wtorek, 30 października 2012

do spóźnionej kawy

Piszę w tych dniach tak wiele, że nie ma kiedy pisać.

Obiecałam przecież, że do kawy będzie łatwa literatura faktu codziennego, super nasz ekspres między poniedziałkiem a niedzielą. A tu zastój. Spieszę.

Suszę róże, wiszą mi nad głową i pachną, Skakanka wiązała pętelki. Kupiłam jej pióro na naboje, kolejne, wyprawa trwała godzinę. Ale chyba nie dlatego Grzybek dziś ze mną w domu smarknięty. Wykończyła go kariera aktorska na prawdziwej scenie. Rolę odegrał fantastycznie, jako jednemu z całej grupy przedszkolnej nie zadziałał mu mikrofon, ale powiedział tak głośno i wyraźnie, że słyszeli ci z ostatnich rzędów. A miał rolę menela, który rzuca gazetą w instytucję dobroczynną.

Jemu zawsze wiatr w oczy. Chciałabym jego pogody ducha! Będzie kiedyś wielki, widać to już teraz po tym, jak dzielnie znosi małe trudne rzeczy.

Wykończyły go przeciągi na scenie, gdy zespół muzyczny wynosił sprzęt.

Zaraz uczeń z Past Simple. A w biurze magazyn. Musicie kawę dopić już beze mnie, zmykam.

niedziela, 28 października 2012

liścik Wisienki

Wiśnia pewnie wie, że jak już piszę o monadach, to kiepsko. Spieszy z komentarzem:

"O... o, zima jest zła. Ale ta pora ciemna, smutna i herbaciana skłania ku filozofii. Jak wiemy, Cherry nie jest ortodoksyjną zwolenniczką Leibnitza.
I myślę, że Najwyższy jest bardzo, bardzo blisko. Tylko lufcik trzeba uchylić, przestać się bać, że nam śniegu nawieje do środka." 


Dziękuję. Że mogłam liczyć na dialog w tej sprawie. Bardzo.

Ja tych monad Leibniza/Leibnitza nigdy nie lubiłam. Pesymizm w takim oglądzie losu człowieka zawsze mnie przygniatał. Jestem za doskonałą inter-subiektywnością, nie wiem, jak to po polsku, ale chodzi o porozumienie bez granic.

Ktoś ostatnio powiedział, że ono nie dzieje się samo, lecz jest wynikiem wysiłku. Wysiłek w porozumieniu w małżeństwie zaś nie polega na tym, że się wysila aparat mowy i mówi coraz głośniej, żeby uzyskać upragniony stan po-rozumienia. Znacznie częściej trzeba mówić mniej, o wiele ciszej, niż domagają się tego emocje, i wychodzić poza własną perspektywę.

Dziś ludzie pytają, a co Pani tak kiepsko wygląda. No. Trening komunikacji kosztuje. Szkolenia bywają drogie. W końcu może zdamy egzamin, może się uda przed czasem.

Jutro napiszę do kawy. Żadnej filozofii.

sobota, 27 października 2012

monady Leibniza

Jesień zmieniła się w zimę zupełnie niespodziewanie. Na myśl o zmianie dekoracji na stałe zastanawiam się, czy dałoby się do wiosny po prostu nie musieć wychodzić z domu. Zawiesić w oknach kolorowe plakaty, w każdym pokoju inna pora roku, a jeśli zima, to tylko z jakiś słonecznych alpejskich stoków.

Monady Leibniza jednak czegoś nas uczą. Monady bez okien i drzwi.

Pytania, które stawiamy sami, kroki, które stawiamy sami, wydarzenia, którym czoła stawiamy sami.

Co by nie mówić o dyskomforcie tego stanu rzeczy - gdy jakieś próby skomunikowania swojej zawartości drugiemu to żałosny zupełnie spektakl - ta "immanentna separacja" jednak ma swoje dobre strony. Ta trudność, bądź co bądź pokazuje, jacy wyjątkowi jesteśmy.

Tak.

Zdecydowanie. Egzemplarze unikatowe.

I jeszcze wolni od opinii drugiego o nas, jak ktoś, kto właśnie wyszedł na spacer i jest wewnętrznie przekonany o tym, że to środek lata.

Wychyla nas to ku Temu, który jeden wie. Żeby tylko i On nie był czasami tak daleko.

środa, 24 października 2012

uśmiech numeru

Dzwoni ex-uczeń, niesłyszany od lat. Oj, kosztował mnie sporo cierpliwości i umiał zaskakiwać pomysłami.

Po tych kilku latach od zakończenia przeze mnie wysiłków mających na celu nauczanie, a jego uczenie się, słyszę w słuchawce. Pani Okruszyno, jaki ma pani teraz mail. Bo coś muszę wysłać. Otrzymuję więc po chwili pocztę z linkiem do filmu o wampirach, w dodatku w języku okupanta z Zachodu. Czekam w napięciu na rozwój wydarzeń. Po godzinie jest kolejny telefon, że potrzebne streszczenie tego dokumentu, do celów jego projekcji w miejscu, gdzie prawdopodobnie żyła jedna z bohaterek. Znaczy ponoć wampir.

Myślałam, że tego dnia nie spotka mnie nic zabawnego. A jednak. Tłumaczę, że tłumaczę z innego języka. I że wampiry to nie, dziękuję, i muszę tłumaczyć dalej, dlaczego.

Z zabawnych rzeczy to jeszcze to, że Mąż usłyszawszy, że w domu nie ma chleba i zasadniczo strawy, wrócił z pracy z bochenkiem ciemnego chleba. Dla siebie samego. Silny instynkt przetrwania mają nie tylko wampiry.


wtorek, 23 października 2012

pidżama job

Boski Andy mówi ze współczuciem, że ja mam pidżama job.

Nie za bardzo. Ja bym nawet powiedziała, że to taki dżob, że często niestety w pidżamę nie zdąży człowiek wskoczyć, bo go ranek przy pracy zastaje.

Zresztą nawet gdy w planach brak odwiedzin ze strony uczniów i brak też oficjalnych wyjść, przecież wożę lub odprowadzam dzieci rano, często właśnie po to, by sprawdzić, czy świat jest i jaki wstał po nocy. I mijam panie bardzo zachwycające toaletą i makijażem, i nigdy myśl zawistna nie powstaje w mej głowie, lecz podziw. Podziw, że one o piątej rano wstają, jak ja kiedyś przez wiele lat pod rząd, i że tego w ogóle nie widać w postaci worków czy sińców. I zdążają. W stronę swoich regular jobs.

I oddycham powietrzem ostrym, taka kobieta-żona-matka w wersji plain. Plain truth. Bo przecież zaraz wracam do biura, gdzie problemem jest brak mleka. W korporacyjnej kuchni ktoś je pracownikom dolewa, a tu wszystko self-made - stąd braki.

I wiem, że wszystko na świecie ciąży ku jakiejś regularności, ale ja bym chyba nie dała rady wiedzieć dokładnie, co będę robić od poniedziałku do piątku. Można by medytować nad tym wiele. Ale wracam teraz do Present i Past Simple, bo dziś uczeń, i jeszcze trzeba zdążyć przerobić wersję plain na biznes casual.

Pozdrawiam wszystkich w pidżama jobs i w regular jobs, prosząc o pamięć o tym, że bycie mamą z dziećmi w domu to też pełnoetatowy dżob,
 

O.

poniedziałek, 22 października 2012

mleko

wlewam do resztek kawy wyskrobanych ze słoiczka. Mleka też resztka. Za oknem za to nie brakuje, można by łapać w bańki, jakie kiedyś stały u bram wiejskich zagród, na charakterystycznych drewnianych półeczkach. Jak fajnie było się na nie wspinać i na nich przesiadywać, za smarka w czasie wakacji na wsi.

Więc tak, spadła na nas nieprzenikniona mgła. Zakradła się w sobotę wieczorem. Ulicą pod domem jadąc nie wiedziałam, jakich użyć świateł, by się jakoś pod dom przebić.

Kompletny brak widoczności, który sprawia, że z tą roletą bieli na okiennej szybie czuję się jak na wieży kontroli lotów, wzmaga potrzebę słyszenia. Więc włączam radio i mówią coś, głównie pamiętam, że badania profilaktyczne nowotworów i mgła na lotnisku, żaden samolot dziś nie zaparkuje.

Nieco słoneczniej się robi, gdy Four Tops śpiewa o odchodzeniu od zmysłów, going loco, i słucham.


A przecież muszę wyjść. Jakiegoś czerwonego światła przeciwmgielnego na plecy poszukam. Chyba że serce po kawie zmartwychwstanie i ono zrobi ze mnie mały chodzący neonik, z pogodą ducha jako remedium na szpitalną biel.

piątek, 19 października 2012

obserwacje (g)astronomiczne

Dzieci pokazują palcem srebrny rogalik na granatowym niebie i mówią jedno do drugiego, zobacz, widać jego resztę, tylko że w cieniu.

Jesień już dawno nie była tak ciepła tak długo. Gdy patrzę, jak ciągle zmienia kolor liści, ze złotego w sjenę paloną, rudy i kasztanowy, myślę sobie, jaka ona beztroska, zanim posiwieje gołymi gałęziami i szronem. Ciągle się cieszy tym, jak jest. Dear Jacket zachęca, starzejmy się z godnością, i tak, jesień w tym roku wyznacza standardy.

Tu na myśl mi przychodzą ubytki sylwetki, wychyły wskazówki wagi nie w tą stronę, choć przecież zgodnie z ruchem wskazówek zegara: lata wprost proporcjonalnie do kilogramów. Niewiele z godności, gdy ulubione spodnie czekają na lepsze czasy i jedyna nadzieja, że nie mieszczą się w menu moli.

Podobno przychodzi taki moment, kiedy człowiek musi coś zmienić, mając poczucie, że czas leci. Jedni mieszkanie, drudzy auto, trzeci - zapuścić brodę, jak czytam w książce pożyczonej od Renee. Ja bym ciągle chciała tylko umieć zmieścić w sobie to, co się dzieje wokół. Zrozumcie mnie dobrze: zmieścić w sobie, ale bez przechodzenia w kolejny rozmiar sweterka.

czwartek, 18 października 2012

breakfast at Wedel's

Śniadanie może trwać cztery godziny. No tak. W zasadzie i tak było za krótko, bo nie omówiłyśmy wszystkiego.

Kelner z pewną nieśmiałością podawał coraz to nowe pomysły na to walne zebranie nas, kobiet czynu, planujących rozwój i inicjatywy, w dialogu bez moderacji. Bo przecież to spotkanie robocze było, które miało cele i na celu. Choć teraz już w końcu nie wiem, czy celem spędzenia czterech godzin przy paryskim śniadaniu i kawie nie było w pierwszym rzędzie poczuć się razem, w tej wspólnocie kobiecej wrażliwości, a zarazem poczuć się każda z osobna - sobą. No w końcu sobą.

Nic nie piłam, zawiłość tekstu jest wypadkową przeżyć, w jakie ten dzień obfitował. Dziękuję Mero, że pozwoliła przekształcić nasze Breakfast at Wedel's w walne zebranie pięciu. W ogóle dziękuję Mero za szeroki margines na moje odpały, radości i dramaty. Czasem myślę, kiedy trzaśnie drzwiami i powie, że już dość, ale póki co - daje radę.

AJK dziękuję za solidarne spóźnienie się razem ze mną, choć przecież przybyłyśmy pierwsze, i odważną degustację śniadań, do której niezwłocznie przeszłyśmy. Za solidarne poświęcenie dnia roboczego na nic poza śniadaniem. Dosi za przebycie stu kilometrów jak gdyby przyszła z posesji za rogiem, i głos rozsądku. Uspokajający turkus i wiarę w stare ideały. Renee za udział wraz z wiercącym się w brzuchu synkiem, który zapewne już teraz się zastanawiał, ile kobiety są w stanie wypowiedzieć słów na minutę, jedna przez drugą.

Tak, to było coś. Dobrze, że Renee spisała wnioski. Pamiętam tylko jeden: jesteśmy dorośli.



środa, 17 października 2012

present perfect

Zaskoczyło mnie wiele wyrazów życzliwości i telefonów, z których części nie zdołałam niestety nawet odebrać. Za wszystkie serdecznie dziękuję. I jak miło zamienić parę słów, z tymi, co tak dawno nie byli słyszani w eterze.

Mąż w kartce z życzeniami - od 12 lat komunikujemy się jedynie przy pomocy kartek wrocławskiego grafika, Tylkowskiego - nazwał mnie "wojenną dziewczyną" i nic bardziej nie oddaje zmagań ostatniego czasu. Jak się okazuje, okruszyna nie taka krucha i pokruszona, jak myślała. Podarowaną książkę o tych prawdziwych dziewczynach wojennych dokładam do góry tytułów do przeczytania. Stosik na pianinie znowu zaczyna się niebezpiecznie przechylać.

I piękny prezent jeszcze, zupełnie nieoczekiwany. Po czterech tygodniach diagnozowania Grzybka pod kątem Zespołu Aspergera, podejrzewanego przez lekarz neurolog, uzyskujemy odpowiedź od psychiatry dziecięcego: mamy dziecko nadzwyczajnie inteligentne, bardzo wrażliwe i empatyczne, pora wrzucić na luz i pozwolić mu być sobą. A także powariować, pobroić, być zwykłym dzieckiem wystarczająco dobrych rodziców.

Niniejszym wszystkie poprzednie orzeczenia poradni i placówek, które przyprawiały nas latami o nerwicę, straciły ważność.

memo dla Męża

Kochanie, mam dziś imieniny! Żeby nie było, że znowu podstępnie zataiłam. Za to możemy udawać, że wcale nie musiałam przypominać, i tak nagle sam wertując kalendarz odkryłeś tę najważniejszą dla naszej galaktyki datę w tym miesiącu. Albo nie, że alarm w telefonie już trzy dni temu ogłaszał i generalnie o niczym innym nie mogłeś myśleć, planując rozmaite niespodzianki i huczne obchody. Ale chory ząb dziecka przysłonił rangę wydarzenia.

Drogie Panie, a Wam powiadam, że lepiej przypomnieć, niż cały dzień żywić coś w rodzaju szlachetnej obrazy, która do wieczora przejdzie w jakiś ładunek całkiem wybuchowy.

PS. Drogi Andy, trochę ubarwiłam. Trochę mnie fantazja poniosła. Ale przecież staram się pamiętać, że nie jesteś kobietą.

paradise lost

Bywa, że jak człowiek pójdzie znowu później spać, bo przemiły Gość ze Stolycy, i nastawi się na bardzo szybkie spanie regenerujące, coś staje na przeszkodzie. Jak ząb. Ząb syna, nie wiadomo który, ale syn zgłasza, że jakby boli.

Więc najpierw człowiek myśli, że być może to zmyłka i że dziecko w końcu zaśnie. Potem przewracając się idzie sprawdzać do łazienki, czy jest coś na rzeczy. Ponieważ nic nie widzi (i ma nadzieję, że to jeszcze nie z powodu wieku), wstrzymuje się z podaniem czegoś przeciwbólowego. By obraz kliniczny zachował pełną jasność.

Potem syn kręci się w łóżku jak wskazówka kompasu. Więc trzeba co jakiś czas ustalać północ i przykrywać kołdrą. Następnie już całą pewnością budzik ogłasza, że jest rano, i plan szybkiej regeneracji wziął w łeb. Plan B zakłada wizytę u dentysty i próbę dogonienia Męża z przemiłym Gościem ze Stolycy na mieście. Dentysta odkrywa bardzo chory ząb, ale kompletnie nie tam, gdzie syn zgłaszał.

Dojeżdżam przez przedszkole wprost do coffee shopu w centrum, i miejsce zajmuję przy opróżnionych talerzykach po cieście - w nadziei, że kawa. I po minach panów już widzę, że ten punkt programu minął bezpowrotnie. Boski już na spotkanie w pracy, Gość już na dalszą część podróży służbowej.

Koncentracja na zadaniu. Żadnych zbędnych słów. Perfect timing. Męska rzecz. Jak jest ich razem więcej, widać jak na dłoni, że tacy po prostu są.

wtorek, 16 października 2012

prawie (za)łamanie

Powoli się załamuję jako jednoosobowy ruch oporu przeciw jesiennym przeziębieniom. A dopiero co Boski powstał z niemocy, wziąwszy w końcu antybiotyk. A przecież ja z tych, co jeszcze na wózku inwalidzkim by krzyczeli, że dadzą radę chodzić i nic im nie jest.

Wypadałoby się uciec do medycyny ludowej i skorzystać z tradycyjnej broni na hrabiego Drakulę. Ale przecież dzisiaj moja przydomowa szkoła języków bardzo obcych świętuje początek roku. Medycyna ludowa mogłaby spowodować, iż pierwsza lekcja będzie też ostatnią. I nie tylko w tym tygodniu.

Nie umiem jakoś wyjść z poślizgu. Niby do przodu, ale ciągle opóźniona, duchem jeszcze w dojrzałym lecie i przyjaźni z komarami, fizycznie - ze stosami pomocy naukowych w pudłach, których może już nigdy nie rozpakuję, a tylko opiszę: rok szkolny 2010/11 (niestety nadal), 2011/2012 i już teraz wyszykuję śliczny nowy pojemnik na 2012/13.

A segregacja na (późniejszej) emeryturze, czyli koło 90 roku życia, jak nasz rząd się dobrze rozpędzi, a ludzkość pozostanie w wersji single i dink.* Jakoś to będzie.

*double income, no kids

poniedziałek, 15 października 2012

metamorfozy

Słońce jeszcze kładzie dłoń na ramieniu, gdy zawinięta w przepastną wełnę chodzę po ogrodzie Teściów z dziećmi. Czy nie takie powinny być pożegnania? Od lata przez jesień do zimy, żeby neurony nadążyły za ścieżką przemian, żeby wyrzeźbiły nowe połączenia, przeprogramowały wewnętrzny system grzewczy. Co ze szczęście, że mróz nie ścina świata z końcem upałów. Kto by to wytrzymał?

Patrzcie, mówię, jakie kolory. Ale mamo, te kwiaty takie przywiędłe. No pewnie, odpowiadam, ale wyobraźcie sobie śnieg tu wszędzie. Wtedy nie będzie tych przywiędłych barw. Tych, co opowiadają o tym, ile te kwiaty się "nażyły," zanim je pochyliło nieco ku ziemi.

Znajdujemy pajęczyny. Jedną niechcący zrywamy w ramach działań badawczych. Mówię, nie martwcie się, pająki teraz nie bardzo mają co robić, przecież tylko rozpinają te nitki i jedzą. Najwyżej któryś nie obejrzy wieczorem dziennika, bo będzie musiał nareperować.

Przynosimy trochę tych przywiędłych kwiatów do domu, i wkładam w specjalną nasączaną gąbkę. Niech mnie uczą pogody mijania, a właściwie niekończących się przemian.




sobota, 13 października 2012

ellas danzan solas

Zajeżdżam pod zakład poligraficzny o 21. Wtedy jeszcze myślę, że całodobowy. I co za ulga, gdy parkując auto pod szyldem widzę, iż czynny od 8:07 do 21:07. Jeszcze całe 7 minut.

Potem dostaję do ręki ciepłe jeszcze plakaty. O warsztatach dla małżonków. O ironio, myślę, dzisiejszy dzień, w którym Okruszyna i Boski odwalili tyle dialogu i komunikacji inaczej, pokazuje, że nadal gdzieś blisko początku drogi. Z czym tu do ludzi. Choć plakat przecież śliczny i na nim sama prawda. Tylko my nie odrobiliśmy jeszcze wszystkich lekcji.

Jadę autem, ciemno, tak lubię światło deski rozdzielczej. W radio Sting, więc jakby robi się jeszcze cieplej i jaśniej. Po hiszpańsku śpiewa,* choć chłop nie ma za grosz talentu do języków obcych. Po francusku mu zabronili, po wykonaniu La Belle Dame. Ale to nic, dobrze, że po hiszpańsku śpiewa, bo nie rozumiejąc - myślę sobie, że to opowieść o tym, że żyjemy zwykłym życiem. Nad którym mimo wszystko wschodzi słońce. I to, co dziś jest w opłakanym stanie, po wschodzie słońca wygląda zupełnie inaczej.

Weźmy parę staruszków, którzy piją herbatę z kruchych filiżanek w kwiatki, jakby nic nie było ważniejsze w tej chwili.  Zapytani o stan ducha powiedzą, że już nic ich nie dziwi. Ale we wszystkim można się dopatrzyć nadziei, ciepła i światła. Jak nie dziś, to o wschodzie słońca.

piątek, 12 października 2012

jeszcze nie

Wsiadamy z Grzybkiem do auta z takim przeczuciem, że coś inaczej. Grzybek chucha i robi się obłoczek. Auto Sąsiada z Dołu wygląda tak, jakby było odszraniane. Włączam wycieraczki i wszystko jasne. Znaczy białe bez zmian.

Maszyna Mero, którą odbyłam przejażdżkę wcześniej skoro świt, nie nosiła na sobie znamion. Ale pamiętam, że Mero mówiła kiedyś dawno, iż w takiej sytuacji niezastąpiona jest karta bankomatowa. Więc otwieram portfel i zastanawiam się, czy pko, czy credit-agricole, i na koniec wybieram tę z hipermarketu. Nawet jeśli ulegnie wypadkowi, nic nie szkodzi, bo przecież zwyczaj kupowania na podobnych powierzchniach zarzuciłam kilka lat temu.

Szron z karty cały mam na dłoni, na której jeszcze opłakane pozostałości manikiuru ze spa. Jakże przelotny był to luksus.

Wsiadam i zamyślam się głęboko, odczuwając potrzebę zażalenia się. Za wcześnie zrobiło się za zimno. Jeszcze nie. Co z tymi biednymi komarami? Przecież wszystkich nie przyjmiemy na przymrozki do domu.

No ale list do spółdzielni w tej sprawie odpada, a wyżej - jakby nie wypada dyskutować.

Tylko jak przetrwać chłody?

czwartek, 11 października 2012

o obrotach ciał niebieskich

No tak. Nie zamierzałam pisać, przecież nie o tej porze. Ale za 10 minut trzeba budzić Skakankę do szkoły, więc chwilowo nie ma sensu się kłaść. Mogę za to dać znać Czytelnikom, iż w rzeczy samej - żyję.

W nocy pracuje się dobrze, bo cisza, choć właściwie słyszy się cały hałas, przed którym chroni normalnie sen. Godziny do deadline'u tylko lecą znacznie szybciej, zwłaszcza gdy dla odmiany nie tłumaczy się ani pali fundamentowych, ani współczesnej sztuki plakatowej. Gdy temat ma znaczenie, po prostu się leci zdanie po zdaniu, na pełnej przytomności umysłu, który może nie do końca pamięta jaki dzisiaj dzień tygodnia, ale pamięta, gdzie się zawahał przy doborze słów.

Komar na ścianie był ze mną cały czas. Zmarznięty chudziutki leniwiec, nie przeszkadzam mu w ostatnich dniach życia. Za lampką nad biurkiem siedzi jak jeszcze wspomnienie lata. Mógłby zostać na zimę.

Za oknem przez chwilę było kolorowo, potem poszarzało. To co dla nas jest wschodem słońca, to przecież jedynie obrót ziemi w tę samą stronę co zawsze. Dzwoni budzik. Nasłuchuję, czy ludzkość w domu też przewraca się na drugi bok.

I tylko szkoda, bo o tej porze normalnie kawa, a teraz jakby nie ma po co. Proszę dzwoniących o niedenerwowanie się, planuję bowiem spać od wkrótce aż do kawy o 14. Dobrej nocy.

poniedziałek, 8 października 2012

można

Zawsze można coś.

Jak się wydaje, że nic nie można, zawsze można pobiec. I spotkać tych, co jednak wierzą, że coś można. Wędkarzy nad Odrą, co moczą kije z przejęciem. Innych, co biegną gdzieś przed siebie, mimo że niedziela rano.

Jak nie można pobiec, zawsze można pojechać na rowerze, jak Jarek ze złamanym palcem u nogi. I to od razu 25 kilometrów do pracy.

Jak nie można ani pobiec, ani pojechać, można się położyć. Tego nauczył mnie Boski Andy. Zwalczania choroby jedno, dwudniową kapitulacją, by gdy niby nic nie można, organizm mógł się zerwać do walki. A sprawy grożące zawaleniem - by ułożyły się same.

Słyszałam też, ktoś mówił kiedyś, że jak już nic nie można, da się jeszcze zaparzyć herbatę. Czasem jest to akt heroiczny. Jak chory Boski, co parzy, gdy ja siedzę i tłumaczę rzeczywistość. Albo jak kobiety na wojnie.

I zawsze można czekać na lepsze jutro. A nawet trzeba.

sobota, 6 października 2012

przerwa

Boski na zmianę zmartwychwstaje i pada, i mówi, że umówił się na jutro z lekarzem, żeby go przesłuchał. Myślę, że ma to jakiś związek z oglądaniem odcinków "Czasu honoru,", które Mężowi sprezentowałam onegdaj, zrozumiawszy w miarę upływu lat, że pasji i zamiłowań drugiego nie należy oceniać, ale - wspierać.  Jakkolwiek nie wydawałyby się odjechane.

Oczywiście równolegle trzeba zauważyć, że ma się własne zajęcia hobbystyczne, które z boku wyglądają różnie, a przecież nie porzucamy ich tylko dlatego, że Kowalski woli oglądać malarstwo Sasnala, a Nowak strzelać z łuku.

Weźmy pisanie. Powinnam zjeść zaległy obiad lub chociaż kanapkę, pomyśleć o logistyce jutrzejszego dnia, który rozpocznie się przesłuchaniem Boskiego przez lekarza. A piszę. Piszę jak świerszcz schowany za kominem. Ciepło, sucho, cicho. I nawet wentylatora, co chucha na procesor, nie słyszę. Znika i kurtyna z wypranych zmian pościeli. W kameralności okienka edytora tekstu - jak dziecko bawię się w berka ze słowami.

piątek, 5 października 2012

teleportacja

I czasem już nie ma się gdzie schować przed dzianiem się, którym zaskakuje człowieka codzienność.

Boski ma dla mnie na imieniny niebawem książkę. Coś o kobietach w czasie wojny. Dziś myślami biegnę do nich, że w stosownej chwili wiedziały, co robić. A przecież wyzwania zwykłego dnia są niczym w porównaniu. To, co nam się zdarza awaryjnie, one musiały pod presją utraty wszystkiego, z życiem włącznie.

Mijam stos pościeli w przedpokoju, kopiec Kościuszki, mokrych ręczników, skutków walki z żywiołem, a przecież nie żaden poród w domu. Mogłabym po kobiecemu teraz o Boskim, który dzieli los wszystkich mężczyzn w chorobie, i taki powalony swoim przeziębieniem, że gdyby wynaleziono maszynkę do teleportacji na Księżyc, skorzystałabym chociaż na dwie godzinki.

Ale nie. Z pralki, z czasu gdy jeszcze myślałam, że to niemal zwykły dzień, wyciągam chustę. Ogromną, niemal do ziemi, w którą można by owinąć Równik. Jak szłam dziś z jednej Fundacji do drugiej, wstąpiłam do lumpeksu naprzeciw domu Mero. Nie żaden zwykły second hand. Niemal Księżyc, więc prawie teleportacja, chociaż na kwadrans. I tam znajduję to wełniane coś, w co można się schować.

Jeszcze nastawiam kolejne pranie, to z konieczności - z gotowaniem drobnoustrojów. Ale wieszam wyjęty wcześniej z pralki kolor dojrzałej jesieni na suszarce. I już spod niego mnie nie widać, już zamienia się w ciągi liter, których tylko z uwagi na oszczędność czasu Czytelnika - tu nie zmieszczę.

środa, 3 października 2012

all-inclusive

Boski wrócił ze spa z gorączką.

A przecież było all-inclusive, hotel z gwiazdkami tyloma, ile na niebie i czekałam tylko, aż nas zaczną nosić w lektyce.

Ale Mero mówi, że może dlatego, że all-inclusive. No bo jak się przeszło górami sto kilometrów z hakiem, a potem poszło na basen (piękny naprawdę, jak tylko w amerykańskim filmie), a z niego do jaccuzi, a potem do sauny suchej i nawet na chwilę do parowej, a potem znowu do basenu aż do jego zamknięcia - to można by się spodziewać i zapalenia płuc, a nie tylko gorączki.

Okruszyna w połowie sagi basen-sauna podziękowała za resztę-inclusive, umówiła się na maikiur i oddała lekturze, z cudownym kinkietem nad głową we własnym hotelowym pokoju (nareszcie światło z tej strony, co trzeba). I nadal jest w świetnej formie, gotowa do podjęcia od jutra działań reanimacyjnych względem Męża, co jak siedem nieszczęść w jednym.

Tylko nasz salon zbladł jeszcze bardziej, z dekoracją w postaci dwóch suszarek na pranie. Bez źródła światła. Nawet lampa stojąca, którą w końcu kupiliśmy rok temu, uległa ponownie nieodwracalnemu zepsuciu. Takie nasze swojskie all-EKSKLUZIW.

wtorek, 2 października 2012

"w górach jest wszystko, co kocham"

- taki podkoszulek kupił mi Boski Andy na czubku, gdzie się wspięliśmy.

Nie było łatwo. W nocy w całym hotelu wył alarm przeciwpożarowy. Na szczęście nie trzeba było brać manatków i lecieć. Ale za to rano, gdy Boski odzyskał przytomność, a ja zakończyłam poranne przemyślenia, było późno i śniadanie wydano nam jedynie dzięki uprzejmości. Co z kolei opóźniło wybranie się w góry. Co spowodowało pewną presję czasową w stosunku do niewspółmiernie dużej odległości, zaplanowanej do przejścia (górami do Chin).

Więc najpierw musieliśmy ustalić, co oznacza słowo "wypoczynek" dla każdego z nas. Potem na szczęście zaczęło być już tak stromo, że człowiek walczył o każdy oddech, co przerwało ustalenia. Boski na widok mój opłakany chciał mnie nieść lub wzywać GOPR. Z godnością odmówiłam i noga za nogą. Następnie Mąż popadł w kompletną dezorientację, gdy zobaczył, jak po wejściu na pierwszy punkt docelowy doznałam nadprodukcji endorfin (tu pewnie również hiperwentylacja) i stałam się na resztę dnia najszczęśliwszą kobietą na świecie. Na dół, celem zdążenia na kolację, musiał za mną już gonić.

I tyle miałam złotych myśli - że tak, w górach jest bardzo wiele z tego, co kocham. I że prawdziwa radość jest skutkiem ubocznym podjęcia jakiegoś trudu. I że jak dobrze, iż Boski zaplanował z rozmachem.

Jeszcze raz dziękujemy wszystkim, dzięki którym bez- i pośrednio tutaj jesteśmy.

poniedziałek, 1 października 2012

spa(dło) z nieba

Czytelnik może pamięta, że z tej okazji dostaliśmy od Przyjaciół niezwykły prezent w postaci wyjazdu. Więc gdy tracimy niemal wiarę, iż uda się pokonać przeciwności i wyjechać poza granice miasta, jednak wyjeżdżamy. Do spa.

Jako buszmeni w dziedzinie wellness nie nastawiamy się jednak na okładanie błotem czy prostowanie zmarszczek. Boski przeszedł tę ścieżkę raz w życiu na szkoleniu menedżerów. Kazano mu wejść do świecąco-bulgocącej wanny i dekompresować się przez pół godziny. Po czym ktoś z obsługi miał przyjść i dorzucić tabletkę fosforyzującą. Andy zdziwił się, że po pięciu minutach zabieg wszedł w fazę zniknięcia wody z wanny. Wyleżał znacznie krócej, niż wymagano, i trzęsąc się z zimna skorzystał z dzwonka alarmowego. Obsługa przyszła. Okazało się, że Boski wchodząc do wanny, piętą wyjął z odpływu korek. Wtedy postanowił, że never again.
 
Więc nie. Tradycyjnie jak przed każdym wyjazdem w bagażniku ląduje taka ilość książek (i czasopism), jak gdyby wyjazd miał trwać miesiąc, a nie dwa dni. Ale dorosły człowiek, ilekroć ma trochę wolnego, jest w kłopocie. Więc Boski wziął opowiastki w każdym znanym języku. Poza tym mamy jedzenia na osiem tygodni. Jakby uszło naszej uwadze, że informowano nas o pełnym wyżywieniu.

Ale damy radę. Pierwsze primo: unikać stresu i pośpiechu. Mimo że jeszcze nie emerytura.

PS Odruchowo ciągle sprawdzam, czy nie ma z nami dzieci. Nie. Naprawdę zostały u Dziadków.