plecak został załadowany prowiantem do wagi chyba drugiej Skakanki, wszystkim tym, co na ogół bywa restrykcyjnie wydzielane przez "niedobrych rodziców" (zabrakło tylko woreczka "na wszelki wypadek", wyszczególnionego na liście od od pani wychowawczyni). Prognozę pogody, jak odkrywam dwie godziny później, sprawdziłam dla miasta Kłobuck, nie Kłodzko - może też z wrażenia, bo w sumie dopiero dziś ustaliliśmy, gdzie właściwie wypuszczamy dziecko.

Skakanka jednak odjeżdża z takim rajzefiber, że we łzach i gdyby nie interwencja Mero, która zatrzymała odjeżdżający autobus, by posadzić Skakankę ze swą córką jak było zaplanowane, sytuacja byłaby jeszcze gorsza. Mnie bowiem w tych okolicznościach przypomniało się dzieciństwo i wyjeżdżanie na wycieczki spod tej samej szkoły, co nagle odebrało mi resztki wypracowanej z trudem dorosłości (czytaj: asertywności).

Z wrażenia, po drodze z ZUSu, kupuję słoik kawy i właśnie z przyjemnością wypijam. Do muzyki PanMarka pasuje jak ulał, do umorusanego truskawkami Grzybka także. Muszę wymyślić jakieś inne postanowienie.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

caffeine free

Taki to dzień, że jak siadam na chwilę i staram się nie zasnąć, z trudem przypominam sobie, jak to jest słyszeć własne myśli. Dziś przecież zżyta do granic z autem aż trzy razy udawać się musiałam do centrum usług medycznych w samym centrum miasta, a wszystko w sprawie kropli do nosa robionych. Bowiem z całej masy kropli i kropelek, musiały być robione, recepta zaś była z pomyłką.

Drogę przemierzam z Grzybkiem, którego zapalone ucho dało mu wreszcie upragniony urlop od przedszkola i mamę na cały etat. Razem ze mną ćwiczy umiejętność bycia odsyłanym z apteki do apteki, czekania, zajmowania miejsca w kolejce, uprzejmości, gdy człowieka nieco i z lekka miałby ochotę szlag trafić. Na szczęście jakoś nie trafia.

Może przez to, że wczoraj nasz doktor J, podczas niedzieli w górach opowiadał mimochodem o stresogennym działaniu kawy. Postanowiłam zatem odstawić. Dziś bez kawy dzień pierwszy, popatrzcie jakam odporna frustrację (co z tego, że nieprzytomna i z cudem ocalonym od stłuczki autem). Jutro w ZUSie (ze zwolnieniem lekarskim na dziecko) zostanę okrzyknięta petentem roku, słoneczkiem, co zajrzy w okienko pani urzędniczki.

sprostowanie

Ponieważ zauważyłam, że Apteczka działa tylko dla użytkowników fejsbuka, którego nie każdy musi "lubię to", zamieszczam też kopię informacji tam zamieszczonych na drugim linku.

A ponieważ dziś przypada dzień hurtownych wizyt lekarskich (Grzybek dostał zapalenia ucha), pożegnam się chwilowo z drogimi Czytelnikami, licząc na to, że znajdzie się wkrótce znowu czas na pisanie do kawy i śniadapki*.

*śniadapka = kanapka na sniadanie, wyczytałam dawno temu w komiksie o przygodach Kleksa.

sobota, 11 czerwca 2011

jesteś tego wart(a)

Stały Czytelnik pamięta, że ja bym chciała tak, jak w teledysku, czując wszak dobrze, że to utopia.

Teledysków w świecie rzeczywistym nie ma. Widuje się je w reklamach i naiwnych serialach. Okruszyna cztery lata temu definitywnie zerwała z oglądaniem telewizyjnych seriali o życiu codziennym polskiej rodziny (traktując je jako opium dla ludu).

Okruszyna ma nadzieję, że niniejszy blog nie jest teledyskiem. Jest literaturą lekką, po to, by ciężkiej nieraz codzienności dodać skrzydeł, na wybojach mieć amortyzację, trudności brać za rogi.

To, co w naszym życiu rodzinnym gra i jest fajne, Okruszyna wypracowała z rodziną przez miesiące i lata, także dzięki inspirującym ludziom (przy okazji: dziękuję!), zbiegom okoliczności w samą porę, ku naszej radości. To, co nie gra (lub gra fałszywie), poddawane jest dalszej obróbce, bo z grubsza wiemy, gdzie chcemy razem dotrzeć (choć często nie wiemy, jak).

W związku z potrzebami zgłaszanymi na blogu za miedzą, postanowiłam zamieścić w pasku obok podręczną Apteczkę ze środkami pierwszej pomocy. Lista nie wyczerpuje możliwości, sygnalizuje tylko, że takie w przyrodzie są. Wynaleziono bowiem wiele balsamów o nowej formule dla ciała*, ale zadbanie o samych siebie w sensie psychiki i ducha pozostaje w ogonie reklamowanych ofert. A wydaje się, że to ta druga dziedzina jest powodem cierpienia częściej niż zmarszczki.

*nie negując wpływu balsamu do ciała na formę psychiczną!

piątek, 10 czerwca 2011

nagroda

Niniejszy wpis jest nagrodą za zrobienie dzisiaj zadania domowego na studia moje bardzo podyplomowe. Dodam, że było to ostatnie z licznych, cotygodniowych zadań domowych, które miały moje umiejętności tłumaczeniowe wznieść ku wyżynom.

A przecież mogłabym na Harvardzie czy lepiej Oxfordzie odbyć choćby krótkie proseminarium wyjazdowe o skutecznym pisaniu powieści. Ale tylko dorywczym. Siedzenie bowiem przy komputerze sprawia, że pleców nie czuję, a klawiaturę co chwila przecieram ścierką, bo od wysiłku cała się świeci i klei. To drobne fakty zza kurtyny wolnego zawodu, który niesie ze sobą przecież i jakieś korzyści.

Poza tym? Dochodzenie do siebie po tłumaczeniowym maratonie zajmuje mi trochę czasu. Spać się nie da, ale dziś cały dzień spacerowy z załatwieniami spraw, które się przeterminują z rozpoczęciem wakacji. Dzieci przytulam, bo dawno mnie nie było wśród przytomnych. Nabywam szparagi i rozgotowuję je do stanu niejadalności. Papiery ze studium zaraz wszystkie składam, jutro oddam, za dwa tygodnie będę już (po)dyplomowana.


Miłego weekendu.

czwartek, 9 czerwca 2011

zejście z dyżuru

Ptaki śpiewają coraz donośniej i dopiero co przestało lać. Od wczorajszego wieczoru odsłuchałam kilka sjest, bo wreszcie znalazłam, że się da. Co prawda bez możliwości wyboru dat i wykonawców, więc Kydryński na przemian opowiada o upale w Sopocie i śniegu w Poznaniu w roku 2010. Latynoskie rytmy znowu jakby przenoszą mnie w w klimaty weselne, gdy nad ranem co prawda kończy się nie pracę, ale zabawę. Z drugiej strony ten świt, ten upływ czasu i muzyka jakieś nierealne i momentami nie wiem, czy jeszcze siedzę w ciele, czy astralnie już unoszę się ponad życia naukową prozę.

I tak Kydryński na zawsze zostanie towarzyszem nocnego tłumaczenia, całkiem możliwe, że w końcu mi zbrzydnie, jak w chwili obecnej teksty techniczne na habilitację.

A tłumaczenie jest dalekie od gotowego, ale solidna wersja robocza daje nadzieje na zdążenie przed końcem. Za dwie godziny Grzybek wstaje na wycieczkę autokarową. Po tej ulewie to sama nie wiem. Jak nie umrzeć z zamartwiania się.

Dobranoc, znaczy: dzień dobry.

środa, 8 czerwca 2011

teatr amatorski

Mero dzwoni, że udziela mi dyspensy od zajęć scenograficznych, ale szkoda przecież, by ominęła mniej jedyna przyjemność tego dnia. Więc zabieram Grzybka i parę gratów, co mogą się okazać przydatne, i idziemy.

Ekipa dekoratorów stanowi najlepszy "agile team", jaki w życiu widziałam*. Nie brakuje kartek do notowania, rąk do klejenia, przede wszystkim zaś konkretnych pomysłów - ze słuszną tendencją do upraszczania koncepcji zbyt zawiłych. Gdyby składy polskich brygad remontowych były takie jak my, nie usłyszano by nigdy z ust gospodarzy jęków zawodu i zniecierpliwienia. Nikt nie koczowałby w małym pokoju miesiącami podczas remontu salonu i łazienki.

Po godzinie idziemy z rozdzielonymi zadaniami  do domów. "Kopciuszek" w wydaniu klasowego kółka teatralnego - za tydzień w piątek. I can't wait!


*Tym, co chcą nas wynająć, podaję telefon *** *** ***.
agile team - taki zespół, dla którego nie ma zadań niemożliwych

nieoczekiwana zmiana

Jak można się spodziewać, życie obfituje w niespodziewanki, i aż dziw, że człowiek się dziwi. Grzybek bowiem wstaje z kaszlem i słabością ogólną, a że jutro ma się odbyć peiwrsza wycieczka autokarowa przedszkola za miasto, potrzebna jest natychmiastowa kuracja. Gotuję więc rosół z okami wielkości piłeczki tenisowej, a Grzybek zostaje moim asystentem pakietu Open Office. Klei i wycina, wycina i klei (trwa budowa Wall-ego z surowców wtórnych), a ja ograniczam pobyty w drugim pokoju, by nie ulec pokusie sprzątania.

Przestaję siebie już pytać, czy zdążę przed końcem, za dwie godziny przecież z Mero mamy rysować dekoracje do spektaklu w szkole.

A teraz pora wstać i wyłączyć makaron - to te plusy posiadania biura blisko domu.

wtorek, 7 czerwca 2011

w drodze

Moje stanowisko pracy, wraz ze mną w nim, porosło pajęczyną. W krąg na biurku stoją kubki, w większości do połowy pełne, jest nawet jeszcze trochę porannej kawy. Otóż okazuje się, że można się nie czesać i nie wychodzić z domu. Dag zawsze tak opisywała zawód tłumacza: cera ziemista, wygląd niedbały, snu jak na lekarstwo. Że tłumaczę niezywkle rzadko, jakoś przetrwam te pozostałe dwa dni. Może zdążę przed końcem.

Potem wsiądę na rower z moleskinem, zobaczę, ile dzieci urosły przez te parę dni, gdy boski Andy dwoi się przy nich i troi.

Na szczęście jest Magiel Wagli. Dożylnie podane dźwięki unoszą mnie ponad głęboką przykrość trzasku naukowego żargonu. I zawodowo, podobnie jak autorka Wieczornego, jeszcze nie dotarłam do ziemi obiecanej.

On y va.

niedziela, 5 czerwca 2011

kolory

Pola mijamy czerwone nieprzytomnie od maków, a potem dla równowagi niebieskie jak atrament - to chabry, i Skakanka oczy ze zdumienia otwiera, i rzecze, że tam, w samym środku takiej plamy chciałaby się położyć. Mnie się kojarzy bardziej z sukienką, jakiej nigdy nie miałam: żeby wielkie maki porastały ją od dołu i by nie spadł mi na biały materiał tła żaden lód truskawkowy.

Ten kolor zwłaszcza atramentowy przypomina mi, że dawno nie pisałam niczego, co nie wynikałoby z obowiązków zawodowych. I doznaję w kwestii skaładania liter pewnego zużycia, robię coraz więcej błędów, słowa sklejam razem, jak gdyby wyprzedzone przez myśli, tłoczyły się bezładnie i wpadały na siebie, nie czekając na swoją kolejkę.

Parę wspomnień może przepaść bez wieści, jeśli sytuacja nawału pracy będzie trwać nadal. Tak, myślę, że przynajmniej ze trzy akapity zmarnują się bezpowrotnie. I będzie mi żal, nawet jeśli Czytelnicy nie zauważą braku. Otworzą stronę, potem cicho zamkną, myśląc, znowu dziś nic nie ma, po czym przejdą do wiadomości na onet.pl. W ciszy bowiem, nie zgiełku, się znika.

czwartek, 2 czerwca 2011

Program 1 Rozwoju Relacji Małżeńskich „JA + TY = MY”

Termin
12 sierpnia o 19:00 - 14 sierpnia o 18:00

Lokalizacja
Łomianki

Stworzone przez:

Więcej informacji
· Jak często umawiać się na randkę ze swoim mężem, żoną?
· Dlaczego kompromis jest pierwszym krokiem do rozpadu związku?
· Czy wiesz jaką osobowością jest Twój mąż, Twoja żona?
· Jak mężczyźni mówią o swoich emocjach?

Na te i wiele innych pytań,
które nurtują małżonków i są istotnym elementem siły ich relacji odpowiada niezwykły program dla małżeństw JA+TY=MY. Znakomite, szkolenie interpersonalne małżonków i niezwykła szkoła komunikacji między partnerami.

Dla kogo: dla każdej pary małżonków,
którzy czują, że warto odświeżyć swoją relację,
gdy występuję poczucie trudności komunikacyjnych, mijania się, gdy pojawia się element przesilenia, rutyny…

Zapisy i pytania: warsztaty@fpr.pl

FUNDACJA POMOC RODZINIE

środa, 1 czerwca 2011

przeddzień dziecka

Ponieważ dzisiejszy Dzień Dziecka, może na skutek presji dobrej zabawy za wszelką cenę (podobnie jak w Sylwestra i Walentynki) wyszedł nam tak sobie, powtarzamy go jutro jeszcze raz. Taki mam z dziećmi deal. Co oznacza, że znowu będę smażyć popcorn i kupować lody, ale może negocjowania i zazdroszczenia sobie nawzajem (a on miał więcej, a ona mi zabrała) będzie tym razem mniej.

I prezent właściwy może dotrze od pana handlowca, który pod wpływem wyrzutów sumienia mailem wytapetowanym emotikonami informuje mnie, że dziś wysłał. I mówię Skakance, że kurier jedzie z Gdańska, i wyobrażam sobie, jak na cepeenie pije kawę w tą wietrzną noc. Panu handlarzowi nie odpisuję, bo pod żadną z treści chodzących mi po głowie nie dałoby się wetknąć uśmiechniętej buźki.

Skakanka mówi, że dziś na religii pani katechetka powiedziała, że przebaczyć trzeba siedemdziesiąt siedem razy. Mimo że z matmy ostatnio u mnie kiepsko i ciągle mi się wydaje, że to już ten siedemdziesiąty ósmy raz i czara goryczy się przelała, wezmę i to pod uwagę.