poniedziałek, 29 kwietnia 2013

jednostka chorobowa

Znane są różnego rodzaju gorączki. Gorączka złota, gorączka sobotniej nocy, gorączka przedegzaminacyjna. A nawet gorączka krwotoczna.

Albo gorączka wredna. I wredna grypa. Dlatego wredna, że czyni człowieka bezsilnym wobec tak egzystencjalnych problemów jak pusta lodówka czy ostatni metr ręcznika kuchennego, w który możesz smarkać jeszcze nos. Dzieci i męża oglądasz z daleka, spać trzeba by na siedząco, bo jak przestaje się człowiek trząść z zimna, zaczyna kaszleć. A przed oczami jak w kalejdoskopie przesuwają się wszystkie niemożności weekendu jakże długiego, Mamy w szpitalu, dzieci grafiku zajęć, na który można popatrzeć jak na spieszących dokądś w wiosnę ludzi, którzy z pewnością chodzą gdzieś po świecie za oknem. I życie ich tak bardzo zajmuje.

Boski przychodzi z pracy, wychodzi na polowanie i wraca z mrożonką kalafiorowej. I metrami do smarkania.

Dawno nie miałam wrednej grypy. Nie do końca umiem się odnaleźć. I spędza mi sen z oczu myśl, kto z nas będzie następny, gdyż wredne grypy rzadko poprzestają na jednej osobie w rodzinie.

niedziela, 28 kwietnia 2013

zajęcia własne

Jest niedziela i nie mam wątpliwości, że istnieje gdzieś życie poza mokrawą kołdrą i nierównym tynkiem na suficie. Widziałam je z rana w mojej rodzinnej parafii.

Tak to już jest, że w pewnym wieku jak mamy "wolne", to jedynie wtedy, gdy nie jesteśmy w stanie robić nic z rzeczy, które obiecywaliśmy sobie. Książka wydaje się, że leży za daleko, radio nagle ochrypło, myśl o kawie nie wywołuje emocji, planowanie zajęć odbywa się zaś z wykorzystaniem wszelkich zasad ergonomii - włączenie odcinka serialu na DVD musi być tak skorelowane z gwizdaniem czajnika w porze na zjedzenie czegokolwiek, żeby udało się wstać jeden raz, i jeszcze przy okazji załatwić wietrzenie.

Urządzenie przenośne pokazuje mi śmieszne zdjęcia na fejsbuku, naprawdę boki zrywać, dowiaduję się też, że Dear Jacket także zagrypiona, wymieniam smsy odwołujące spotkania, które obnażają moją nadal trwającą amnezję odnośnie umówionych dat i godzin. I myślę, czym to się skończy.

Ale myliłby się ten, kto by sądził, że umieram z nudów i niemocy. Im mniej mogę, tym bujniejsze wiodę życie wewnętrzne. Wspominam jedną młodą Frnacuzkę, która wystawiona z pościelą na ogród, u kresu wszystkiego się znajdując, pisała całe światy.

Kiedyś spieraliśmy się z kolegą na studiach, jak to jest z "passivity" - czyli ze wszystkimi rzeczami, którym się trzeba poddać i które cię mijają, mimo że nie chcesz. Albo tak wybrałeś i mijają cię dlatego właśnie. Był to kolega bardzo elokwentny i biegły w systemach filozoficznych, więc jak się przysiadał w bibliotece, wiedziałam, że spędzimy godzinę na dyskusji i nici wyjdą z nauki. Głęboki jego sprzeciw wzbudziła jakaś postać bodajże z Miarki za miarkę z Szekspira, co się wybrała do klasztoru. Na kartce pisał swoje racje i mi je podawał do czytania, by nie zakłócać czytelnianej ciszy. Napisałam w końcu, że "passivity," owo "znoszenie, rezygnacja, poddanie się," wymaga niepomiernie więcej trudu i wysiłku niż wszelka "activity".

Był to jeden z nielicznych momentów, gdy wygrałam pojedynek na argumenty.


sobota, 27 kwietnia 2013

Cieplo-zimno

Czyli dreszcze i goraczka, naprzemiennie. Apap to fikcja literacka. Podobnie jak moje przekonanie dzis rano, ze jutro bedzie dobrze, pojutrze jeszcze lepiej, a na koniec, jak mawial moj Tato, "wszyscy pojada nad morze."

Poki co rodzina dzwoni ze wsi, i Skakanka placze, ze jej ukochana kotka lesniczyny zakonczyla zywot pod kolami samochodu niedawno calkiem. Chcialbys, czlowieku, dziecko uchronic przed lzami, a jednak nauka tracenia rozpoczyna sie dosc szybko. Z pierwszym peknietym balonem.

Boski po powrocie przynosi mi herbate. Sama pewnie tej kolejnej wyprawy do kuchni moglabym nie podjac. To jak do Olsztyna i z powrotem.

PS. Polskiej czcionki producent zapomnial wstawic do niniejszego urzadzenia przenosnego.

-- Sent from my HP Pre



piątek, 26 kwietnia 2013

Princeton-Plainsboro

To miejsce istnieje naprawdę, powtarzam sobie, przemierzając korytarz oddziału dermatologii szpitala klinicznego, gdy idę dziś do Mamy w odwiedziny. Okna drewniane z czasów po wojnie, otwarte wszędzie, wietrzą poniemiecką kanalizację. Instrukcję obsługi toalet opisano zamaszyście markerem na drzwiach od kabin, jakich nawet na dworcu głównym już nie ma. "Zakaz palenia".

Palenie odbywa się na tarasie na sypiącym się dachu. Poza paleniem - opalanie. Przez okno z korytarza oddziału dla kobiet widać panów, którzy odsłonili torsy i nogi, jak gdyby właśnie wyszli z basenu. Żaden artystyczny performance nie odda skali wykwitów skórnych, ani też Biologia Willego, z którą z Bratem mieliśmy w liceum obowiązkowo do poduszki. O ile te połacie niewyobrażalnie chorej skóry ukazują oczom zupełnie nieznane aspekty ludzkiego cierpienia, to w leniwej atmosferze słońca, tarasu i rozsypującego się szpitala, small talku i socjalizacji narzuconej salami po pięć osób i więcej - nadają się do filmu Barei.

Patrzę na datę w telefonie, jednak jest rok 2013. Potem usiłuję sobie przypomnieć, czy i od kiedy jesteśmy krajem EU. I czy na pewno metropolia. I gdzie jest napisane, że jak człowiek zachoruje, należy dołożyć starań, by warunki zamieniły chorobę w koszmarne upokorzenie.

Mama, która od młodości wciągnęła mnie w oglądanie seriali o charakterze medycznym, opowiada, że w nocy źle spała, bo pod materacem umieszczono deskę. Wyciągnięcie deski jednak zamieniło łóżko w hamak. Mamo, mówię. Masz tu jak w Princeton-Plainsboro.


ćwiczenia z perspektywy

Nie miałam zamiaru szokować poezją cmentarną i Czytelnikom, co się poczuli skonfundowani poprzednim wpisem, spieszę wyjaśnić, iż wyobrażenie sobie śmierci małżonka lub swojej nie jest niczym niezdrowym. Raczej niezdrowe jest przekonanie, że śmierć nas nie dotyczy. To jedna z najpewniejszych rzeczy, jaka nas w przyszłości czeka - co do reszty naprawdę nie wiemy, jak będzie. ;) 

Ale ten fakt powinien mieć dla nas same pozytywne implikacje. Steve Jobs mawiał, że jeśli każdy swój dzień będziesz traktować tak, jakby to był ten ostatni, pewnego dnia się nie pomylisz.

Więc na wszystkie jęki i stęki, że małżonek rozrzuca po domu kapcie, zbiera stare gazety, nie zaśnie bez zapoznania się z bramkami strzelonymi w danym dniu -dobrym lekarstwem jest wyobrażenie sobie cmentarnej ławeczki, do której szurasz nogami, siadasz - i możesz już tylko opowiedzieć o tym, jak trudno się żyje bez tych kapci, gazet i bramek, które przypominają o obecności drugiego człowieka.

Jeśli żalu o pierdoły masz więcej, zalecam terapię szokową, i wyobrażenie sobie, że to nie obrazek z historii, co za 30 lat, ale za tydzień. Albo już dzisiaj. Rozmiar straty, jaką sobie uświadomisz, może być znacznie większy niż brak kapci czy gazet.

A kiedy pretensji więcej niż nagrobek udźwignie, polecam - jak zawsze - te warsztaty. Tak się Wam spodobają, tak się ubawicie, że będziecie chcieli je zrobić u siebie.


czwartek, 25 kwietnia 2013

życie pozablogowe

Ranki nie przestają mnie zaskakiwać.

Ustalenie dnia tygodnia zajmuje zawsze dłuższą chwilę.

Kawa to mit, który nie ma wpływu na ciśnienie tętnicze, stwierdzam po raz kolejny.

Gdy makijaż nakładam przed życiem nauczycielskim, jak lekarka, co ma zaraz przyjść, fartuch przed swoim lekarskim, Boski zagląda do łazienki, żeby odwiesić ręcznik.

Pomyślałem sobie wczoraj, co by było, gdybyś umarła, mówi. Słucham z ogromnym zaciekawieniem  I co? 

Przychodziłbym do Ciebie co dzień się kłócić. Ręce mi opadają, więc Boski widząc to, dokonuje korekty. Przychodziłbym z Tobą porozmawiać. Jak Ciotka Hela ze Śląska codziennie chodziła do swojego męża.

Uśmiecham się na myśl o tych romantycznych okolicznościach wiecznego odpoczynku.
No, mówię, i miałabym domek z ogródkiem.

środa, 24 kwietnia 2013

stukanie

A co tak stuka, pyta głos w telefonie.
Ja stukam, bo naokoło domu chodzę, odpowiadam zgodnie z prawdą.
Ale to na obcasach chodzisz?, słyszę zdziwienie.
Na obcasach, bo jestem w pracy. Lekcja właśnie się skończyła. Zaraz ubiorę kapcie.
W słuchawce tylko "?"
Znowu muszę więc wyjaśniać rzeczy oczywiste. Jak jestem w pracy, to wkładam buty na obcasach. A jak w domu, to kapcie. Przecież muszę jakoś zaznaczyć różnicę.
Gdy się ma Home Office, to znaczy biuro w domu naprzeciw kuchni, terytoria się z sobą zlewają, jakby nie patrzeć. Więc chociaż buty.
Cisza. I po chwili:
No nie mogę. Nigdy tego nie zrozumiem.

Cóż, rozumieją ci (te), którym jest to dane.

PS. Dziś małe radości: Uczeń zdał egzamin doktorski z języka obcego w Warszawie, a Uczennica występowała przed zagraniczną delegacją na Akademii Sztuk Jakże Pięknych. Pokazując ludzkości między innymi takie fantastyczne zdjęcie z uczelni w pierwszych latach po wojnie. To studentki. Szyły sukienki ze wszystkiego, co było pod ręką: z mundurów, obrusów, zasłon. Póki chce się jeszcze ubierać, wyglądać, dbać - duch znaczy nadal żyw. Tajemnica kobiecości.




wtorek, 23 kwietnia 2013

choose your identity

Zawsze mnie wielce bawią  filozoficzne implikacje kilku zdań i poleceń, przez które trzeba przejść, by zostawić komentarz na bloggerze.

Najpierw: "Please, prove that you're not a robot".

A potem: "Choose your identity".

To takie życiowe. Że nie jesteśmy robotami, tylko istotami z głową i sercem, udowadniamy co dzień. Albo nam się nie udaje, gdy ponad relacjami z bliskimi ludźmi zaczyna górować automatyzm, rutyna, pośpiech. Łatwo polec pod naporem rzeczy do zrobienia i nie zauważyć człowieka. Może jeszcze kogoś obcego potraktujemy z większą uwagą, ale tak opatrzone byty jak Mąż i dzieci? Czasem człowiek traci czujność, mimo że są i powinni być najbardziej wyjątkowi.

Wybór tożsamości? Podobnie. Od kiedy usłyszałam po raz pierwszy od Znajomego Księdza z Polski, że człowiek ma tutaj wybór, choć czasem mu się chrzani, otwarły się nieskończone perspektywy. Możesz być całe życie dla wszystkich panem profesorem, ale zapomnieć, że jesteś jeszcze ojcem, mężem czy przyjacielem.

Ileż wolności w naszych rękach.

niedziela, 21 kwietnia 2013

ojcowie i córki

Okazuje się, że córka to dla ojca większe wyzwanie niż syn. Co jakoś nie mieści się w głowie, gdy się jest matką. Więź? Proszę bardzo, rano zabieram Skakankę na bieganie i wyciąga dwa kilometry. Choć właściwie to ona zabiera mnie na bieganie, które obiecałam wczoraj i dziś miałabym może kłopot, gdyby przedsięwzięcie zależało tylko ode mnie. Po drodze gadamy. Dzieje się samo.

Ale Boski zapisał nas na konferencję o byciu ojcem dla córki i idziemy. I tam ojciec trzech córek, 3-18 lat, naprawdę daje czadu. Nie oddam swady i poczucia humoru tego wystąpienia. Kilka myśli.

Ojciec uczy pokonywać wyzwania. Dlatego wierzy, że dziecko poradzi sobie, gdy jest ubłocone i bez czapki. On tego w ogóle nie widzi. Miłość matki chroni. Matka widzi, że dziecko jest ubłocone i bez czapki jeszcze zanim wyjdzie z domu.

Córka musi wiedzieć, że zawsze może do ciebie przyjść.

Jeśli masz dobrą relację z córką, nie musisz sprawdzać w pewnym wieku, czy jeszcze pokochałaby cię kobieta o 20-30 lat młodsza. Bo w twoim życiu jest taka kobieta i to twoja córka, a nie sekretarka czy koleżanka z pracy.

I na rozweselenie:

Przychodzi w małżeństwie taki moment, gdy szczytem intymności są dwie sztuczne szczęki w jednej szklance.


sobota, 20 kwietnia 2013

modliszki

Wczorajszy wieczór opisałam TU.

Drogie Kobiety, organizujcie się w podgrupy, to wszystkim wychodzi na dobre.

:)

piątek, 19 kwietnia 2013

szafa

Szafy są ostatnio stawiane pod ścianą. Bo puste i bezduszne, mówią mi koleżanki. Pani wiosna przyszła radosna, a tu nie ma w co się ubrać.

Że tradycyjnie nie nadanżam za rzeczywistością i z półki biorę tą samą pierwszą lepszą rzecz co całą zimę, jeszcze do końca nie wiem, o co kaman. Znaczy dzieciom tylko odzież sortuję i wychodzi wagon rzeczy za małych, a maleńka kupeczka rokujących do lata.

Wieczorem jednak zjawiam się w sklepie sieciowym, bo Skakanka mówi, że rano na zastępstwo ma iść na konkurs piosenki i potrzebny strój bardzo galowy, a nie mamy nic. Więc od butów do koszulki, od koszulki do rajtuz i jeszcze coś do biegania na lato. Potem do kasy z kasą. I w zwykłym HMie nagle się okazuje, że wszystkie kobiety obraziły się na swoje szafy, i przyszły, i znalazły, i z naręczami wieszaków uformowały wężyk. I pani kasjerka dzwoni dzwonkiem przeciągle jak strażak z wieży widokowej, że pożar, bo ostatni klient w sznureczku sięga drzwi wejściowych. Jak wtedy, gdy rzucali papier toaletowy i mordkolejki, i wszyscy stali.

Jedna pani w kolejce jest zjawiskowo biała, w białych spodniach i żakiecie, i z wielką białą torebką. Jeszcze w wieku produkcyjnym, wygląda jakby zawodowo wąchała bukiety i wystawiała im ocenę w punktach. Kupuje żółte bluzki, i rozmyślam, z jakim to rozmachem wchodzi w wiosnę.

Widzę się w wielkim lustrze naprzeciw kas. No tak, z całą pewnością nie zauważyłam, że coś się w przyrodzie zmieniło.

czwartek, 18 kwietnia 2013

nauka języków obcych

Zastanawiam się, czy w moim zawodzie zdarza się biznesowa rzeczowość, ów dystans co dzieli usługobiorcę z jej dostawcą. Tu present perfect, a tu proszę przelew na konto. Słyszałam o gigantach, co mieszczą w dobie piramidę lekcji od 8 rano do 23. A u mnie taki luz.

Dziwią mi się, że do mnie tak trudno, że mogłabym więcej uczniów, a ja wiem, że uczniowie się wydarzają w czasie rzeczywistym. I ich historie stają się częścią mojego życia jakże zawodowego. Wczoraj wieczorem ktoś płakał prawie, dzisiaj z rana - całkiem naprawdę w chusteczkę zmiętą wielce. W świecie, gdzie każdy może zabrać głos, każdy się wypowiedzieć i opublikować, ciągle brakuje tych, co słuchają. Choćby tylko słuchają, bo czasem wiele więcej zrobić się nie da. Podejrzenie nawrotu nowotworu u bliskiej osoby? Nie powiemy o tym w warzywniaku, choć może i nieraz człowiek by chciał.

I marzy mi się sytuacja taka, że znajduję sposób - i każdy wychodzi z Home Office niejakiej Pani Ticzer lekko uśmiechnięty i z o połowę lżejszym tobołkiem. Bo przecież nie portfelem.

środa, 17 kwietnia 2013

iron man

Siedzi naprzeciwko mnie.

Gdyby Czytelnik go spotkał na ulicy, nie podejrzewałby nawet. To drobny mężczyzna, naprawdę zero udawanego lansu, inteligentny wzrok zza okularów, w biegu, bo dużo spraw. Lekcje angielskiego potrzebne przed egzaminem.

Pytam o hobby i mówi, że ma rodzinę, trójkę dzieci. I że z żoną pragnęliby jeszcze jednego, więc czasu na hobby nie ma wiele z widokiem na jeszcze mniej. Ale biega z najstarszym synem. Na orientację też. Ze średnim rower. Dzieci jak śpią można wiele zrobić, napisać doktorat, bo w dzień się pracuje.

Aha.

Ale ma taką małą radość, wspomina skromnie, że trzy lata temu wziął udział w Iron Manie. Znajomy Ksiądz z Polski wspominał nam kiedyś o idei, uznałam rzecz za niemożliwą. 4 km pływania, 180 km rowerem i maraton, czyli 42 km biegiem. Oczy mi się robią okrągłe jak spodki i pytam, czy jest na to dwa czy trzy dni. Mówi, że jeden. Jemu zajęło niecałe 11 godzin.

Bieganie? Jest dla każdego, mówi. Największa wartość? Sama decyzja, że biegniesz, mimo że masz tak niewiele czasu dla siebie. Pamiętam, jak ów Znajomy Ksiądz z Polski powiedział kiedyś, że pobiegnie o piątej rano, dlatego że mu się nie chce.

Radość robienia rzeczy, które nam się chce, jest natychmiastowa. Sęk w tym, że skutki robienia rzeczy, których nam się nie chce, widoczne są po dłuższym czasie. I to jest zupełnie inny rodzaj radości.

wtorek, 16 kwietnia 2013

marzeniami handel obnośny

Domofon dzwoni i mówię halo.

Młody głos w słuchawce zapytuje, czy wierzy pani że życie może być bardziej satysfakcjonujące, i na satysfakcjonujące pani się jąka, bo tam dużo obok siebie bezdźwięcznych i aż dwie syczące spółgłoski. I tyle sylab. Odpowiadam, że tak. A potem nie, gdy pani proponuje, że mogłaby o tym ze mną porozmawiać in person. Albo chociaż zostawić prasę na ten temat.

Z wyrzutem sumienia, że wystawiam na próbę wiarę tej pani w możliwość przemiany świata na lepsze, żegnam się, odwieszam domofon i wracam do pracy.

Nie wiedziałam tylko, że i roznosiciele Strażnicy już mówią tym językiem. I myślę, jak nauczymy się dbać tylko o to, by życie było bardziej satysfakcjonujące, to jeśli nie daj Boże przyjdzie wojna i wsadzą nas do wagonu bydlęcego bez okien i toalety, wyjdzie z nas w krótkim czasie może jakaś świnia, nie człowiek.

Bo człowiek staje się wtedy bardziej sobą, gdy poza siebie i osobistą swą satysfakcję wychodzi.

niedziela, 14 kwietnia 2013

koralik

Miałam Wam opowiedzieć o pani na zamku, księżnej Daisy von Cośtam, którą ludzie bardzo kochali, bo zmieniała świat na lepsze. Po tym, co na zamku zostało z jej domu, się przechadzam za biletem. Sekretarzyk byłby mi bliski, tyle przegród na pióra wieczne, papier i listy.

W jednym z korytarzy wisi zdjęcie pani zamku w sznurze pereł, podają, że metr z kawałkiem i koszt taki jak nowego dyliżansu. Gdzie indziej, że rozwiodła się z mężem księciem panem, i sąd przyznał mu trójkę synów, ale tytuł książęcy i stajnie zachowała Daisy. Więc kroków swoich słucham na parkiecie, gdy od okna do drzwi wyjściowych jest tyle przestrzeni, że można w niej zginąć, i sprawdzam, jak się jej chodziło od okna do okna, i czego zabrakło, że życie - choć przeszło do historii - takie posypane.

Na przystrzyżonych tarasach wyciągam różaniec z zamiarem zrobienia czegoś sensownego w tym wielce przygnębiającym miejscu, i rwie się na części. I gdy już myślę, że zupełnie jak król Midas, czego się nie dotknę zamienia się ostatnio w złoto, rwie się dalej. Zostaje mi w ręku jeden drewniany koralik. Można powiedzieć: symbol wybitnej operatywności i personal skills ostatniego czasu.

Czytam ten wpis - Autora, którego bardzo lubię czytać. I zastanawiam się, czy mimo wszystko potrafiłabym oglądać świat bardziej in plus. Zaczynam od toku rozumowania na temat porwanego różańca. Może: "wspaniale, że tak dużo używany za wolność waszą i naszą, że aż się rwie?" I "jak cudownie, że skoro ulubiony, nie zgubił się ten jeden koralik?"

sobota, 13 kwietnia 2013

wydobywanie

Nie sądziłam, że doczekam dnia, gdy zobaczę naocznego świadka tego, o czym traktowało jedno z ostatnich tłumaczeń technicznych, nad którym cierpiałam wielce, jak zwykle gdy pod ziemią.

Spędzamy bowiem prawie cały dzień w towarzystwie młodego górnika z rodziny Boskiego, co nas przyjechał prosić na swój ślub.

I tak wydobycie metodą zwałową, i wybieranie ściany odstrzałami, które tłumaczyłam w równe szlaczki angielskich fraz - przekłada się na realne sytuacje odkopywania kolegi, lub tego, co z niego zostało, po zwale. Nie przeżył. Poza tym urywane ręce, strzaskane nogi, ale i jak wiele humoru, gdy koledzy z okazji urodzin spuszczą cię windą kilometr w dół tak szybko (12m/s), że włącza się hamulec bezpieczeństwa i żołądek wylatuje przez gardło. Albo jak jednemu, co pierwszy dzień w robocie był, kazano pompować wodę przy pomocy zwrotnicy od kolejki podziemnej, i cały dzień pompował, aż sztygar na tenże widok wszystkie mięśnie twarzy ściągnął, by powstrzymać śmiech.

Górnik, z którym kawę piję, ma skończone studia. Jego codzienność to temperatura 33 stopni, wilgotność powietrza 98%, zawartość tlenu 19%. Żelazna obręcz do zabezpieczania wyrobiska na przodku waży ponad sto kilogramów.

Ale najbardziej słucham, gdy mówi, jak kilometr chodnikiem pod ziemią niósł żelazne nosze z kolegą, któremu po odstrzale ściany piszczel wyszedł kolanem. Co mi jest, pytał, a oni do niego, nic ci nie jest, powinieneś dostać kopa w rzyć i iść samemu pieszo. Kolano było tak poturbowane, że noga obróciła się w drugą stronę.

Wiedział, że muszą jak najszybciej donieść nosze do szybu. Przez kolejnych kilka dni nie miał czucia w jednej dłoni. A ja pomyślałam, to się nazywa braterstwo. I jak wspaniale by było kogoś na plecach spod ziemi wynieść.

piątek, 12 kwietnia 2013

zamki

Jestem dziś panią na Zamku.

Myślałam, że może z zamku widać wszystko lepiej. W każdym bądź razie nie pada.

Jak tu ludzie marzli, rozmyślam przy olbrzymich paleniskach kominków, zaplątana w grono uczestników eventu integracyjnego z korporacji Boskiego. O miejsce w autokarze poprosiłam sama, ale program mam indywidualny. Kawę biorę w jedynej kawiarni tu na czubku i próbuję odrabiać zadanie domowe o charakterze wysoko koncepcyjnym. I gdy tamci się integrują, mam wrażenie, że w mój kalendarz wpisał ktoś już tylko postępującą dezintegrację.

Czytam o sensownym działaniu, równowadze, twórczości, i nawet sernik z malinami dobieram, żeby lepiej szło. Z brzuchem pełnym sernika idzie już tylko gorzej.

Gdzieś myśli umykają, jest lato, pszczoły nisko latają po ogrodzie pełnym ciężkiego zapachu, ja przyszywam guziki do dziecięcych ubranek, oczy na słońcu mrużę i rozdaję uśmiechy, gdy dzieci przylatują zaplątać się w sukienkę z poprzedniej epoki. Potem chwytam gęsie pióro i coś piszę bardzo szybko.

Na zamku rumiana i pulchna gosposia pichci obiad i całuję ją po rękach, i siadają na nas wszystkich tabunami motyle, i nie możemy opędzić się od szczęścia. Nikt nam nie pisze w skryptów, według których mamy być kimś zupełnie innym niż jesteśmy. 

Wypada zapłacić, bo to już czwarta godzina siedzenia - na pół strony efektu. I zobaczyć ten zamek. Bo od jutra znowu tylko zamek na trzecim piętrze bloku. W drzwiach.


trzecia prędkość kosmiczna

Już noc i turlam wózek po dużym i tanim sklepie pod niemieckim szyldem.

Na dziale ze wszystkim leży książka do biegania. Oczywiście ta, która życie twoje biegowe usprawni, uczyni w pełni efektywnym, jedynym w swoim rodzaju. Myślę, przecież już w stroju na wybieg, że może nie warto się męczyć, może wystarczy poczytać. Wszystko wytłumaczą, o, na przykład:



Potem z Dear Jakcet, szybką jak wiatr, otwieramy oficjalnie wiosnę biegową po ciemku na wałach wzdłuż Odry. Biegniemy 35 km i z powrotem, nuda.

Dobra, może trochę przesadziłam.

czwartek, 11 kwietnia 2013

ratownictwo medyczne

Mero dziś wylatuje do Londynu na conference for doctors. Ale wcześniej efektownie nadlatuje  helikopterem i opuszcza się w rozpadlinę skalną z zestawem pierwszej pomocy.

Najpierw Morsem to: Zabieram Cię na kawę. Cafe Pestka 10:30, ul. ... .

Co mam zrobić? Melduję się.

Cafe Pestka to nie tam byle cafe. Kawa w wersji bio parzona na dziesięć sposobów. Pani odmawia mi mleka do gwatemalskiej kawy z syfonu  - czyli urządzenia o wyglądzie lampy Alladyna (nie mogę dolać mleka, bo nie poczuje pani głębi smaku). Jakiś gentleman lituje się nade mną i bierze moje zamówienie. Pani załamując nade mną ręce wybiera dla mnie capuccino z ekspresu ciśnieniowego, który ma wygląd i rozmiary bentleya, i podobno niewiele mniej kosztował.

Czucie smaku aż tak mnie nie ekscytuje, rozmawiamy za to z widokiem na ulicę. Ważne jest dla mnie, że tak sobie siedzimy, mimo że nie wymyślamy żadnego poradnika pozytywnego myślenia. Między jej odprawą on-line a moim tankowaniem z zamiarem sprawienia Boskiemu niespodzianki przy pomocy wygrania pełnego baku przez najbliższe 50 lat w loterii jednego z dystrybutorów benzyny.

Na skrzyżowaniu, gdy dzieci wiozę do domu, kierowca obok opuszcza szybę i pyta, czy ma pani jeszcze jedną gumę do żucia? Bo żuję.

Ano nie mam.


jak dobrze mieć sąsiada

Składam wizytę pewnej zaprzyjaźnionej Rodzinie 2+3. Że niby wymiana zawartości dysków zewnętrznych, ale przecież chodzi też o walkę z atomizacją społeczną. Ludzie bowiem w tych czasach przestają się  odwiedzać, chyba że na blogu lub fejsbuku. Wówczas ilość odwiedzin idzie w dziesiątki czy nawet setki, ale bądźmy szczerzy: to za mało. Nie wystarczy, by mieć więzi takie, co Cię pochwycą, jak będziesz spadać w dół.

O. w świetnej formie mimo pracy na cały etat i obowiązków etatowej Mamy. Jej Mąż wraca ze spotkania spółdzielni mieszkaniowej z listem w dłoni.

List zawiera donos od sąsiada zza ściany. Proszę o interwencję u mieszkańców z lokalu X/Y. Odbywają się tam notorycznie wrzaski, walenie w ściany i w podłogę. Nie da się tego absolutnie wytrzymać.

No tak, myślę. Trójka bardzo żywiołowych dzieci, ostatnie piętro bloku, odbijanie piłki czasami, bo nie ma gdzie. Prezes spółdzielni dopytuje, czy w nocy też.

Nie. Otóż ludzie ci są tak przebiegli, że całe to szaleństwo kończy się punktualnie o 22, by nie zahaczać o ciszę nocną i nie podlegać pod sankcje.

Mówię, miałabym niejaką trudność, by nie napisać listu do sąsiada, zwłaszcza że sztuka epistolarna tak bliska sercu. Co najmniej napisać listu, bo oczyma wyobraźni widzę, jak wisi przybity siekierą do jego drzwi wejściowych.

Wszystko u nas takie PRO-FAMILY. Praca na etat obu rodziców, i w nocy to, co nie zdąży się w dzień, i ostatnie piętro na dachu miasta, z sąsiadem solo w lokalu obok. Zupełnie jak w obrazku z Utah.


środa, 10 kwietnia 2013

instrukcja obsługi człowieka w niżu

Dopada także ludzi bardzo efektywnych, obowiązkowych i inteligentnych niekiedy Smutek. Smutek na poważnie, że albo nie śpią, albo wstać nie mogą, płaczą nagle w sklepie, nie są w stanie się skupić, zapominają o terminach i o śniadaniu albo kolacji.

Poniżej kilka rzeczy, których nie należy im wtedy mówić:
1. Uśmiechnij się! Świeci słońce.
2. Ja też mam wiele powodów do zmartwień, a jednak w środku pełnia lata!
3. Nie przesadzaj. Doceń to, co masz.
4. Daj coś z siebie.
5. Jutro będzie lepiej.

Osoba w głębokim smutku na ogół wie, że punkty 1-5 są prawdziwe, zaś niemożność ich doświadczenia/realizacji jedynie pogłębia wrażenie, że jest "złym człowiekiem" i egoistą - ponieważ aktualnie sobie kiepsko radzi (ciekawe, że gdy sobie radzimy, dla otoczenia jest to zupełnie naturalne). Izolując człowieka, który znajduje się w tzw. "dole", żałobie, smutku, dajemy mu do zrozumienia, że interesuje nas tylko wtedy, gdy jest "sprawny" i możemy od niego coś "mieć". Również w sensie emocjonalnym.

Co można powiedzieć:
6. Co się stało? (być może usłyszymy znowu tę samą historię lub jej wariację, lub odpowiedź wymijającą).
7. Czy mogę ci jakoś pomóc?
8. Potrzebuję twojej pomocy: czy możesz coś dla mnie zrobić, bo bez ciebie nie dam rady?
9. Nie trać wiary, nie poddawaj się. Jestem z tobą.
10. Opowiedzieć głupi kawał.


Wiedzy, jak się zachować, nabywamy poprzez autopsję. Znaczy ktoś, kto tam był, raczej nie użyje strategii 1-5 w stosunku do innych.

To dzisiaj taki wpisik.






poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Cristiada

Korzystamy z Pogotowia Randkowego. Z nieocenioną pomocą Sąsiadów Z Dołu. Którzy jak Cię widzą w dole, nie mówią "keep smiling" czy coś podobnego, tylko wkraczają do akcji.

I tak nieoczekiwanie wczoraj lądujemy z Boskim Andym w kinie.

Kino jest wyjątkowe i nie wszędzie grane. Na ekranie Boski Andy Garcia (prawie tak wspaniały jak mój domowy Mi General) i cudowny Peter O'Toole, w którego brytyjskim akcencie, mimo że leci mu już 83 rok, rozpoznaję niezapomnianego Lawrence'a z Arabii.

Ale powiedzmy sobie szczerze, nie o obsadę tu idzie. Film najpierw wciska Cię w fotel, potem ściska za gardło pięknem pokazywanych relacji (uczeń-mistrz, mąż-żona, buntownik kontra autorytet), a następnie daje Ci kopa w cztery litery - i jesteś tym faktem zachwycony.

Fakt, że trzeba wziąć poprawkę na Meksyk, na latynoskie dzikie serce. Ale może w tym brutalnym kontekście historycznym, który wymagał pewnego wyostrzenia postaw, można się nauczyć czegoś o powadze życiowych wyborów, o prawdziwym braterstwie i oddaniu, ale też o tym, w czym wyraża się mężczyzna, a w czym kobieta (gdyby ktoś się wzdragał, informuje, że mam za sobą 5 lat wnikliwych gender studies na uniwersytecie i z perspektywy czasu stwierdzam, iż większość ich tez jest całkowitą pomyłką).

Ludzie, idźcie do kina. Nie ściągajcie piratów, bo polski dystrybutor, który zaryzykował (nie wszystkie kina chcą grać) poniesie szkodę. Mapa kin TU.


szczyt gościnności

O tym, że Wrocław wyznacza wysokie standardy gościnności, można było się przekonać w ostatni piątek.

Pojechać na dworzec z garnkiem zupy - przyznacie, że to wymaga odrobiny fantazji. Choć nie wyklucza zarazem braku wyobraźni. Okruszyna bowiem nie skorelowała czasu potrzebnego na dojazd z parametrami transportowanego przedmiotu.

Może sprawy pogorszył telefon z dworca, że Goście z Warszawy już są. Może gdyby przyjeżdżali z innej miejscowości niż na ścianie wschodniej, byliby obeznani z savoir vivrem - spóźnij się kwadrans, ale nigdy nie bądź kwadrans przed. Wybaczamy. W końcu Warszawa to nie Wrocław, wszystko tam dociera z opóźnieniem i nie ma co się obrażać na rzeczywistość.

Los zupy w bagażniku był zatem wypadkową rozmachu branych zakrętów, slalomu między pasami, nagłych hamowań i spustoszenia, jakie w asfalcie poczyniła zima.

Po otwarciu bagażnika celem umieszczenia w nim Gości, znaczy Gości bagaży, okazało się, że zupa przemieściła się z garnka na zewnątrz. Opary jarzyn i czosnku unosiły się nad resztą podróży.

Nie wiem, co takiego było w zupie, że po jej zjedzeniu jeden z Gości osunął się przy stole na na kanapę i zasnął bez zbędnych rozmów. Śnił zapewne o sercu żubra lub na inne równie fantastyczne tematy, które by Wam w życiu do głowy nie przyszły. Wiem, wiem, nie zrobilibyście nigdy niczego podobnego, ale przypominam: Warszawa to nie Wrocław. Wiele trzeba wybaczyć.

A post jest pisany na zamówienie. Z pozdrowieniami dla Zamawiającego (mam nadzieję, że o to mniej więcej chodziło :),

O.

czwartek, 4 kwietnia 2013

guzik

To ostatni symbol nadziei na przyjście wiosny.

Guzik. Właściwie miejsce po nim na płaszczu, bo się oderwał ze dwa tygodnie temu i rozpoczął życie na własną rękę. Mam nadzieję, że daje sobie radę.

Nie przyszywam nowego, ponieważ płaszcz zimowy miał przejść do rezerwy w szafie dawno już temu. Więc ilekroć go nie zapinam, mówię sobie, że wbrew pozorom wiosna będzie, mimo iż obecnie jest to wyłącznie kwestia wiary.

A Polacy tradycyjnie się jednoczą do walki ze wspólnym wrogiem, i gdy brak tematu, zawsze można coś na temat śniegu. Nawet porozmawiać z tymi, z którymi już dawno albo wcale. I wszystkim w tym śniegu do siebie bliżej.

środa, 3 kwietnia 2013

wrażenie pacjenta

Nie przypuszczałam, że są miejsca służby zdrowia jak najbardziej prywatnej, gdzie spędza się w poczekalni dwie godziny po planowym czasie wizyty. Byłabym wzięła jedną z czternastu aktualnie (nie)czytanych książek. Pacjentów wita kamerdyner, ale to wszystko ściema, żeby nie pytali dlaczego taki kant.

Zatem czytam jakieś zwierciadło, potem czytam w telefonie kto z kim został znajomym na fejsbuku, potem rozmyślam nad życiem,  potem czytam w myślach pacjentów, mimowolnie zupełnie wymyślając im życiorysy. Jedna para w wieku średnim plus siedzi razem na kanapie, i myślę jacy oni piękni, co jakiś czas przerywają milczenie i czytają sobie nawzajem z tych głupich czasopism fragmenty, i wymieniają uwagi, i ona ani razu nie koryguje go wzrokiem, on ani razu nie mówi, ile jeszcze. Wodę przynosi z automatu i tylko chwilę trwa ustalanie, ciepła czy zimna, bo przyniósł dwie.

Moja kolej i nie rozumiemy się z panem doktorem w ogóle, więc przestaję zadawać pytania, gdy przepisuje listę środków. Zresztą w stresie nie pamiętam nigdy ani nazw, ani cyfr, ani dat, potem same z tego kłopoty. Pani kasuje, kamerdyner wkłada mi płaszcz i wypuszcza w ciemność. Potem pod domem jeżdżę trzy razy wkoło bloku, szukając miejsca na auto, i mogłabym tak jeździć do rana, bo ogarnia mnie pewne odrętwienie, w radio Kukulska coś plecie.

Potem upraszczam do frazy, że w tym wieku każdemu coś dolega i na tle to nic takiego. Jeszcze chwilę siedzę i oglądam kolor kontrolek na desce rozdzielczej, miałam zupełnie o czym innym dziś pisać.

Potem czytam w gazecie gdzieś w domu rzuconej, że firma Samsung pokazała światu swoje najnowsze dziecko. Płaskie i cienkie, proste w obsłudze. Dzwoni, odtwarza i utrzymuje stałe kontakty.

I tak łatwo je mieć.

skrót wiadomości

Tak bym chciała się rozpisać, ale póki co, parę kilo chudsza (nie do wiary), dzięki kuracji "trochę kłopotów i więcej pracy" przed Wielkanocą, zwracam się z prośbą do Czytelników: wybaczcie przerwę, idźcie się zagrzać na Przystań, albo na dwór idźcie, ulepić ślicznego wielkanocnego bałwanka - jak Skakanka.



I dziękuję za dzielenie radości Świąt komentarzami.