Od dawna niepitą kawę popijam dziś pepsi i nie jest to metafora, bo oto obok mnie stoją obie, mimo iż wieczór przechodzi w noc. Bowiem jeszcze nie widać końca tygodnia i nie wiadomo, w co ręce. I przede mną realizacja drobnego zamówienia. Jak się nie zepnę, to do rana zleci.
Zapowiadam dzieciom, że znajduję się na cienkiej czerwonej linii, za którą jest detonacja i będą musiały moje skrawki zbierać do dużego worka na śmieci. To ten stan, gdy człowiek ma wrażenie, że właśnie wyrwał 500 kg w nie swojej zupełnie kategorii, sztanga w górze, w kolanach trzaskają wiązadła. I wiemy doskonale, że wystarczy, by na prawym obciążniku usiadł choćby motylek - i nastąpi katastrofa.Należałoby się salwować ucieczką, jak jedna znajoma święta.*
Z pracy wraca Boski, gra z synem w szachy, a potem kładzie się na dywanie bez życia i mówi do dzieci te same słowa, co padły z moich ust godzinę wcześniej. Cienka czerwona linia.
Oczywiście to ten moment, gdy dzieci pokłócą się o jakiś bzdet, odmówią pójścia do łazienki, dziesięć razy przyjdą poskarżyć się na niesprawiedliwość świata. Patrzę na zegarek i myślę, do końca piątku już niewiele czasu. Jeszcze odliczyć jeden, dwie, trzy godziny, siedemdziesiąt głębokich oddechów. Nic z bohatera.
Myślę od wielu miesięcy, że nic nie może mnie skłonić do powrotu do biegania. Teraz widzę wyraźnie, że to ten moment, że wystrzeliłabym biegiem w noc po łyk świeżości jak z procy. Gdybym miała siłę znaleźć buty.
*św Teresa od Dzieciątka Jezus miała bardzo trudną współsiostrę. Wspomina, że gdy zawodziły wszystkie akty strzeliste, po prostu zwiewała na jej widok.