sobota, 31 grudnia 2011

linia zmiany daty

Taki dzień, kiedy powinno się obłożyć twarz błotem z dodatkiem alg, potem zmyć, wyklepać i posypać złotem w nadziei, że jak się człowiek dobrze zakonserwuje, przechodzenie starego roku w nowy mu bardzo nie zaszkodzi.

Nigdy nie poważałam Sylwestra, stały Czytelnik zapewne pamięta. Przez przypadek w tym roku dziś odbieram od krawcowej kieckę z tafty. Tę samą, co ją miałam sama uszyć rok temu, ale pomysł na bal był przebierany, więc szyłam przebranie z lat siedemdziesiątych. Potem tafta była zasłoną na spektaklu u Skakanki w szkole, i zegar na niej wisiał w zamku królewicza.

Dziś chciałabym tylko, by wskazówka spokojnie przeszła w kolejną datę, w bliskim i przyjaznym towarzystwie, z którym jeszcze tyle planów. Oboje z boskim Andy'm nie czekamy na fajerwerki, bardziej chyba na wiosnę. A. Boski jeszcze czeka na swojego starego walkmana - żeby się znalazł. Zakupił bowiem w cenie kolekcjonerskiej kasety magnetofonowe vintage do nauki języków bardzo obcych. I plan ma taki, że od pierwszego stycznia szlifować będziemy każdego dnia tygodnia inne narzecze.

Ale to nasz niezrealizowany plan od pierwszego dnia po ślubie. Chyba nie mogliśmy do tej pory ustalić jednego zestawu wish-listy. Czy w poniedziałek niemiecki, we wtorek francuski, a w środę rosyjski, czy też włoski dla początkujących. Może do emerytury uzgodnimy, oby pamięć nadawała się jeszcze do nauki słówek.

piątek, 30 grudnia 2011

zaginiona

Nie wiem, czy to z powodu informacji zamieszczonej tu poprzednio dowiedziano się, że u nas ferie świąteczne, ale dziś gromada dzieci zwiększa się w porywach do sześciu. Jestem zachwycona, czekam nawet, co wydarzy się jeszcze i kto jeszcze zadzwoni, że podrzuci nam dzieci, skoro u nas już tyle, i chochlą zupę dzielę na talerze.

Wieczorem gubię w trasie z Bratem Bliźniakiem połowę listwy od podwozia.* Wystają nieciekawie śruby. Nie sądziłam, że moje utylitarne podejście do auta (ma mieć cztery koła i jeździć) może zostać wystawione na próbę. Choć bardziej spodziewam się burzy z piorunami na widok Teścia. A ściśle rzecz biorąc, Teścia na widok szkody. Bo Teścia bardzo bolą szkody poniesione przez duże i małe AGD - gdyby sprzęty potrzebowały empatii, byłby doskonałym terapeutą, współczującym świadkiem rażących zaniedbań. Zresztą potrafi naprawić wszystko, z suszarką do włosów włącznie, z czego garsciami korzystamy.

Może zalepię szkodę plastrem, choć spodziewam się, że w takich formatach nie sprzedają.

*boski Andy mówi, że zgubiłam już wczoraj.

czwartek, 29 grudnia 2011

nie ma nas

Zbliżający się koniec roku zastaje mnie w okolicznościach domowych, z coraz większą ilością dzieci. Ferie świąteczne to bowiem dobry czas na zbieranie dzieciaków w brykające stada.

Choć przecież nadal autem bywam, tu i tam. Zwłaszcza cenię sobie możliwość rozpędzenia się, od czasu do czasu, i zmiany pasa ruchu za jednym mignięciem kierunkowskazu. W tym sensie z miastem się zrosłam.

Po chwilach drobnych szaleństw, mieszczących się wszakże w granicach przepisów ruchu drogowego, przychodzą kolizje z martwą naturą. W nieprzeniknionych ciemnościach wokół ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie wiozę Grzybka, znowu wjeżdżam na coś. Na szczęście to nie wystający do wysokości kolan słupek bez odłamanej reszty trzepaka, który rozprułby podwozie na dwoje i mielibyśmy dodatkowy otwór wentylacyjny. To tylko kiepsko wykarczowane drzewka. Przerywają na pół listwę przy podwoziu tak, że się całkiem odspaja i niemal szura po ziemi.

Nie zżymam się na widoki rychłej wizyty u mechanika. Denerwuje mnie bardzo to, że wokół umieszczonego w obskurnym podwórku ośrodka - także dla dzieci ciężko niepełnosprawnych, nie tylko "z wyzwaniami" jak Grzybek - nie ma oświetlenia. Ale przecież tak to społecznie działa: czego nie widać, tego nie ma. Lepiej więc nie doświetlać.

środa, 28 grudnia 2011

chez soi

- Ale dlaczego właściwie nie jadacie razem z dziećmi? - zapytuje Pietruszka z żoną, Yolą.

Tłumaczę się gęsto, a właściwie podaję wszystkie racjonalizacje, względy żywieniowe i grafiki. Mogłabym te powody mnożyć, dla których stół, tak często założony pracami ręcznymi, nie jest właściwie żadnym meeting place, chyba że mamy gości - tych na szczęście ostatnio coraz więcej. A przecież wiem. Wiem, że wystarczy drobna korekta priorytetów i stół mógłby spełniać jakąś rolę społeczną, skoro w końcu i tak wszyscy jemy - nawet jeśli każdy co innego. Niekoniecznie by trzeba w kuchni na stojąco, albo na pralce przy porannej kawie. Może zresztą wspólne posiłki zmniejszyłyby zakres wariacji w menu i czasu przeznaczonego na gotowanie każdemu czego innego.

- Musisz wypuścić żonę z kuchni - Pietruszka uśmiecha się do Andy'ego, któremu mina jakby rzednie, choć przecież jakoś się trzyma.

Yola i Pietruszka. Przy naszym stole z tak daleka. Trzy lata temu dwa tygodnie pobytu w ich domu we Francji były praktycznym szkoleniem, czym jest życie rodzinne. Najpierw po prostu się tam świetnie czuliśmy. Potem u boku Yoli zobaczyłam, że pasja i radość w kuchni sprzyja nie tylko zdrowiu, ale ubogaca smak. Następnie okazało się, że obok siebie może być dzika radość, solidarność w obowiązkach i różnica zdań, która nie przeradza się w otwarty ogień. Oraz nicnierobienie, dużo muzyki, wspólne składanie klocków.

Dobrze nam tam było. Dobrze nam było razem dzisiaj. Czujemy, że jeszcze wiele moglibyśmy od nich zapożyczyć, poza smakołykami z ciasta francuskiego.

wtorek, 27 grudnia 2011

pociąg kończy bieg

Więc boski Andy spełnia swoje marzenie, by spełnić marzenie Grzybka, o którym tenże jeszcze nie wie, że je miał, i pokazać prawdziwe parowozy.

Jedziemy więc. Nic, że osiem stopni oraz aura taka, że gdyby określenie "zupa ze ścierki" (używane onegdaj przez mojego Tatę odnośnie jedzenia stołówkowego) oznaczało nie smak, lecz wizję, to właśnie ono najlepiej ilustrowałoby kolor nieba.

Muzeum jakby wyjęte z minionej epoki, choć przecież jako córka kolejarza bieżące problemy kolei trochę znam. Więc kilka imponujących parowozów. Brodę do góry wyciągam, by spojrzeć powyżej koła jednego z nich, i nadal jestem od tego koła mniejsza. Wchodzimy z dziećmi do niektórych maszyn, choć wyglądają na grożące zawaleniem. Niektóre po prostu nie tyle są zardzewiałe, co same są rdzą. A mają po sto, a nawet po niemal dwieście lat.

Absolutnie jednak największe wrażenie robi na mnie ekspozycja wagonów bydlęcych z tabliczką "Rola kolei w przesiedleniach". Jedyny otwarty na oścież nie ma stopnia i nie da się wejść. Inne otworzyć próbujemy. Muszę bowiem. Muszę bowiem - na obcasiku ze skórki, a płasczu niczym Mary Poppins, z szalem dwukilometrowym ciepłym w najbardziej kolorowe na świecie paski oraz w kapelutku zimowym z brylantem (no dobra, szkiełkiem) wielkości Koh-I-Noor albo Cullinana II* - muszę tam, zawstydzona swoją sytością, wejść. Usiąść na podłodze. Wyobrazić sobie. Poczuć, co oni czuli i poczuć, jak mi dobrze - gdybym jednak zapomniała.

Zapytuję pana z obsługi muzeum, czy te wagony naprawdę przesiedlały. Mówi, proszę pani, one mają wybite niemieckie numery, to wagony z lat trzydziestych. Wolimy nie wiedzieć, co i kogo one przewoziły. Musielibyśmy wtedy to wszystko zamknąć. Przy tak postawionej sprawie, nie proszę już o odemknięcie drzwi wagonu, bym mogła poczuć. Nie umiałabym panu wytłumaczyć.

*największe na świecie diamenty, zdobiące brytyjskie insygnia władzy

the rest is still unwritten

Sukienkę nową pisaniu ubieram - to jeden z prezentów i to absolutnie niespodzianych. I pasuje jak ulał na karnawał. Dziękuję niezastąpionej Graphic Designerce.

Nie napiszę, że Święta zleciały, bo chyba tego byłoby mi właśnie żal - żeby działy się jakby mimo mnie i obok, bez mojego udziału. Choć uczę się z niejakim mozołem, by nie oprawiać swoich oczekiwań wobec Świąt w ramkę rodem z amerykańskiego kina familijnego. Więc nie, już wiem, że nie będzie teledysków. I wiem też, że niepotrzebny opłatek (znam dom, gdzie go zapomniano i nic się nie stało), choć przecież pomaga wydusić kilka ważnych słów, na które w ciągu roku za mało czasu i odwagi.

Za dnia spotykamy się, po nocy oglądamy "Drzewo życia". Jeśli przeczuwam, że całe Święta dokonują się w relacjach między ludźmi, i jakie relacje, takie Święta, film ten utwierdza mnie w przekonaniu. I tylko gdy na te sceny z życia patrzę, żal mi się robi za moją pierwszą niebyłą i niedoszłą powieścią. Bo w tonie była podobna, i jakby też o tym, choć całkowicie pozbawiona mistrzostwa wyrazu.

Cóż. Na pociechę po niedoszłej i niebyłej mogę łzy otrzeć w nową blogową sukienkę.

sobota, 24 grudnia 2011

zamiast życzeń

zapraszam TU.

Nawet jeśli co roku Święta Wam ktoś odwoływał, może tym razem - akurat nie.

Ogarniam ciepłą myślą Czytelników, bez Was pisania by przecież nie było.

Dobrej Wigilii.

wigilia w obrazkach

Przygotowania przybierają charakter dosłownie przyziemny.

Weźmy boskiego Andy'ego, który na ziemi leżąc usiłuje ustawić w stojaku świerk srebrzysty, z rodziny tych wściekle kłujących, cała zaś rodzina stara się wypatrzyć, gdzie się podział pion.

Albo boski Andy ze śrubokrętem do sprawdzania prądu. Mam nadzieję, że to nie ten sam śrubokręt, który z niewiadomych przyczyn dziś od rana pływa w zlewie i zastanawiam się, czy nadaje się do mycia w zmywarce.

Okruszyna rano odkrywa, iż ryba nie rozmroziła się, mimo iż dano jej na to całą noc. Na tę jawną niesubordynację pomstując, wkłada ją do piekarnika, by przyspieszyć proces. obiecuje sobie też, że na następną dłuższą podróż latem, zamiast wkładów do lodówki turystycznej weźmie pangę w glazurze.

Krem waniliowy ma konsystencję sosu, który ostatnio miał konsystencję budyniu. I tak dziś znowu nie zapisze proporcji i za każdym razem, gdy będzie chciała przyrządzić gruszki w wanilii, wyjdzie nie to, co zamierzała.


Dzieci już z samego rana odkrywają wielką torbę z prezentami - pakowanymi przez Okruszynę ciemną nocą - do zabrania do babci. Mity o wchodzeniu przez komin i byciu grzecznym, bo inaczej nic z tego, ulegają radykalnej dekonstrukcji. Skakanka ogłasza, że nie ubierze spódnicy. Grzybek doznaje kontuzji na skutek korby ogólnej. Okruszyna ogłasza, że jak dzieci nie przestaną krzyczeć, Dzieciątko może się przestraszyć i nie przyjdzie. Na własnoręcznie wykonanym plakacie nad pianinem jest już bardzo blisko naszego bloku, na pewno za Mostem Warszawskim.

piątek, 23 grudnia 2011

czekam

Odsyłam tłumaczenie. Mówię Skakance, że zaraz wykonam dziki taniec świąteczny.

W międzyczasie dzieje się wiele ważnych rzeczy. Wszystkie związane są z ludźmi. Ich nie mogłoby zabraknąć przed Świętami. Praca, choć przecież ważna, wydarza się pomiędzy spotkaniami. Pomiędzy paroma ważnymi rzeczami, które słyszę i mówię


Miałam taką obawę, że Święta mogłyby zostać odwołane. Wielkanoc miałam odwołaną, bo na skutek szeroko zakrojonych przygotowań rozchorowałam się akurat w Wielką Sobotę wieczorem. Teraz myślę sobie, że dopóki są wokół mnie ludzie, na których mi zależy, i z którymi odkrywam niepowtarzalne i wyjątkowe części wspólne oraz jeszcze bardziej niezwykłe części różne, to Świąt nikt nie odwoła. I to tam i współgrając z tymi relacjami różnego stopnia bliskości, którego nie będę przecież mierzyć, bo zbyt to wszystko jest nieuchwytne (a przecież jest), wydarzy się Boże Narodzenie.

Czekam, czekam już, lżejsza o dwadzieścia stron instrukcji symulacji hali montażowej fabryki samolotów. Kruche rogale zrobię. Będzie pachniało, dzieci ubiorą choinkę. Nawet jeśli wszystkie bombki po drodze się wytłuką w radosnej krzątaninie, Święta się odbędą. Taką mam nadzieję.

środa, 21 grudnia 2011

the end

Dag dzwoni i opowiada. Same dobre rzeczy. Cieszę się, gdy ludzie obok mnie przeżywają dobry czas, bo zdecydowana większość przeżywa czas trudny z przekonaniem, że sprawy powinny układać się inaczej, niż się układają. Znam okresowo z autopsji.

Rozmawiamy długo. Gdy rozłączamy się, dzwoni znowu, powiedzieć mi tylko to:

"In the end, everything's OK. If it's not OK, it is not the end".

No tak. Dokładnie tak jest. Dziś piszę o tym TU.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

wojna i pokój

Gdy przegrzewa się i laptop, i procesor moich ciągów myślowych, które winny prowadzić do tłumaczenia kolejnych egzotycznych pojęć z chirurgiczną przecież precyzją, przerywam, by z wanny wydobyć Grzybka. Po jasełkach w strojach krakowiaków jest nastawiony patriotycznie i opowiada o żołnierzach, jak również snuje refleksje nad tym, że nie ma wojny.

I w takich chwilach, to poczucie ulgi udziela mi się. Fakt, nie ma wojny. Nie trzeba pakować jednej walizki, wybierać, co się w niej znaleźć powinno, dzieci na rękach do wagonów bydlęcych zabierać. Więc jest dobrze, mimo że grunt spod nóg gdzieś się chwilowo przemieścił i albo ja zmogę to tłumaczenie, albo ono mnie, a z tym nie mogę się pogodzić w perspektywie pierwszej gwiazdki.

Kolejnemu zleceniodawcy odpowiadam, że niestety nie, i po Świętach nie, Brat Bliźniak przecież na lotnisku już siedzi na walizce i naprawdę nie zamierzam dodawać pali wbijanych, czy wierconych, czy kolumn jet-groutingowych do mizernej cichej, która bez fundamentu palowego stała. Więc odpisuję: eliminuje mnie z rynku brak ekspresowych deadline'ów, ale wie pan, nie można mieć wszystkiego.

Ta część wszystkiego, której nie posiadam, chwilowo nie stanowi dla mnie problemu.
No i nie ma wojny.

perfect timing

Obudzona przed świtaniem przez Skakankę, wyrażającą niechęć wobec obowiązku szkolnego po tak intensywnym dla całej rodziny weekendzie, czuję się jak ktoś, kto obudził się w rowie, w wilgotny jesienny poranek, i odkrył, że sturlał się doń z nasypu kolejowego. Zanim zaś wypadł do rowu przez otwierające się znienacka drzwi taboru, spędził dwa dni w pociągu relacji Kijów-Zgorzelec. Jeśli takie jeżdżą.

Ranek przynosi także prezenty: nowy szablon na blog, kolekcję jazzowych kolęd oraz AbezJ na kawę. Pod wrażeniem niespodzianek pozostając, myślę o wielu sprawach. Na przykład jak przetłumaczyć organizację hali produkcyjnej fabryki samolotów, na wczoraj, gdy słońce z okna zamyka mi oczy i mogłabym bez najmniejszego wysiłku zasnąć. Czy obiad Skakance już, czy za pół godziny. Jak wypadnie Grzybek na jasełkach. Kiedy mój Brat Bliźniak pakuje walizkę i przylatuje z London-Luton.

I: czy Czytelnicy mi wybaczą, jeśli chwilowo nie dam rady nic więcej napisać o minionych dniach. Bo przecież obiecywałam, jeśli nie fajerwerki, to przynajmniej pożar i dym.

W laptopie nawala wentylator i faktycznie coś może się zaraz spalić. Nie posiadam żadnych zapasowych kopii czegokolwiek. Czyli z polskiego na nasze: jestem niedzisiejsza, z formą wczorajszą zupełnie, i zaległościami na kilka dni do tyłu.

Życie jest piękne.

piątek, 16 grudnia 2011

wszystko pod kontrolą

Telefon na ogół dzwoni nie w porę.

Jak dziś, gdy po dwóch godzinach krążenia w sprawach w końcu docieram z dziećmi do ziemi obiecanej bramy naszego bloku. Jedną ręką trzymam plecaki i siatki, a drugą usiłuję wyciągnąć paczkę formatu A3, którą listonosz litościwie wcisnął do o połowę mniejszej skrzynki na listy. Przynajmniej nie trzeba będzie chodzić po kolędzie na pocztę, cieszę się, gdy Grzybek woła z klatki schodowej, że ciemno, Skakanka zaś ćwiczy fikołki na poręczy.

I wtedy dzwoni komórka. Dzwoni na tyle długo, że zdanżam podjąć decyzję o nawiązaniu kontaktu z telefonem. Zawartość obu rąk nawiązuje bliski kontakt z posadzką wiatrołapu. Boski Andy zdanża mi powiedzieć, że mam dwanaście minut na odbiór warnika z firmy cateringowej. Warnik to ośmiolitrowy kocioł na prąd, który sam czuwa nad gotowaniem wody na herbatę i kawę, gdy spotykamy się większą ilością osób.

Paczki zbieram, wrzucam z powrotem do auta i jadę, przed dziećmi roztaczając wizję tłumów pozostawionych bez kropli ciepłej wody w niedzielę. I wtedy staje się cud: Skakanka mówi, że mi pomoże. I pomaga. Potem znowu pod domem wyciąga z bagażnika gałąź świerku i jemiołę, trzyma drzwi i w ogóle. Misja zakańcza się w dwadzieścia minut. Jedyną stratą - otarcie zderzaka. Skakanka mówi, że nieznaczne.

czwartek, 15 grudnia 2011

re: lampiony

Wszystkich przerażonych estetyką lampionów uspokajam, że na zdjęciu poprzednio zaostał zamieszczony jedynie system antyspaleniowy. Nagrodzony Noblem parę wpisów temu. Tenże system zostanie zabudowany przez dzieci bristolem i bibułą wg instrukcji przygotowanej przez Mero. Nad półproduktami pracuje już sztab elfów we Wrocławiu i poza. Lampiony będą piękne, wykonane rękami dzieci i będą miały witrażyki.

To na marginesie tego, czym się zajmuję, gdy akurat nie pracuję lub nie gotuję. I wstyd powiedzieć, ale zupełnie nie uważam, że to mniej ważne na przykład od księgowania faktur czy rozwożenia paczek UPS-em. Trochę się tylko martwię, czy na spotkaniu rodzin w niedzielę nie będzie pożaru. Bo dym będzie, jak zawsze.

re: diagnoza na "p"

W komentarzu nie zmieszczę słów kilku na temat "prokrastynacji"- terminu, który znam od dłuższego czasu i nigdy nie wzbudzał mojego zachwytu, jak u Wiśni. To odwlekanie rzeczy nieprzyjemnych, często w nieskończoność.

Więc nie. Nie widzę niczego właściwego w gradacji priorytetów, która nie będzie się opierała na tradycyjnie poważanym systemie wartości. Na przykład: "dorośli powinni oddawać się jedynie zajęciom  przynoszącym zysk materialny", albo "zawsze powinno się mieć wszędzie porządek". Albo "zapobiegliwość jest kluczem do szczęścia".

Jestem przekonana, za Franklem, że jeśli człowiek widzi sens i cel, jest zdolny przetrwać wszystko i zrobić wszystko. Jak sam Frankl, który w obozie koncentracyjnym nie zamarzł, prowadząc w duchu dialog z żoną (o której nie wiedział, że zmarła w innym obozie). Albo robił notatki do książki.

Schodząc na ziemię: nawet torebkę chce się posprzątać, gdy okazuje się, że nie można znaleźć paragonu. Ale cudownie jest naprawdę przy tej okazji siebie samej nie ochrzanić, używając na przykład słów: "głupia, nie wiesz, że zawsze trzeba mieć wszędzie porządek"? Nie trzeba. To znaczy ja już nie muszę. Zaś dla spraw, których sens widzę, jestem w stanie poświęcić bardzo wiele wysiłku.

środa, 14 grudnia 2011

niepragmatycznie

Odkrywam wczoraj, że wylało mi się do torebki mydło antybakteryjne - kieszonkowa pozostałość wakacji i życia wędrownego. Ratuję moleskine z ołówkami, czyli przenośny zestaw do wprawek z prozy codziennej (teksty głównie w postaci things-to-do, jak również kilometry zaleceń terapeutów, którzy wiedzą, jak ze spontanicznego Grzybka zrobić szablon wzorowego ucznia, gdy wiek szkolny nadejdzie). Resztę pozostawiam utopioną w mydle. Odkładam na później nawet martwienie się, co tam jeszcze zostało poza chusteczkami do smarkania.

Zresztą nie tylko to. Odkładam na później wiele spraw. Przypomina o tym jakże groźna korespondencja od operatora telefonii, że wkrótce już do nikogo nie zadzwonię. Gdyby uczniowie i zleceniodawcy nie odkładali na później płacenia za moje faktury, miałabym pewnie większą swobodę rozmowy przez telefon.

Boski Andy zauważa słusznie, że nie potrafię liczyć. Niestety, część mózgu odpowiedzialna za zmysł przedsiębiorczy, jako nieużywana, skurczyła się zapewne do rozmiarów łebka od szpilki. Gdy zamierzam się tym przejąć w końcu nie na żarty, dzwoni zleceniodawca z tłumaczeniem. Tego samego dnia boski Andy dostaje niespodziewaną podwyżkę w wysokości mojego ZUS-u.

Bo moje życie zawodowe chwilowo wypełnia zasadniczo praca nad relacjami. Albo raczej: nauka od podstaw. Resztę układam do tego. Albo układa się sama.

wtorek, 13 grudnia 2011

epoka wynalazków

- Poproszę watę.
- Jaką? - pani magister domaga się wyjaśnień. - Taką bawełnianą, czy taką bardziej chłonną?
- Żeby się nadawała do wypchania przytulanki zrobionej ze skarpetki - odpowiadam trzeźwo. - Więc zasadniczym kryterium wyboru będzie taniość.

Skakanka bowiem robi mysz zadaną do domu, a do szkoły spakowała wszystkie owdowiałe skarpety nie do pary, żeby zrobić jeszcze więcej. Co za ulga w szafach.

To w ogóle dzień pełen wynalazków. Powinnam najpierw wspomnieć samodzielne obcinanie grzywki. Potem wizytę Mero, która, również z samodzielnie obciętą grzywką, przyszła zademonstrować przy śniadaniu system antyspaleniowy lampionu roratniego. Bowiem potrzebnych będzie wkrótce kilkadziesiąt. Nie wiedziałam, że kobieta może posiadać scyzoryk marki McGyver, w którym brakuje jedynie pilniczka do paznokci i wodotrysku. I patrzę, jak Mero prezentuje: rozżarzonym drucikiem wypala dziury w plastiku, potem drucik gasi w kawie i oblizuje celem wysuszenia.

Bardzo jestem wdzięczna za system i racjonalną ocenę sytuacji przed kolejnym tłumnym spotkaniem rodzin. Ja tradycyjnie ginę w szczegółach.

W załączeniu stelaż nagrodzonego Noblem systemu. Do dalszej zabudowy, ma się rozumieć, podręcznik w pdf już wkrótce.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

bo czas antenowy krótki

Korzystając z czasu antenowego, który wkrótce zostanie zabrany przez boskiego Andy'ego wraz z modemem do internetu (zarządził dziś bowiem work at home i nie chodzi o zmywanie), chciałabym kogoś pozdrowić.

Pozdrawiam zatem Sąsiadów z dołu, z którymi w nieco zwariowanej rzeczywistości przeziębień i wyzwań codzienności łatwiej nam się komunikować elektronicznie, niż spotkać na kawie. Ale przecież wiemy, że w końcu się uda; jako zakładnika - my przetrzymujemy ich kubek, a oni nasz talerz. Póki co, zadowalamy się spotkaniami przy windzie.

Pozdrawiam także Czytelników w promieniu od kilometra do tysiąca paru. Jeśli oskrobaliście już szyby auta, najtrudniejszy moment dnia macie już za sobą. Przy kawie będę myśleć, jak dobrze, że jesteście. Poza tym wkrótce Święta. Tym, co się nie cieszą, mówię: dajcie się w tym roku zaskoczyć.Wystarczy odkopać w sobie trochę dziecka, którego jeszcze nie odarto ze spontaniczności, ufności i twórczego zapału.

piątek, 9 grudnia 2011

dwa pstryki pirotechniki

Uważny Czytelnik zauważy wątki zaniedbane. Dajmy na to wątek lampionów. Nie sądzę, by kogoś skręcało z ciekawości, jak przy czytaniu Agathy Christie, ale nie będę pozostawiać tej kwestii w sferze domysłów, w razie gdyby ktoś był bardziej dociekliwy.

Lampiony są. Z firankami z bibuły i very simple. Grzybek z zapałem narysował na nich kulfonowate serca (o noł, nie wyszło mi - to nic, będzie taki balonik, optymizm naszego syna pozostaje niewzruszony). Stan zdrowia dzieci uniemożliwił próbę ogniową. Za to Mero dopracowała technologię produkcji lampionów do perfekcji, z systemem przeciwpożarowym włącznie. Ponieważ mogę tu robić, co zechcę, przyznaję jej właśnie mini-nagrodę Nobla.

Aresztowanych w domu z powodu ww. wirusów, odwiedzają nas A&J. Przy przesolonej rybie oraz cieście zaplanowanym na spotkanie większej grupy osób, z którego nic nie wyszło, uczą nas grać w "Fasolki". To gra karciana, w której robi się biznes; boski Andy dostał ją na imieniny w pakiecie z kursem dla początkujących. Biznes idzie mi tak samo, jak na co dzień, a może z sadzeniem fasolek nawet ciut lepiej niż działalnością nadzwyczaj gospodarczą.

Wygrywają goście. Z radości zapominają zabrać świeczek do lampionów, które przyniósł listonosz. Znacznie mniej zaawansowane technologicznie niż system przeciwpożarowy Mero, bo na bateryjki. Według opisu na zananym serwisie aukcyjnym miały się zapalać na dmuchnięcie, ale to ściema, gdyż jest pstryczek. A&J oszczędzają komentarza mojej blond naiwności, ale ja wiem, że gdyby nie zapomnieli zabrać świeczek do domu, właśnie usiłowaliby sprawdzić, czy jednak zapalają się na dmuchnięcie.

czwartek, 8 grudnia 2011

if on a winter's night

Skakanka zwieziona do domu ze szkolnej wykładziny dostaje gorączki, bowiem jeśli coś postanawia, na ogół tak się właśnie dzieje. Więc z wybujałych planów na najbliższy łykend wypali chyba tylko wspólne rzeźbienie kartek świątecznych, na które materiały dostarczył jak zwykle ten magiczny sklep obok Akademii Sztuk.*

Skakanka dołącza do zatkanego od wczoraj Grzybka, obwieszczając kolejny okres aresztu domowego. Coś jakby przygnębienie na skutek zmiany zamierzeń chce mi usiąść na mostek. I to jest właśnie ten moment, na który czekałam od listopada, mimo że Wiśnia grała już "Soul Cake" mniej więcej w czasie, który opisuje, czyli dni zaduszne. To jest moment na odpalenie If On A Winter's Night Stinga. Ciągle tej radości jeszcze odmawiałam sobie, by nie cieszyć się za wcześnie, na wypadek, gdyby Boże Narodzenie w tym roku jednak odwołano.

Gdybym mogła, rozdałabym teraz Czytelnikom sto płyt, i zdalnie łączylibyśmy się w oczekiwaniu na Święta, w czasie wielkiego powrotu, słuchając harf, mandolin, folkowych skrzypiec, i tej opowieści o marynarzu, który w czasie sztormu z oddali widzi światła swojego domu.

*Z tymi, co znają mój zachwyt dla nazw kolorów, dzielę się nowym odkryciem: indygo. Kto by pomyślał, że granat to ciemny jak noc.

po mieście

Gdy jedziemy z Grzybkiem na drugi koniec miasta po opinię do lekarza, podmuchy wiatru zwiewają nas nieco na lewą stronę. Grzybek chudziutki i marny jak trzy grosze, zastanawiamy się z lekarką, jak z niego zrobić Adamka albo Kliczkę. Pani doktor opowiada potem o różnych rodzicach, którzy do niej przychodzą, a zwłaszcza o jednym tacie, który krzyczał na trzymiesięczne niemowlę po szczepieniu. Gdy tak sobie rozmawiamy, rozmyślam, jak z rozmawiania przejść do działania i ratować świat. Zupełnie jakby się dało.

Gdy wracamy po mokrej czteropasmowej drodze środkiem miasta, widzimy wszystkie wozy ratunkowe w jednym miejscu. I auto okręcone wokół lampy ulicznej tak przedziwnie, jakby ktoś tę trasę usiłował pokonać pod prąd. Kobieta na mokrym chodniku na poduszce leży, a nad nią całe mnóstwo ludzi w uniformach, którzy niewiele mówią, nie płaczą, choć można by, tylko w skupieniu robią, co się da.

Już nigdzie się nie spieszę. W domu pranie wieszam i obiad podaję. Zleceniodawca zjawia się z pieniędzmi jak Mikołaj święty. I zastanawiam się, czy skoro nie da się zrobić wszystkiego, da się zrobić cokolwiek.

środa, 7 grudnia 2011

wszy(stko) albo nic

Żeby nie było tak odlotowo, w mikołajki gruchnęła także wiadomość z przedszkola, że wszy są. Natychmiast zaczęło mnie wszystko swędzieć, mimo że u Grzybka ani śladu przypadłości i teraz nie wiem, czy wylewać na niego zalecane specyfiki profilaktycznie dla własnego lepszego samopoczucia. Za moich czasów mówiono, że we Wrocławiu wystarczy dziecku zamoczyć głowę w Odrze i problem pasożytów skóry zniknie raz na zawsze.

Poza tym? Skakanka w szkole usłyszała, że w Adwencie należy odmawiać sobie przyjemności i ona w takim razie odmówi sobie chodzenia do szkoły. I woli zapaść w sen zimowy. Poniekąd to rozumiem. Nasz dom rano powinien stawiać na nogi wystrzał z armaty, stosowane przeze mnie łagodniejsze środki są zawodne. To nic, myślę, obliczyłam że do wiosny już tylko cztery miesiące i każdy coraz ciemniejszy poranek wprost do wiosny prowadzi.

Co do Adwentu będę upierać się przy tym, że zamiast sobie odmawiać jak Szymon Słupnik lepiej zadbać o to, by ogólny poziom bliskości z innymi w domu wzrastał. Bo życie ucieka, można się z nim minąć, snując plany, jakoś się tego obawiam bardziej niż innych rzeczy.

wtorek, 6 grudnia 2011

the book of luminous things

Gdy jedziemy, okazuje się, że Urząd Miasta pozapalał dla nas na ulicach wszystkie świąteczne dekoracje. Więc świecą, gwiazdki, śnieżynki i diamentowe żyrandole, wzdłuż arterii przecinającej Stare Miasto na pół.

Wyremontowano też dla nas Synagogę pod Białym Bocianem, gdzie koncert. Zajmujemy miejsce i to jest ten moment, że już zaczynam wierzyć, że się spełni. Instrumenty i krzesła dla muzyków też zdają się to potwierdzać, choć przecież jeszcze chwilę czekamy. I nadal nie dowierzam.

A potem wychodzą wszyscy. Kwartet smyczkowy, kontrabasista młody a sławny, kompozytor do gitary i kompozytor do fortepianu (w Niebie będzie fortepian i ja będę umieć na nim grać, zyskuję pewność później). I Aga. W białej tunice krótkiej, tak prostej jak szpitalna koszula, bo jej nie potrzeba oprawy z satyny i pereł. I śpiewa.

Litery na ścianie wysoko nad nią hebrajskie i nic nie rozumiem, ale układają mi się w coś, co tylko Bóg mógł człowiekowi powiedzieć bez zastrzeżeń. W tłumaczeniu na polski wychodziłoby: "Jestem który Kocham".

Poza tym, drodzy Czytelnicy, Okruszyny już nie ma. Muzyka zmiotła ją kompletnie, zawieruszyła się gdzieś między rzędami krzeseł. I kto teraz obiady będzie gotował? Boskiemu Andy'emu, co ją tak zaskoczył, że sam się dziwi?

niespodzianka

Bo film Fireproof był trochę jak granat wrzucony do studzienki ściekowej. Znaczy tematy przyklepane wyrwał z odrętwienia i okazało się, że dawnośmy z Andym się nad pewnymi kwestiami nie zastanawiali.

Ale chcę opowiedzieć dziś o sequelu tej pamiętnej projekcji. I muszę się odnieść do tego, na co patrzę. A patrzę na dwa bilety na koncert. Koncert Agi Zaryan, której przecież od września słucham prawie non stop. Tej samej Agi, którą zawieźliśmy naszym niemieckim przyjaciołom jako wizytówkę polskiej muzyki - i byli zachwyceni, gdy ich dom się napełnił po sufit dźwiękami z Picking Up the Pieces.

Bilety na koncert kupił z własnej i nieprzymuszonej woli boski Andy. Sam wpadł na pomysł. Po raz pierwszy w dziewięcioletniej historii naszego małżeństwa nie są to bilety darmowe od pracodawcy. Na koncert - w ogóle po raz pierwszy. Do tej pory nie wierzę. I dziś wieczorem na koncercie jeszcze będę się szczypać.

Żony, wyślijcie mężów na ten film. A, i jeszcze zaczną dzwonić z pracy i pytać, jak leci.

A tu Aga.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

siostra

W imieniu Skakanki dziękuję Czytelnikom za wszelkie wyrazy. Uznania.

Skakanka nie była wszakże zachwycona faktem opublikowana zdjęć w sieci, bowiem w jej opinii praca była niegotowa. Brakowało aniołów i pasterzy. Więc dolepiła i prosi, by zamieścić objaśnienie. Pierwszy pasterz od lewej ma na imię Marta.

Dziecko, pytam, a skąd ty wiesz, że to Marta?
No przecież Marta to siostra Marii, no to co, nie było jej przy tym?
Potakuję ze zrozumieniem, zastanawiając się, jak Skakance wytłumaczyć koligacje rodzinne i że Marii było w historii tego akurat Dziecka kilka.

piątek, 2 grudnia 2011

ubezpieczeni

Listy z ZUS-u nie należą do moich ulubionych, gdyż na ogół wzywają do składania wyjaśnień na tematy, na które nie mam zielonego pojęcia. W tym, co przyszedł dzisiaj, to ZUS chce mi wyjaśnić, ile wyniesie moja emerytura. Przedstawiona kwota opiewa na 99,40 miesięcznie obecnie, a za lat trzydzieści - 226,20. Patrzę kilka razy: to nie chochlik drukarski.

Najpierw myślę, że może lepiej w wiek emerytalny nie wchodzić w ogóle. Potem obliczam i wychodzi mi, że na brulion i ołówek starczy. A właściwie to zapasy brulionów i ołówków mam takie, że na jesień życia będzie jak znalazł. Widywać mnie będzie wtedy Czytelnik, jak zakutana w kilka płaszczy różnego pochodzenia, z szalikiem zawiniętym jak chustka wokół głowy, a zwłaszcza wrażliwych zatok, przemieszczam się z jednego punktu wydawania zupy do drugiego. Arturo, który właśnie od nas wyszedł mówi, że J, którego dziś widzieliśmy w Gogolinie, dla nas z powrotem uruchomi prowadzoną za czasów studenckich kuchnię dla biednych. Na pewno nie będę się rozpychać łokciami ani awanturować w kolejce, ściskając w kieszeni ogryzek ołówka.

Potem, na cieplejszych i mniej strzeżonych klatkach schodowych zobaczy Czytelnik, jak przycupnięta w kąciku na przedostatnim schodku i w takich rękawiczkach bez palców, dla komfortu pisania, notować będę to i owo. Chyba że Alzheimer, wtedy nie.

Gdy ja puszczam wodze fantazji, nasz rehabilitowany Grzybek, w towarzystwie boskiego Andy'ego, sam pisze list do Świętego Mikołaja, wyprzedzając wszystkich terapeutów, z którymi się widuje. Będę mieć z kim dzielić się brulionami.

czwartek, 1 grudnia 2011

dwie prędkości

No więc gdy ja wczoraj siedzę obok sterty albumów, w tym tego o van Goghu, zakupionego w towarzystwie Yoli w tej małej uliczce obok Musee d'Orsay, i nadzoruję prostowanie się pod nimi siatki prostopadłościanu wyciętej z bardzo zrolowanego bristolu, Skakanka się zajmuje.

Wiem, bo co chwila wpada pokazać, czym. Oczywiście nie ma czasu sprzątać. Może z czasem dojdziemy z boskim Andym do jakiegoś consensusu, bo póki co, ja wolę, jak ona nie ma czasu na sprzątanie z powodu czytania lub innych prac własnych, a boski Andy uważa, że wstawanie rano i znajdowanie skarpetek na stole źle rokuje na czasy nastoletnie, które nadejdą niebawem. Ale to na marginesie zupełnie.

Więc siatka prostopadłościanu na lampion nadal się zwija. Ze świeczkami wypadło blado: najpierw, gdy O.Łukasz, niosąc sklejany własnoręcznie lampion z witrażami, które przyćmiłyby blask katedry w Reims, powiedział do Grzybka: o jaka ładna świeczka, a my wiedzieliśmy, że to tealight porwany z domu w ostatniej chwili. A potem znowu, gdy w kluczowym momencie po epiklezie, szklany świecznik wytoczył się z łoskotem spod ławki.

A Skakanka woła, mamo chodź. I pokazuje, czym się zajmowała. Zobaczcie sami. Od dłuższego czasu już widzę, że dzieci są jakieś trzy kroki przed moimi o nich wyobrażeniami.