piątek, 30 sierpnia 2013

mienie trwałe

Po powrocie okazuje się, że jestem właścicielką:

- pustej lodówki z dobrze działającym systemem chłodzenia;
- zabytkowej, sądząc po wyglądzie, patelni z ikei, przy pomocy której można zrobić dosłownie wszystko, z wyjątkiem usmażenia awaryjnego jajka dla dzieci, gdy lodówka pusta;
- kompletnie zardzewiałej łyżki cedzakowej - co za szczęście, że z wakacji przywiozłam sobie na pamiątkę nową;
- całej szafy niepotrzebnych ubrań, którym muszę złożyć wymówienie, by wypakować torby;
- pękającej w szwach skrzynki mailowej w związku z organizowanymi we Wrocławiu warsztatami (zapraszamy);
- bloga, na którym mogę opisać, jak domowe tsunami przewala się nad moją głową i nie zdanżam wyciągnąć chusteczki białej, by nią pomachać.

Boski Andy jest właścicielem tygodników opinii (z całego ubiegłego roku szkolnego), które - po rozłamie jednego tytułu na kilka nowych - utworzyły malowniczy kopiec koło kanapy.



Grzybek ma w posiadaniu pokoik, w którym z całą pewnością nie zmieści się biurko szkolne i myślę. Gdzie by.

Skakanka posiada wiele pomysłów, które przesłaniają jej zupełnie stan obejścia.

Dopijam zimną kawę i wracam do listy problemów do rozwiązania i spraw do załatwienia, które już dawno wypadły poza wąski margines dnia dzisiejszego. Ale przecież zapomniałam dodać, że mam żelazne nerwy i krzepę Adamka.

środa, 28 sierpnia 2013

do widzenia, mówiliśmy

Do kotów na wsi nikt nie chciał się przyznać. Nam też ktoś podrzucił, wcale nie był nasz, mam już siedem (zazdroszczę).

Mateusz nie płacze, tylko milknie, gdy jego babcia nad rozpostartą przed nią ewentualnością pojawienia się kota w obejściu mówi jedno słowo nie. Myślę, że gdy na ogół słyszy się nie, po raz trzysta dwadzieścia siódmy może wydać owoc nieproszenia o nic. Drugi raz Mateusz milknie i odchodzi po prostu, gdy Skakanka po raz ostatni odprowadza go do domu na koniec dnia.  Patrzę za nimi, jak tradycyjnie gnają na rowerach wzdłuż prostego odcinka asfaltu, co mieści całą wieś. Nie lubię pożegnań. Nie wiem, co z tym momentem zrobić.

Potem koty idą do Pani Jasi, co ma wielkie serce, a Skakance łzy lecą jeszcze większe niż serce Pani Jasi. Rozstajemy się z naszymi małymi  dzikusami.

Różne ludzie mają patenty na rozstania. Na przykład nigdy się nie przywiązać do kota. Ale do najbardziej znanych należy dewaluacja, dawno temu słyszałam o takim. Wystarczy powiedzieć sobie, że wcale to miejsce, ta osoba, ta rzecz, nie były ważne, dobre, wartościowe. Łatwiej bowiem stracić coś, co w sumie było niepotrzebne czy byle jakie. I wtedy można pisać na nowo historię, która z prawdą tamtego czasu nie ma już nic wspólnego. Tak naprawdę nigdy mi nie zależało.

Więc dziś nie zaprzeczam, gdy Skakanka tęskni, żałuje i traci. Opowiadam, jak kotkom będzie dobrze. I wtedy słyszę, ale zapomną o mnie.

No tak. Mówię, że nie, ale co tu będę ściemniać. Jeszcze nie spotkałam nikogo, kto by chciał zostać zapomniany. Wstawiony do muzeum. Albo wystawiony na wycieraczkę świata przeżyć wewnętrznych.

No.

wtorek, 27 sierpnia 2013

od jutra

Miałam dziś pakować i przeprowadzać. Stosy wszystkiego wszędzie mówią już o tym i poczucie zagubienia mego jest równe temu, jakie musiałby przeżywać papierek po krówce wiszący w nieważkości pomiędzy Drogą Mleczną a eliptyczną galaktyką Messier 60.

Ale wszystko leży, muszę nadrobić zaległości, muszę siąść w końcu przetłumaczyć, bo podobno po wakacjach istnieje życie (poza)zawodowe. Znowu wzięłam na blond głowę za dużo, a przecież jeszcze przez trzy tygodnie mam L4. Po którym chciałabym wierzyć w powrót do zdrowia na miarę radzieckiego lekkoatlety.

Samo spakowanie lodówki to będzie coś. Boski zapomniał, że nie zostajemy tu na miesiąc i dziś skoroświt dokonał zakupu. Że niby tylko na śniadanie. Stół się złamał. I ja się załamałam na widok - wbrew wiedzy, że dary niedocenione na ogół się nie powtarzają. Boski Andy, tu Cię publicznie przepraszam. Koty będą szczęśliwe popasem na koniec naszego z nimi pobytu.

Dziś jeszcze zagubieni w przestrzeni. Od jutra spakowani szukamy domu.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

domek ze skrzynki

Wieczory bardzo już chłodne. Kotki jeszcze przed przekręceniem klucza od drzwi wejściowych zapatulam w stary polar Boskiego i myślę, jak ja mu to jutro wytłumaczę. Ale jak tu zasnąć myśląc o marznących lokatorach w domku z drewnianych skrzynek?

Więc dobrze, że niebawem wyjeżdżamy. Jak wytrzymałabym pierwsze słoty bez wpuszczenia kotów na salony? A gospodarze tego miejsca przecież by tego nad wszelką wątpliwość nie zdzierżyli. Jutro idziemy odnieść kotki ich prawowitym właścicielom i tłumaczyć się gęsto z naszej uzurpacji.

Gdzieś jest nasz dom?, myślę. Miesiąc nad morzem i cztery tygodnie na wsi spowodowały przywiązanie serdeczne do zabranej w podróż poduszki typu "jasiek". Mogłabym powiedzieć, że w owej prowizorycznej egzystencji to jakaś namiastka domu. I może jeszcze parę drobiazgów. Blisko mi duchem do kloszarda z reklamówką ulubionych.

Skakanka dziś nazwała Mateusza swoim najlepszym przyjacielem. Grzybek ma tu Karola. Wieczór wyciąga dzieci z sąsiedztwa do ich domów. Całe dnie chodzenia po drzewach, strzelania z łuku, piastowania kotów. W realu, bo od początku wakacji nasze, nieskomputeryzowane i tak, dzieci nie widziały się z grami, ani nawet nie prosiły o nie.

Trudno im będzie to wszystko tutaj pożegnać.

A może znowu mnie zdziwi zdolność człowieka do adaptacji.

niedziela, 25 sierpnia 2013

transitions

Jeszcze 20 kilometrów i będzie wieś. Pola mijamy posprzątane ze śladów lata.

Jeszcze tydzień i będzie rok szkolny. Sprzedawca w wiadomości odebranej informuje, że piórnik wysłano.

Senność przemożna informuje mnie, że wczoraj nadużyłam ruchu do muzyki kosztem snu. I to zupełnie na trzeźwo. Ruch do muzyki zawsze mnie porywał z krzesła. Boski wytrzymał tempo, a teraz za kierownicą sprawia wrażenie formy lepszej niż chwilowo moja.

Pantofelek został przekazany do miejscowego biura rzeczy znalezionych. Za sto lat zostanie wystawiony w muzeum ziemi chorzowskiej jako pamiątka po autorce mało poczytnego bloga.

Ale przecież do miejsca, w ktorym się o tym dowiem, idzie się boso. Buty do tańca dają na miejscu.

sobota, 24 sierpnia 2013

z parkietu

I odtańczyłam w końcu całe gangnam style. Ubyło mi dwadzieścia lat, obowiązków i kłopotów. Zapomniałam zupełnie, czym się martwiłam. Było bosko. W poprzednim życiu byłam jednak baletnicą.

Pozdrawiając z wesela jeszcze z pantofelkiem,
Okruszyna

piątek, 23 sierpnia 2013

dziś kura domowa

Nie tylko lodówki latają w tej okolicy. Gdy wracam z bagażnikiem opiewającym na 20 kg zakupów, widzę wylatującego przez okno kota. Tego w paski. Kto wyleciał kota?, zapytuję u wejścia. Boski się przyznaje.

Kotek ma bowiem w zwyczaju wchodzić po krzaku róży przez okno. Wczoraj nachodził mnie tyle razy, że w końcu pozwoliłam mu wypróbować klawiaturę laptopa, która go szalenie korciła. Siedział mi potem na kolanach i pilnie czytał. Takie drugie oczy są na wagę złota. Ale praca korektora zmęczyła go po dwudziestu minutach - i usnął na moich kolanach.

Boski wylatywał kota przez okno jeszcze kilka razy. Wygrał kot. Co widać na załączonym obrazku.



Ja zaś wzięłam się za bary z bagażnikiem i zakupem poczynionym w związku z weekendem i naszą rodziną poszerzoną. O dzieci z sąsiedztwa. I moich Rodziców, którzy przyjadą w charakterze babysitterów. My bowiem ruszymy w stronę ślubu i wesela. Górnik się żeni.

Nic nie zapowiada jeszcze balu. No, może baletnica w kuchennym zlewie. Choć powie ktoś, że jedynie nader dorodny okaz kury domowej.




Niby gotuję, niby ręce jak u kucharki, niby pranie na zmianę ze zbieraniem. Ale jutro...

Jutro zgubię pantofelek.

środa, 21 sierpnia 2013

bezzałogowy lot lodówki

Miałam przedwczoraj zostać pierwszym pilotem ekspedycji międzyplanetarnej. I pierwszy raz w życiu pojechać samodzielnie, z zaufaniem do mnie nadludzkim Boskiego, za to bez jego skądinąd sympatycznych uwag dotyczących stylu wylatywania z ronda na zbyt dużym przełożeniu czy trzeciej prędkości kosmicznej na łuku (obiektywnie był to trucht dziadka).

Zrobiłam wszystko, co trzeba. Wstałam. Nakarmiłam dzieci i koty. Koty nawet bardziej, bo z widokiem dwudniowej nieobecności na wsi, wyrzuciłam im z lodówki całe jedzenie, by nie doznało uszczerbku. Lodówka bowiem pamięta pierwszy lot Łajki, a możliwe, że ten sam kosmodrom ją stawiał co i rakietę, bo made in USSR.

Wówczas okazało się, że są problemy na planecie docelowej, odległej o całe 100 km, do których pokonania zebrałam wszystkie swe siły psychiczne i fizyczne (co razem dało dobrą formę truchtającego dziadka). I że dzieć jej Wysokości Doroty Honoraty tam panującej nadal niedomaga. Więc znaleziony w swoim nie-bardzo-smart fonie GPS mogłam spokojnie zupełnie zezłomować. I udać się z dziećmi do sklepu wielobranżowego celem. Zapełnienia lodówki, którą zjadły koty.

Lodówka zaś z epoki Łajki stała sie leit-motivem dnia i dzisiejszego. Ponieważ gospodarze wyrzucają jedynie przedmioty, których śmierć stwierdzono dopiero po choćby i 88. reanimacji, lodówka jeszcze nie uzyskała świadectwa zgonu. Pamiętam czasy, gdy stała w naszym miejskim mieszkaniu. Kiedy mierzyłam jej temperaturę, miała 14 stopni. Więc co teraz, po latach. Uległa sklejeniu lodem bez możliwości otwarcia i dziś ją spod lodu wykuwam, myśląc, jak by tu z pomocą wynalazczego Grzybka przerobić ją na rakietę. Którą ewentualnie można by podjąć eksplorację przestrzeni poza wioską. Na początek bezzałogowo, potem może kotem, na końcu samodzielnie.

Dosiu, obserwuj horyzont.

sobota, 17 sierpnia 2013

można dostać kota

A co ten kot tu robi, zapytał największy miłośnik kotów, Boski Andy, widząc małego czarnulka na swojej kołdrze. Śpi, odpowiedziałam trzeźwo. Spełniło się bowiem wielkie marzenie Skakanki i małe moje, żebyśmy mieli kota. To przyszły dwa. Jeden od leśniczyny, a drugi niewiadomoskąd. Boski jakoś z tym się godzi.

Mieliśmy układ ze św. Franciszkiem. Że kotek niech będzie mały, w paski jak Findus i przybłęda, żebyśmy mogli coś dla niego zrobić. Gdy Skakanka zwątpiła po dwóch latach modlitw w możliwość ich realizacji, przyszwendał się na wsi taki niczyj maluch. A do towarzystwa przyturlał się czarny, jeszcze mniejszy.

Ze skrzynki zrobiłam im domek, poświęcając koc plażowy, bo noce zimne. Rano grzejemy mleko. Koty huśtane są na hamaku przez dzieci, których przez płot przychodzi tu do naszych tyle, że już nie liczę, tylko obfitsze zaopatruję podwieczorki.

Wczoraj w nocy wyszłam spojrzeć w gwiazdy i opowiedzieć, jak już wielu rzeczy mam dosyć i nie mogę dalej. I gdy siedziałam na fotelu z myślami pełnymi po brzegi rozpaczy, poczułam, że coś mi dynda na nogawce. Dyndały oba kotki. Jeden wlazł na kolana i zasnął od razu, drugi jeszcze pogonił żabę i pająka, a potem przytulił się do tamtego i zasnął. Przyszedł jeszcze trzeci i czwarty, całkiem duże, i Boski mnie szukając spojrzał kotu w oczy i z rezygnacją wyniósł plasterek salami z lodówki.

Myślałam, że mogę z nimi siedzieć do rana, żeby nie zmarzły. Ale nie. W końcu wylądowały w skrzynce, a ja w łóżku.

Skrzynkowy domek w budowie


Huśtanie na firance



Nocne posiedzenie



wtorek, 13 sierpnia 2013

po drodze

Wszystko zaczęło się od tego, że poprzednik Boskiego w pracy na tym stanowisku zapomniał zaksięgować 1500 faktur. W nagrodę za co został awansowany. Za to Boski otrzymał w piątek 1500 ponownych, jak się okazuje, wezwań do zapłaty. I kilka telefonów od poszkodowanego dużego klienta z Niemiec, który nie chciał komplementować ani polskiej kuchni, ani rozmawiać o pogodzie tam i tu. W związku z tym plany urlopowe na bieżący tydzień uległy wypadkowi.

Wszystko dało się odwołać, z wyjątkiem odwiedzin w Krakowie. Żeby jednak wpaść do Krakowa na umówioną jedenastą, w dodatku z dziećmi, trzeba było coś wymyślić. Z pomocą przyszło Dosipisanie. Nie mogę nie napisać, jak lubię ten przystanek, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w spokój tego miejsca wnosimy wielki jakiś zamęt. I nie mogę wyjść z podziwu dla Dosi, która by nas wyprawić śniadaniem i kawą z ekspresu, wstała jakieś cztery godziny wcześniej niż zazwyczaj. A ja doskonale rozumiem ten rodzaj poświęcenia. Do niedawna sen poranny był i dla mnie na wagę złota.

Na kolacji u Dosi dopadła mnie także niezmordowana Dear Jacket, prekursorka terapii kopaniem w cztery litery, którą na mnie testuje, zanim dostanie Nobla za osiągnięcia w dziedzinie. Ponieważ nieustannie przekazuję moją opaskę dozoru elektronicznego kotu od pani leśniczyny, rozumiem doskonale, że trzeba mnie było gdzieś przyłapać in person. Zjazd z autostrady dla nas w prawo, a dla Kierowcy Dear Jacket w lewo (lub odwrotnie, mój kompas także uległ wypadkowi, jak urlop) ustanowił więc punkt zborny.

W słabszej formie nie wpisuję w kalendarz żadnych spotkań. I cieszę się, że okoliczności wyciągają mnie za kudły ku spotkaniom właśnie. Nie tylko zresztą okoliczności, ale i konkretni za nimi ludzie. Dziękuję.

sobota, 10 sierpnia 2013

gra terenowa

Ja chyba zwariowałam, myślę, opalając nad gazem list z kolejną wskazówką. Miałam odsypiać kiepską noc. Miałam w ogóle. Ale przecież obiecałam Skakance. Obiecałam jej grę terenową, podobną jak trzy lata temu, gdy również upadłam na głowę i ratowałam przed wzajemnym pozabijaniem się dzieci od Szwagra.

Nie jestem dobrym reżyserem. Wykorzystałam już wszystkie kryjówki na skrzynki kontaktowe. Wymyślili herby, zrobili bazę z wieżą obserwacyjną, jak było napisane w tajemniczym liście; bandażowali sobie nawzajem nogi i strzelali z łuku. Określali kierunek wiatru i gdy myślałam, że muszą się już nudzić jak mopsy, przyszło dziecko kolejnego sąsiada. Czy on też może. Czy kartę tożsamości mogę mu wypisać i zeszyt podarować do notatek na temat.

Wiem, że nastolatek Hubert zwany Bercikiem chyba z sentymentu dla czasów, gdy jeszcze nie potrafił mówić, klnie jak szewc. Więc do silnych punktów w karcie tożsamości dodaję: "mistrz kulturalnej mowy". I drżę na myśl, jak ja tę piątkę urwisów ogarnę przez kolejne dni gry terenowej. W dodatku odmawiają opuszczenia posesji, aż nie zostawiam w szopie na narzędzia wskazówki: "Dobranoc".

Ludzie, módlcie się za mnie.

zmierzch

Przychodzi do mnie sąsiadka. Słabiutka. Osiemdziesiąt lat. Ale zawsze elegancka i w pierścionku. A przecież całe życie na wsi. I to jakie.

Całą noc prawie nie spałam, opowiada. Prąd wyłączyli, dodaje. Ustalamy godziny, byłam tego nocnym naocznym świadkiem, gdy zastanawiałam się, co się uda ocalić w lodówce wyprodukowanej jeszcze w ZSRR. I z prądem ledwo zipie, co dopiero bez.

Sąsiadka co parę zdań dzisiaj płacze, to nie zdarzało się kiedyś. Ludzie starsi i chorzy (kiedyś wszystko mogłam, a teraz... - i łzy lecą) zapadają także najwyraźniej na depresję, co towarzyszy dłużyźnie nikomu niepotrzebnego subiektywnie życia. Potem płacze, gdy wspomina młodość i dziewiątkę dzieci, które przeżyły z urodzonych dziesięciu. I męża, co pił i bił, aż się nie opamiętał. I jak się spalił ich pierwszy dom. I po miesiącu od tego wydarzenia dowiedziała się, że spodziewa się kolejnego dziecka, i wracając od lekarza płakała bardzo, że ona tego teraz nie przeżyje, a jak mąż się dowie, to ją już zupełnie zatłucze. I wtedy dzieci, niektóre już dorosłe, oblepiły ją jak kiście winogron i zaczęły się cieszyć, że będzie siostra albo brat. A mąż nie zrobił jej żadnej przykrości przez całe dziewięć miesięcy (żywię nadzieję, że i potem).

Sąsiadka zawsze była jak promyk słońca i tak bardzo mi żal jej, gdy nadstawiam ręce po te jej łzy. I nic nie mogę, zamieniam się tylko w słuch.

Znowu nic nie mogę.

piątek, 9 sierpnia 2013

me time

Ponieważ Boski ma wczoraj work at home na wsi, ja dostaję pierwsze od pięciu tygodni z okładem wychodne bez dzieci. W dodatku pod naszą śliwką ląduje rodowity Anglik, choć nie pilot RAF, za to konstruktor silników odrzutowych, ucieszony, że ktoś na wiosce mówi w języku Szekspira. Jakże to zbliża ludzi, co minutę temu się jeszcze nie znali.

I gdy z żoną pytają, co zamierzam, odpowiadam, że ME time. Że wyprawa na ciuchy do pobliskiego miasteczka. I w ogóle. Choć w sumie sąsiadka przychodzi prosić o kupno kurczaka. Więc w ciuchy zaplącze się drób, cóż zrobić. Ale też biorę listę podręczników Skakanki. I spis wyprawki Grzybka.

Gdy zajeżdżam, termometr w aucie pokazuje 33 w cieniu i nie wiem, czy nie wykorzystać tych trzech godzin na słuchanie muzyki w klimatyzowanym pomieszczeniu. Znaczy w samochodzie. Zwłaszcza że mój afrykański Simon leci.

Znalezienie plastelin, podręcznika do plastyki (zawał i wylew, 40 złotych polskich), pióra wiecznego zajmuje wieczność. Myślę, może lody, ale może wracając. W sklepie z ciuchami wytrzymuję całe trzy minuty i już nie pamiętam, czemu się cieszyłam na myśl. A przecież jeszcze nie dogoniłam kurczaka. Wracam szosą miękką jak plastelina nabyta sztuk dwie.

Po południu rodowity Anglik opowiada o testowaniu silników odrzutowca. Ze specjalnego pistoletu wystrzeliwuje się do nich kurczaki. Żeby sprawdzić, czy żywy ptak nie zepsuje. Raz pistolet sprzedano do USA i szybko był telefon, że użycie go doprowadziło do całkowitego zniszczenia nowego modelu silnika. W czasie czynności wyjaśniających okazało się, że Amerykanie zapomnieli rozmrozić. Kurczaka.

A tutaj - co sobie kupiłam w trakcie ME time. Jak widać, w tej dziedzinie też mam tyły.


czwartek, 8 sierpnia 2013

dziara

Boski Andy: Miałem straszny sen.
Okruszyna: ?
BA: Miałaś wypadek.
O.: Umarłam?
BA: Nie, ktoś inny umarł. Jechałem innym autem za tobą z dziećmi. Pomagałem sanitariuszowi cię nieść do karetki.
O: (sekunda na wnioski) Czyli że mnie kochasz.
BA: (opadają mu ręce) Dziarę* sobie zrobię taką. Uwierzysz wtedy?
O: Nie.
Chwila powagi. Uśmiech. Śmiech.

Z powodu bagażu życiowych doświadczeń mam niejaką trudność z wierzeniem. I ogromnie ograniczone zaufanie. Podobno jest to odwracalne. Podobno wymaga czasu, ludzi, cierpliwości. Że piszę "podobno" znaczy, że prawie już w to wierzę, że tę wiarę da się odzyskać.

Bo przecież zaufanie to jakaś podstawa wszelkich związków ze światem. Jeśli Czytelnik uważa to za oczywistość, niech wie, jakie ma wielkie szczęście.

*w żargonie więziennym - tatuaż 

środa, 7 sierpnia 2013

mateusz

Ma dziesięć lat, jak Skakanka. Szczuplutki jasny blondyn z bladą, uśmiechniętą buzią. Przyjeżdża co dzień na innym rowerze. Raz ogromna stara damka kogoś z dorosłych, raz rowerek jak dla pięciolatka. Co chwyci w domu. Nigdy nikt go nie szuka. Nikt nie woła na obiad, ani że już ciemno.

Jest bardzo posłuszny. Nie kłóci się i nie bije o zabawki. Dziś, gdy uderzył go w basenie u sąsiadów Karol, rozpłakał się. Krótko. Potem bardzo pilnował, żeby oczy były suche.

Dowiaduję się, że Mateusz powtarzał pierwszą klasę. Ma dwóch starszych braci, o których powiedział tylko, że są okropni. I dwie młodsze siostry. Nie mówi dużo, a gdy opowiada, jąkanie utrudnia mu szczęśliwe dotarcie do końca zdania. Przy odrobinie cierpliwości jednak się ośmiela. I oczy mu świecą filuternie.

Dziś się nie pojawia, choć zawsze był najpóźniej w południe. Przy obiedzie zastanawiam się na głos, co się mogło stać. Teść, który rano zjawił się u nas z Teściową, informuje mnie, że kręcił tu się taki koło płotu. I że go nie zapraszał, bo to od tamtej rodziny. Nie ma tu nic do szukania. 

Na szczęście przychodzi na popołudniowy basen do sąsiadów. Witamy go owacjami. Gdzie byłeś, czemu nie przyszedłeś? Nie było was na dworze, odpowiada zmieszany. Daję mu ręcznik, żeby się zwinął, zabieram go z nami. Do domu. W drzwiach Teść pyta: A ty gdzie? Jakby on jeden nie wylosował biletu wstępu. Idziemy się przebrać jak co dzień, wyjaśniam. Nogi wytrzyjcie, macie brudne, woła jeszcze za nami. A przecież wymoczone w chlorze.

Jak bardzo się mylisz. Tato. Nie można powiedzieć żadnemu dziecku: CIEBIE TU NIE CHCEMY.

wtorek, 6 sierpnia 2013

jutrzenka

Boski skoro świt łapie pociąg do Wrocławia. W swoim własnym stylu wskakiwania do interregio z rozwianym włosem, jakby go kto ścigał, by potem już w tempie emeryta w jedyne 90 minut pokonać 60 km drogi.

Budzę się w porze wyjazdu ludzi pracy do pracy. Słyszę przez opuszczoną roletę, że zmierzają. Pieją koguty. Kury gdaczą. Nie ma przeciwskazań do dalszego spania, a jednak. Czekam godzinę z okładem i idę szukać kawy w szafce.

Znajduje mnie za czas jakiś Skakanka, której zegar biologiczny wyczuł dzień, mimo ciemności rolety.

Grzybek nic. Sprawdzamy tętno, oddech i temperaturę. Co mu nie przeszkadza. Wszystko w normie.

W końcu z pierwszymi promieniami jutrzenki popołudnia* wstaje. Znaczy o dwunastej. Przychodzi do mnie, gdy próbuję pracować w czasie moich corocznych dwóch lat wakacji**. Internet ma prędkość interregio Namysłów-Wrocław, więc moja wydajność niska. Grzybek pada w bety na kanapie za mną i mówi: Mamo, nie wyspałem się.

Może jutro pójdzie nam lepiej.

*określenie znaleźliśmy dziś w komiksie do poduszki
**napisał o tym Juliusz Verne, widziałam tu książkę bardzo starą na półce.

niedziela, 4 sierpnia 2013

diamonds on the soles of her shoes

Mając strugi deszczu za towarzysza, prasuję całej rodzinie, a także i sukienkę, której odwijający się spód onegdaj kleiłam taśmą dwustronną. I dla odmiany z toreb wyciągam obcasy. Do toreb chowam z kolei kłopoty i mówię jak do czworonoga, co musi pilnować domu: zostań. Bowiem dzisiaj zostaję mamą chrzestną córeczki Kolegi-od-Książki. To ten rodzaj zaszczytów, którego nie można nie lubić.

Zdanżamy, choć to znowu kawałek ze wsi. Spotykamy Opalonych. Miło widzieć, jak wakacje komuś tak służą. Cieszą się, że przeżyłam spotkanie na drodze krajowej, a ja się cieszę, że miewam wiernych Czytelników i to takiej klasy, którzy nudę zabijają przy pomocy tychże historyjek zgoła o niczym. Gdybym chciała napisać o czymś naprawdę, mógłby nikt tego nie przeżyć, zachłysnąwszy się na przykład biszkoptem dopiero co umoczonym w kawie i łapanym do ust, zanim spadnie do filiżanki.

Wracamy na wieś, zamieniam obcasy na kłopoty, wierząc, że noszone w sercu Tego, co miłością pisze po horyzoncie, kiedyś zmaleją. Choć w tej chwili zasłaniają tyle świata za płotem. Boski ze Skakanką pognali na mecz, co zawsze tutaj o tej porze. A ja, jeszcze pełna kawy i ciasta, Opalonych ze wsi pozdrawiam. Jak dobrze było Was spotkać.


Paul Simon - Diamonds On The Soles Of Her Shoes

Powered by mp3skull.com

sobota, 3 sierpnia 2013

więzi międzyludzkie

Small talk z Panią Sklepową z GS-u nadal krąży wokół pogody. Na szczęście zawsze można ponarzekać, boję się, o czym zamienimy zdanie, gdy pogoda jakimś cudem będzie idealna. Pani Sklepowa nie lubi klientów, w szczególności dzieci, a mimo to staram się jak mogę nie wypaść z łask, w których nigdy nie byłam.

Small talk z panią fryzjer, do której w pobliskiej większej wsi idziemy rodzinnie, także średnio się klei, mimo chęci z obu stron. Pyta na koniec, czy nałożyć lakier, i mówię, tak, będzie mi raźniej obiad szykować.

Po całym dniu atomizacji i biegania rodziny na kilku arach z ulgą przytulam Grzybka i czytamy kolejną odsłonę Pettsona i Findusa. Oto Findus się wyprowadza do zaadaptowanego na wolno stojący domek wychodka. Grzybek uwielbia te historie, a ja myślę, że doskonale je rozumie. O uczuciach bardzo subtelnych opowiadają z ogromnym ciepłem. I niby Pettson z Findusem rozmawiają o skakaniu po łóżku i wyprowadzce, a czytamy o rozczarowaniu, niespodziance, więziach.








piątek, 2 sierpnia 2013

waza

Znalezienie zaworów od wody w łazience kończy się połowicznym happy endem. Wcześniej bowiem Grzybek odkręcił oba krany w ubikacji do granic ich możliwości. Gdy z radością słucham szumu po drugiej stronie mieszkania, miesza się on z krzykiem Skakanki. Woda, przelawszy się przez maleńką umywalkę, dociera na cały przedpokój i (biorąc pod uwagę historię dotychczasowych zalań) - również na sufit sąsiadki z dołu. Tam wyjdzie plamami za dzień lub dwa.

Pamiętam, kiedyś w podobnej sytuacji szukałam jakiegoś "to dobrze, bo". Teraz dzieciaki rzucają na podłogę ręczniki, by przyjść z odsieczą. Na kałuży pływa kożuch z kurzu, uzbieranego przez miesiąc nieobecności. To dobrze, że mamy wodę, bo w Powstaniu Warszawskim mieli tylko w kanałach, co w ogóle możemy powiedzieć o przeciwnościach losu, rozmyślam, bo niemal godzina "W".

Na drugi dzień rano mijamy dwie starsze kobiety, ubrane z ogromną elegancją. Każda z nich trzyma za jedno ucho dyndającą między nimi porcelanową wazę na zupę. Uśmiechają się. Boski mówi, że jedna z pań ma arystokratyczne pochodzenie i kto wie. Spacery z wazą nie zdarzają się ludziom pozbawionym fantazji.

Okruszynom zdarzają się powodzie, zawieje i zamiecie. I nawet gdyby zabrała z domu na spacer wazę, nie wyglądałaby na hrabiankę. Ale za to zdążyła oczami wyobraźni zobaczyć okładkę puzzli 1000 kawałków, na niej obie panie połączone porcelaną, ich zwiewne kolorowe garsonki i kapelusz tej z prawej.

czwartek, 1 sierpnia 2013

moje miasto

Do mojego miasta wjeżdżam bez fanfar, nie licząc czujnego smsa od Dear Jakcet, która sprawuje w ostatnim czasie nade mną dozór elektroniczny. Chciałabym przemknąć niezauważenie, załatwić, co trzeba, łudząc się, że czeka na mnie hamak na wsi. I może jeszcze malownicze zachody słońca za płotem. I spokój ducha. Sprawdziłam na alledrogo: jest wiele niań elektronicznych i przy dobrym zasięgu Dear Jacket miałaby taniej. Spokoju ducha nikt nie miał w ofercie. Prawdopodobnie szukałam nie tam, gdzie trzeba. A przecież wiem, gdzie można o niego aplikować. Tylko nie dają od ręki.

Boskiego wieziemy do pracy, skąd odjechali goście z całego świata. W księgarni wpadam niespodzianie na Przyjaciół, co wyjechali za zachodnią granicę i to głównie z ich powodu wracamy dzisiaj, że tak powiem, do siebie. Będziemy się widzieć wieczorem i mówi o tym zapach z kuchni. Gotuję, co od dawna nie, bo bardzo czekam na to spotkanie.

Nie umiem odkręcić wody w łazience. Wielu rzeczy w ogóle nie umiem odkręcić. Grzybek mówi, że upiecze za mnie ciasteczka z kleiku ryżowego. To lecę. Czeka bowiem na instrukcje.

Gdyby ktoś miał jakieś sensowne instrukcje dla mnie, bym zaczęła z radości fikać koziołki, proszę bardzo. Będę wdzięczna. Dozgonnie.