poniedziałek, 31 grudnia 2012

powody i zabiegi

Kompletnie nie rozumiem powodów do radości. Jeszcze żeby fetować Rok Zeszły, który ma jakieś zasługi - to owszem. Ale ten Nowy? 365 dni, o których nic nie wiadomo? Zawsze mnie to zastanawiało i gdy inni dopijali szampana, ja dokonywałam intensywnej analizy braku danych odnośnie.

Co do uwag praktycznych, maseczka odmładzająca na twarz w kolorze niebieskim przyniosła ten sam efekt co maseczka przezroczysta, mimo że jedna miała oczyszczać, a druga widocznie unosić owal twarzy. Absolutnie nic się nie zmieniło, chyba że wzrok się pogorszył - a to już jakaś zmiana.

Sztuczne rzęsy zostaną w pudełeczku, są pewne granice charakteryzacji, choć z sentymentem wspominam bal sylwestrowy, na którym z Opaloną sprawdzałyśmy, czy nam nie odpadły w międzyczasie. W sztucznych bowiem rzęsach najważniejsza jest marka kleju.

Co do sukienki - może się okazać, że wisząc w szafie się skurczyła. I wtedy pójdę w dresie - świętować prawie cztery kilo in plus w stosunku do roku zeszłego. Za to na pewno tańcząc do upadłego. Z miotłą, bowiem Boski wczoraj na piłce nożnej, bądź podczas wznowionego treningu biegowego - uległ kontuzji i nie może chodzić.

Czy nie pisałam, że nie rozumiem powodów? :)

7# jak radzisz sobie w sytuacjach stresujących

- wracając do liebster bloga i pytań od Franciuszka - no, kiepsko bardzo sobie radzę. Instynkt walki zmaga się z instynktem ucieczki i jedyne, co wówczas wychodzi najlepiej, to pisanie na tematy niekoniecznie pokrewne lub pieczenie ciasta.

Jasne, że chciałabym, jak dziewczyna wojenna z książki od Boskiego, na pierwszy dzień Powstania '44 zabrać ze sobą beztrosko tylko najładniejszą sukienkę na świętowanie przyszłego zwycięstwa. A potem dać w niej radę na barykadzie i w czasie marszu kanałami.

Czasem bardziej przypominam staruszkę, której rozsypały się kłębki do kolorowej robótki na drutach i nie wie, od którego zacząć zwijanie, gdyż kontemplacja rozmiaru katastrofy sprawia, że wszystko widzi słabo i w kolorach tęczy.

Na ogół dopiero konsultacje społeczne pomagają mi odzyskać jasność myślenia.

Przy okazji bardzo dziękuję Renée i Doktorowi J, że nas wczoraj odwiedzili - wykorzystując ostatnie chwile pobytu ich najmłodszego dziecka jeszcze po tamtej stronie brzucha.

piątek, 28 grudnia 2012

łyżwiarstwo figurowe

Po raz pierwszy w historii wybieramy się całą rodziną na lodowisko. Grzybek w końcu osiągnął dojrzałość łyżwową i przeżył swój chrzest bojowy - na kleczkach, na czworaka, wisząc na bandzie. Zachęcany, wspierany, mobilizowany, aż - podobnie jak Skakanka dwa lata temu - poprosił o umożliwienie zejścia z tafli po czterdziestu minutach walki z prawami fizyki.

Skakanka, wytrenowana na zajęciach dla dzieci, radzi sobie świetnie. Co do mnie, nic się nie zmieniło, mimo doskonalenia się przed dwoma laty na kursie łyzwiarskim dla osób całkowicie i zdecydowanie pełnoletnich. Nadal katalog obrażeń otwierający się w wyobraźni uniemożliwia rozwijanie prędkości światła. A przecież bym chciała.

I jak w wielu sprawach, pokonuję w sobie z trudem przemożną chęć dezercji, oddania pola, podziękowania za uwagę. I myślę, może gdyby ktoś cierpliwy ogromnie, krok po kroku dałby mi możliwość pokonania strachu do końca, poprzewracania się i innych eksperymentów, - może wtedy byłby nawet jakiś elegancki tulup, jakiś potrójny aksel uwieńczony spiralą śmierci.

Przypominam sobie, że wtedy na kursie instruktor powiedział mi na ostatnich zajęciach życzliwie: powinna pani sobie przed wejściem na lód strzelić kielicha.

Jakby nie o to mi chodziło.

środa, 26 grudnia 2012

Les Emotifs Anonymes

W ramach świątecznej wyprawy z Boskim do kina domowego, oglądamy taką komedię z "klubem anonimowych nadwrażliwców" w tle. Komedie francuskie, z ich swoistym poczuciem humoru, są u nas bowiem dobrze zadomowione.

Pomysł z formalną grupą wsparcia bardzo mi się podoba. Mam tylko problem taki, czy ta grupa społeczna nie powinna stworzyć jakiegoś silnego lobby. Walczyć o podniesienie standardów empatii. O ciszę w sklepach i centrach handlowych, w miejsce napastliwej muzyki. O więcej ciepła w kolejkach. O nienabijanie się z potrzeby zaopiekowania się ćmami, bezdomnym krzesłem czy porzuconą książką. O tolerancję dla wilgotnych oczu w kinie i niewyrzucanie z sali przed całkowitym i ostatecznym końcem napisów, gdy łapie się tę chwilę na powrót do siebie.

Niestety, jako grupa społeczna bojąca się własnego kichnięcia - nie jesteśmy w stanie wywalczyć wiele. Czasem za to lądujemy na terapiach, odwykach, zakładach zamkniętych, czarnych listach natrętów - lub żyjemy pod szklanym kloszem w bezpiecznej odległości od reszty.

Chyba że rozpoznajemy w swojej słabości - miejsce potencjalnie największej siły!

Z pozdrowieniami,

Anonimowy Nadwrażliwiec

wtorek, 25 grudnia 2012

mężczyzna, który się uśmiechał

Między spotkaniami czytam kryminał Mankella. Mimo że słyszałam wcześniej, to po raz pierwszy. Bo ja w ogóle kryminały do tej pory średnio.

Nie pamiętam również, kiedy ostatnio czytałam coś kompletnie bez celu. Znaczy nie celem poszerzenia wiedzy, zdobycia kompetencji, doświadczenia na sobie czyjegoś doświadczenia.

Cóż to za przyjemne uczucie.

Ktoś dał mi kiedyś ksywę Mankellowskiej Anne-Britt. Sama nie wiem, ona zdecydowanie wszystko robi po coś i tak obiecująco się w tym zapowiada.

Odkrycie radości robienia rzeczy po nic jest wielką niespodzianką tych Świąt.

niespodzianka

Przed Wigilią jeszcze dotarł do nas EyesWideOpen, w śniegu z mokrym bardzo deszczem, z upominkiem, bardzo ciepło zapakowanym:


Niestety również z zastrzeżeniem, że do zawartości można będzie zajrzeć dopiero po pierwszej gwiazdce, czyli po upływie doby. Udało się cierpliwie doczekać.




Niebo odbijające się w chrzcielnicy. No, będzie przypominać o tym, że po wielkie rzeczy trzeba się schylać, nie zaś - wspinać. A ja ciągle próbuję po drabinie. Widać trzeba sobie obić cztery litery dostateczną ilość razy spadając, żeby lekcja przeszła drogą zupełnie okrężną - przez siedzenie, z głowy, do serca.

Dziękujemy, Bratku, za pamięć w przedświątecznych okolicznościach - i czekamy na dokumentację Waszego świętowania na stronie. :)

poniedziałek, 24 grudnia 2012

życzenia

Drogi Czytelniku,

Nawet gdyby wiele Ci nie wyszło - jak mi - albo  okazało się niedoskonałe i rozczarowujące, niech zostanie ta część serca, która nigdy nie przestaje wierzyć w dobro i bezinteresowną miłość.

A On, który wcale nie wybiera na miejsce postoju szerokich przestrzeni, w tej małej części się zmieści. I połamie chleb, i znajdzie czas na wszystkie rozmowy do tej pory niedokończone.

Tak, życzę nam wszystkim tego SPOTKANIA, które pomieści w sobie wszystkie spotkania tych Świąt.

okruszyna

niedziela, 23 grudnia 2012

zasłyszane w sklepie

Z Bratem Bliźniakiem, w piątek, na zakupach:

- Nie mam pojęcia, jaki by zrobić tej osobie sensowny prezent.
- To zrób bezsensowny.

No nie, jednak nie, przecież każdy z nich coś mówi. Czytajcie jutro TU.

poradniki i półśrodki

Co do spraw porządkowych, w pewnych aspektach należało pozostać przy półśrodkach. Wczorajsze szukanie początku sprzątania nie obyło się bez łez bezradności i pomyślałam, że powinno się napisać podręcznik dla poetów, skrupulatnych poszukiwaczy ideałów oraz bardzo zajętych. Podrecznik do szybkiego sprzątania, ale coś więcej niż rady w stylu :"Bałagan zniknie, gdy zgasisz światło" lub "spakuj bałagan w wielki karton".

Żyrafy z Belgii zatelegrafowały, że u nich też "stan opłakany" i nie wiem, czy w sensie podobnym do mojego. Ale się solidaryzuję. Ja mogę zagrać kolędę, złożyć życzenia lub upiec coś dobrego. Gdy postanawiam krochmalić pościel, święta zastają mnie w kondycyjnej trumnie. Ale tym razem nie. Półśrodki. Akceptacji których z serca życzę Drogim Czytelnikom.

Z Bratem Bliźniakiem, który nadleciał z Wysp - już jako ich obywatel - będziemy zaraz piec makowce. Makowce z podwójnym obywatelstwem.


sobota, 22 grudnia 2012

po końcu świata

Niech mi ktoś powie, czy wczoraj był koniec świata, byłam bowiem tak zajęta załatwieniami przed Świętami, że kompletnie mi to umknęło. Dziś z kolei bardziej trochę odgarniania niewyobrażalnych stosów śmieci w domu, więc nie wyjdę, żeby sprawdzić, czy świat jest.

I mimo że gdzieś być może był i koniec świata, ja jak zwykle nie mogę ustalić, gdzie jest początek. Poczatek sprzątania. Zaczęłam już kilka początków. Bowiem przy nadmiarze bodźców, jak wspomniałam kiedyś, mój system ulega zawieszeniu.

W tym czasie Boski z dziećmi prowadzi wyrąb choinki u Dziadków.

Z pisaniem zaś jestem dziś TU. Zapraszam.


piątek, 21 grudnia 2012

6# gdybym mogła spędzić czas ze znaną osobą

Byłby to mój Mąż.

Bowiem Boski Andych jest dwóch. Jeden to jest ten w spodniach dresowych i kapciach, na którego patrzę często krzywo przez skrzywiony pryzmat dzielonych wspólnie obowiązków. Tych wszystkich rzeczy, co "mi się należą", "ale ich nie dostaję". Przez pryzmat ciągnięcia za krótkiej kołdry na moją-twoją stronę - żeby przetrwać.

Drugi Boski Andy to ktoś z wieloma talentami i pasjami, którego wielu ludzi lubi i podziwia. Z którego naprawdę jest zupełnie nietuzinkowy oryginał. Takim go widzą współpracownicy, przyjaciele, znajomi.

Więc żeby jak najczęściej przesuwać kąt patrzenia, chciałabym z nim spędzić trochę czasu. Poza domem, czyli w warunkach, gdy nie będą zaciemniać sprawy jakieś duperele związane z domostwem. Przy kawie czy dobrej kolacji, gdy będę sobie mogła przypomnieć, jak dobrze w życiu wybrałam.

Może jak tu złożę podanie, to się uda mu znaleźć taki czas?

środa, 19 grudnia 2012

marzenia

Dzieci z pogotowia opiekuńczego także napisały swoje listy do Świętego Mikołaja. Listy są bardzo krótkie, jednowyrazowe; głównie: bluza, bluza, bluza, a czasem też spodnie dresowe. Jedna dziewczynka, lat 11, napisała zestaw do malowania paznokci i w tym zestawie potrzeb brzmi to jak wielka ekstrawagancja.

Listy dzieci wiszą na liście imion. Więc mamy imię, obok wzrost, obok rozmiar buta, gdyby Św. Mikołaj (Aniołek? Dzieciątko?) zechciał dorzucić jeszcze kapcie. Listy imion, w odróżnieniu od listów dzieci, są długie i nie do wiary, że w jednej placówce marznie tyle pleców i stóp.

Placówka dodaje od siebie, że przyjmie też majtki, podkoszulki i czapki.

I zastanawiam się, czy te torby na prezenty, a w nich wymarzone bluzy i spodnie dresowe, a czasem nawet kapcie, zostaną opatrzone pełnymi danymi: imię, wzrost i rozmiar buta? Żeby się nikt z nikim nie pomylił?

Czy tyle wystarczy, żeby opisać człowieka?

poniedziałek, 17 grudnia 2012

5# czas dla mnie

Pisanie. Potem: pisanie. A na koniec: pisanie.

Kiedyś myślałam za Karen Blixen, że nie ma takiego cierpienia, którego nie dałoby się zamienić w pisanie.

Nie wiem. Chyba nie. Chyba zamiana jednego na drugie ma ograniczony termin gwarancji.

Więc nie. Przychodzą do mnie słowa, witamy się, pijemy herbatę. Czasem mówię, ale dzisiaj wyglądacie blade, a one: no tak, bo szklanka do połowy pusta. To dolewam, żeby była pełna w każdej połowie. Innym razem one do mnie: a, chyba coś się stało? Odsuń kartkę trochę dalej. Jeszcze dalej. Tak, odstęp. A z odstępu patrząc, to co się stało? I wtedy drobny taki maczek opisuje zupełnie inne wydarzenia, niż wyglądały z bliska.

Lubimy się ze słowami. To wierni przyjaciele. Nigdy ich nie zabraknie, chyba że Karen Blixen pomyliła się w swoich obliczeniach.

Właśnie mam pięć minut wolnego.

niedziela, 16 grudnia 2012

4# swoje decyzje

Te duże zawsze łatwiej podejmować razem.

Kupowanie butów jest w tym względzie łatwiejsze, zwłaszcza gdy się to robi stosunkowo rzadko.

Ale nawet gdy decyzje nie są łatwe, chyba najbardziej zapadło mi w serce zdanie Steve'a Jobsa - że trzeba kierować się sercem - znaczy dobrą wolą, intuicją, a nie jakąś nieodpowiedzialną "spontanicznością" - i ufać, że na koniec wszystko poukłada się dobrze.*

Bo przecież tak często układa się samo, gdy zostawimy miejsce dla Tego, co nawet włosy liczy na naszej głowie.

*Całość: Stanford Commencement Address, 2005

sobota, 15 grudnia 2012

multiple choice

Gdy rozpaczliwie próbuję przez cały dzień odzyskać przytomność, Boski w szczytowej formie postanawia posprzątać cały świat. Nie nadanażam, czuję się jak najgorszy zawodnik w peletonie.

I wtedy dociera do mnie, że nie będzie tak nigdy, nawet i za sto lat: dwoje staruszków, co siada przy kominku z książką i milczenie przerywa tylko trzask ognia, i czasem to: "a wiesz...", "zobacz, co on tam pisze...", "no niesamowite!", "a może herbata...?".

Będę co najwyżej wołać przez okno: chodź, przyjdź na chwilę, usiądź, zrób sobie przerwę.

Powinnam odprawić mały rodzinny pogrzebik: spisać wszystkie te urocze wizje i zakopać w wiadomym miejscu. Potem co roku zapalać znicz. No trudno się z nimi rozstać, ale nie wiadomo, co lepiej: pogrzebać te słoneczne obrazki rysowane na miarę własnych wyobrażeń, czy pogrzebać w morzu pretensji własnego Męża.

Przykroić obrazki do człowieka, czy człowieka do obrazków.

Niepotrzebne skreślić.

piątek, 14 grudnia 2012

3# wymarzony długi urlop

to najbliższe dwa dni we własnym mieszkaniu. Bo jak zamykam oczy, to widzę brnięcie kołami w śniegu po wąskich ulicach, z miejsca w miejsce, zdanżanie, umawianie się, spóźnianie, parkowanie, znaki światłami w tłumie innych kierowców. Ubieranie kombinezonów, zgubione przez dzieci rękawiczki, rozbieranie, wchodzenie, wychodzenie.

"Wymarzony urlop przez najbliższe dwa dni" w jednej ze swych wersji ma zrobienie z dziećmi trzech kilometrów łańcucha na choinkę.

Ale nie. Bardziej naprawdę pragnę przypomnieć sobie, jak miło jest nic nie robić w jednym miejscu, o jednej porze, razem. Marzy mi się życie rodzinne.

To szybko teraz lecę spać, żeby mieć siłę się nim nacieszyć.

środa, 12 grudnia 2012

2# poranny motywator

Dzwoni budzik. Myśl pierwsza: Przecież dopiero się położyłam. Myśl druga. Czy to naprawdę ja wybrałam tę okropną melodyjkę?

A potem że górnicy, sportowcy, pielęgniarki i siostry zakonne już dawno na nogach. Że za dwadzieścia siódma to wcale nie jest wcześnie. Że brak tętna jest tylko subiektywnym odczuciem. I szkoda, że nie wymyślono wyciągarek i pionizatorów, może tylko na jednej bajce, Wallace i Grommit.

Jeśli coś motywuje, to myśl, że pora na tete-a-tete - na białym (dobra, biały był sto lat temu) grubym dywanie z Cepelii w pokoju dziecięcym, z filiżanką kawy i Oremusem, czyli broszurą z czytaniami liturgii z dnia. Bo z Przyjacielem można przy kawie, z tego założenia wychodzę. Często starcza mi sił jedynie by mówić o bezsile, ale On się nigdy nie męczy. Więc słucham, co ma mi dziś do powiedzenia. Nie wyobrażam sobie innego początku. Nie wyobrażam sobie startu bez braku pewności, że jestem kochanym dzieckiem Boga.

A potem już bieg przez płotki. Żeby zdążyć na śniadanie w przedszkolu - taki cel pierwszej potrzeby. W śniegu wszystko zajmuje trzy razy tyle.

W pytaniu jest jeszcze o inspiracji. Osobie, która zainspirowała te poranki przy kawie, pozostanę dozgonnie wdzięczna. To pewne.

wtorek, 11 grudnia 2012

*

Auto tanczy na niepozamiatanym sniegu, kierownica wyznacza tor ruchu jednostajnego tylko z grubsza. Mimo warunkow wymagajacych skupienia moglabym zasnac bez trudu z glowa na kierownicy. Czerwone swiatlo jak kiepska lampka nocna.

Miejsca na parking pod domem szukam chwile. Nikogo nie rysujac, niedbale sie mieszcze. Powinnam tylko na pamieci zawiazac jakis supelek, zeby je rano znalezc i odkopac spod sniegu, gdy znowu spozniona bede doganiac - zbyt szybki, jak zwykle - ruch wirowy Ziemi.


-- Sent from my HP Pre



1# kawa czy herbata?

Oznacza trzy minuty dla siebie. I pozwala cieszyć się sobą na raty. Najpierw zapach. Chcesz sprzedać dom? Zaparz kawę. Nabywca nie oprze się aromatowi. Choć ktoś powiedział, że mimo iż wymyślono sprzedaż domów o zapachu kawy, to nikt nie sprzedaje kawy o zapachu domu.

A potem, gdy gotowa, branie jej ze sobą. Pokój, kuchnia, pokój, łazienka, suszenie włosów, kawa, obiecywanej na opakowaniu pianki burzy włosów brak, ale jest burza myśli, bo jeśli kawa, to moment na przemyślenia.

I znowu pokój dzieci, biuro, kuchnia, pokój. Szukanie filiżanki, gdzie została, i dramat rozczarowania że pusta albo kawa już dawno zimna.

W towarzystwie niestety schodzi na drugi plan! Jeszcze zamawiana z karty - tak, wówczas sama ta radość artykułowania nazwy, a potem nagle ocknięcie, że filiżanka pusta i nie zostało żadne wspomnienie smaku. Bo uwagę skupiła na sobie rozmowa. Mimo bowiem iż jest tak wspaniała, przegrywa z kilkoma innymi rzeczami.

A jak nam się z Boskim Andym zbiorą trudne tematy, to bez kawy ani rusz. Cudowny wakacyjny rytuał godziny codziennej rozmowy z udziałem kawy.

Bo ona łagodzi też obyczaje.

wywiad rzeka

Koleżanka i Autorka Bloga o Franku zaprosiła mnie do zabawy o nazwie "liebster blog". Zostałam nominowana do udzielenia odpowiedzi na zestaw pytań, za co bardzo dziękuje - na co dzień otrzymuję bowiem głównie nominacje do zrobienia śniadania lub prania.

To drugi wywiad, jakiego w życiu udzielam. Pierwszy był na portal też o blogach. Dlaczego piszę. O tym można zawsze wiele.


Po przeczytaniu zaproszenia do liebster bloga zaraz przypomniało mi się, jak w podstawówce robiliśmy zeszyty takie o nazwie "złote myśli". Niektóre wpisy pamiętam do dzisiaj. Trzeba było podać ulubiony kolor, zespół i trochę przemyśleń na temat przyjaźni i tzw. życia w ogóle. Dziś to wszystko jest na fejsbuku, nie nosi się tych zeszytów w torbie. Stajemy się coraz bardziej ludźmi bez charakteru pisma.

Odpowiadanie na pytania zajmie mi z jedenaście dni, bo tyle pytań. Do tego czasu może wpadnę na trop nowego zestawu pytań, jak wymaga regulamin, i również, niczym miss world, udzielę własnej nominacji.


poniedziałek, 10 grudnia 2012

the lunatic, the lover and the poet

Miałam nadzieję wpaść tu na chwilę ciszy po pełnym wrażeń dniu.

Ale wtedy mnie oświeciło, że to już naprawdę ostatnia chwila, żeby zrobić przelew na ZUS.

I jak tu nie zginąć w tej nieustannej potyczce prozy życia i jej nieodwołalnych powinności z tym "airy nothing", o kórym pisał Szekspir. Bo pisał w Śnie nocy letniej. O przywileju udzielania schronienia rzeczom nieważnym i przezroczystym, by przyodziane w słowa mogły się czuć na tym świecie choć trochę mniej bezdomne.

Dobrze się w tej roli roztaczania opieki nad "airy nothing", jak pamiętam, sprawdzają trzy zawody: poeta, zakochany i wariat.

Ale w żadnym z nich nie da się uzbierać na ZUS.

niedziela, 9 grudnia 2012

przywracanie systemu

Można wpaść w poślizg, gdy prędkość większa niż ta, którą warunki pozwalają rozwinąć.

Wiem, mój lakier rękawiczką ścierałam z blach taksówki, prowadząc negocjacje co do rozmiaru szkody i zadośćuczynienia. Na środku skrzyżowania, gdy wokół śliczny biały świat i mróz.

Ale poślizg może spowodować większe jeszcze straty. Gdy człowiek staje się ogólnie jakby nieprzytomny i ogromnie nieznośny dla najbliższego otoczenia. Punkt krytyczny miał miejsce wczoraj. Wieczorem na szczęście zepsuł mi się komputer i to w stopniu takim, że w myślach odprawiałam nabożeństwo żałobne nad wszystkimi niezapisanymi danymi.

I wtedy oprogramowanie zaproponowało mi przywracanie systemu. Trzeba było kilka razy próbować. System uprzejmie informował, że to chwilę potrwa i zapadał w sen.

Oczywiście przypomniałam sobie, co mawia nasz Lekarz Rodzinny Pierwszego Kontaktu. Że nawet jak się zepsuło wszystko, co było można zepsuć, zawsze można przywrócić sobie system do stanu sprzed szkody. Więc zapadłam w sen, ustawiwszy punkt przywracania w miejscu ostatniej aktualizacji krytycznej.

I dziękuję wszystkim, którzy w tym stanie wypadnięcia z szyn i poślizgu wytrzymywali ze mną, wysłuchiwali, czytali i znosili nieodbierane telefony. Nie będę wymieniać z imienia, ale pomogła bardzo Wasza wiara, że usterki są przejściowe. To coś zupełnie nieocenionego.

Dziś słuchamy rodzinnie piosenek z dzwoneczkami i wykreślamy z niedzielnego grafiku wszelki nadmiar.

Dobrego dnia, Drogi Czytelniku.

środa, 5 grudnia 2012

skrzydła

Zamawiam anielskie skrzydła.

Dla Skakanki na jasełka, ale zaraz myślę, gdyby tak całej rodzinie.

Gdybyśmy tak przebrani rano potykali się o siebie, ile więcej ciepła i radości by w tych spotkaniach było, mimo że każdy ranek - od kiedy pamiętam - z powodu ciśnienia bardzo niskiego wydaje mi się moim ostatnim.

Jak byśmy ostrożnie się wtedy mijali w wąskim korytarzu i ciasnej łazience, żeby skrzydeł nie pognieść. Jak wtedy nie wypadałoby do anielskich pleców powiedzieć "ej", albo użyć kwantyfikatora "i znowu".

Trochę trudniej byłoby z kurtką może, ale wtedy tym bardziej trzeba by było sobie pomagać.

Jedyne 12,99. W promocji do czwartku.

wtorek, 4 grudnia 2012

Miedziany Kanion

Ulicę przemierzam autem tak wąską jak ten wąwóz w Sierra Madre, do którego można wejść tylko jeden raz w życiu. Stare kamienice patrzą na siebie zupełnie z bliska, gdy ja w samym środku.

Potem wężykiem - zdania jedne za drugimi usprawniam. I mijam metryki procesowe i byte kody, w artykule o kosmosach odległych i tak ścisłych, że mogę jedynie wsłuchiwać się w szelest słów.

Spraw zbyt wiele, by ogarnął je śmiertelnik, to pewne. Teraz panowie powoli zbierają kram po oknach i niech się bardzo proszę pospieszą, bo Skakankę muszę zawieźć i przywieźć. Jeść ani spać nie ma gdzie, grafik zaś mówi o wydarzeniach aż do północy.

I myślę, czy ten dzień taki jak wąska ulica i wąwóz, od punktu A do B i dalej C, i jakby bez odwrotu, czy miałam w tych planach coś do powiedzenia? 

Okna już można otwierać, pan mówi. Ale może w oknie przeglądarki obok powinnam poszukać nam do jutra jakiegoś hotelu.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

jasne niebieskie okna

I stoję, zapach tytoniu też już wyszedł razem z panami, mgła pyłu przetwarza mnie i nasz salon na starą fotografię w niskiej rozdzielczości.

Nie wierzę, że już ich nie ma. Starych, nieszczelnych, od sasa do lasa, z kratami zepsutych żaluzji. Od dzisiaj już tylko byłych - okien na świat z naszego living roomu.

Ile te kraty widziały ciężaru urlopów wychowawczych zamkniętych w czterech ścianach. Ile wiedziały macierzyństwa zdanego na siebie, które czyni z młodych ślicznych mam - matki frustratki, samotne wariatki, bo pozbawione wsparcia i odwagi takimi się stają nie z własnej winy i woli. Ale przecież już nigdy więcej. Za mną już kilka lat drogi, która wiedzie do pojęcia, czym kobiecość i macierzyństwo może być w wydaniu premium.

Wśród nadziei na przyszłość, co przeziera przez zupełnie nowe okna, które w końcu da się otworzyć i umyć - widzę też tą, by dzielić się z innymi mamami, co może nadal jeszcze zakratowane - radościami matkowania, potencjałem pozytywnego szaleństwa w relacjach z dziećmi, siłą małżeństwa zbudowanego nie na sprawach dzieci, ale na tym, co łączy ze sobą dorosłych ludzi w pary. Ale też i satysfakcją osobistego rozwoju i podążania za głosem życiowych pasji.

Taki project in progress. I tu Czytelnik nie widzi, ale się uśmiecham. Szeroko.

miałam plany

W pokoju obok panowie wymieniają okna.

Można powiedzieć, że wobec planów na ten tydzień, które już same w sobie pękały w szwach jak za ciasne gacie, nagłe pojawienie się panów z oknami, którzy zdanżają przed siarczystymi mrozami - to test dla wyporności naszego systemu. Jeśli uda się przeżyć jeszcze i to, wówczas damy radę i w razie potrzeby nagłej ewakuacji na skutek wybuchu wulkanu pod Ciechocinkiem.

Gdy po mieszkaniu unosi się i osadza na wszystkim ten szczególny rodzaj kurzu powiązanego z remontem, otwieram plik z korektą artykułu do czasopisma z najgórnieszej półki. W zakamarkach głowy szukam przytomności, która zdanie po zdaniu oswoi i nauczy ogłady.

Już nie pamiętam, czy było dziś śniadanie, wiem, że gdzieś jechałam z rzutnikiem, warnikiem i torbami, gdy Boski przy pomocy folii malarskiej budował Mount Everest z mebli w naszym salonie wielkości wiejskiej klubokawiarni.

Odległość sześciu metrów z biura do kuchni dziś wydaje się nie do pokonania.

niedziela, 2 grudnia 2012

gabriel's message

I tak można opowiedzieć o pewnej rozmowie, w której rozegrały się losy świata.

Sting - Gabriel's Message

Powered by mp3skull.com

The Angel Gabriel from heaven came
His wings as drifted snow, his eyes as flame
"All hail" said he, "thou Holy Maiden Mary
Most highly favoured lady."


Już grudzień. Słucham.

czwartek, 29 listopada 2012

poszukiwane

Biegłam tak szybko, że podarł mi się worek i wysypały wszystkie słowa. Zbieram je, ale część w błoto, a część uciekła już dawno po drodze, zanim się połapałam. Schylam się, zawadza mi wszystko, by je łapać, kurtka pachnąca kotletami, bo wisi obok kuchni, szalik, co ma cztery kilometry, siatki z innymi sprawami i polecone wszystkie pilne i priorytetowe.

Gdybyście widzieli je gdzieś, wyrwane takie z kontekstu, proszę o zwrot. Ja bez słów nie czuję się najlepiej. Blednę i wiem, że gdy nie dam im w porę dojśćdo głosu, może już nigdy nie przejdę z biegu do spaceru. Uczciwego znalazcę proszę.

Między jednym przystankiem dziś a drugim wyższych konieczności, słyszę Streets of Philadelphia i to są te słowa do tego rytmu, że wszystko we mnie jak zwykle zamiera. I tęsknię za pisaniem tak, jak tęsknić może bezpański pies. Wstyd przyznać. Tęsknię za tym, żeby nie biec, ale iść, żeby doświadczenia brać do ręki, żeby nie wysypywały się na krawężnikach kolejnych dni. A teraz tak szybko się ściemnia.

Niechby to był spacer ulicami Filadelfii, nawet gdybym miała być unrecognizable to myself. Albo chociaż wokół bloku, w poprzek tej wilgoci zżółkniętej od ulicznych latarni. Wokół bloku, za to kompletnie bez celu.


Streets of Philadelphia

Powered by mp3skull.com

poniedziałek, 26 listopada 2012

kanal lewy, kanał prawy

Czasem by człowiek chciał się osunąć i skapitulować wobec rozmaitych niemożności.

Grzybek jakby zdrowszy, Skakankę wzięło coś nowego. Więc od kilku tygodni w domu mam nadawany w stereo (na zmianę z mono) dźwięk pociągania nosem (wysiadają przy tym wszelkie odgłosy życia z dżungli nagrywane późnym wieczorem), głosu zmienionego chrypą i pokasływania. Niestety, mimo iż parzenie herbaty z miodem i cytryną powinno się stać jakimś elementem rutyny, wszystkie te okoliczności znoszę coraz gorzej. Zwłaszcza zaś reglamentację wyjść z domu, które nawet w razie palącej konieczności widzenia się z uczniami - trudno jest zorganizować.

Bakcyl postanowił również zmiażdżyć fortecę mojego ruchu oporu i łazi i po mnie. Udaję, że mnie to nie rusza.

A przecież widziałabym siebie chętnie w sanatorium jakimś w klimacie ciepłym, pod kocem grubym na werandzie. I żeby zabrano mi wszystkie te zajęcia, kórym oddaję się bez pamięci - organizowania, szycia, rysowania, projektowania i obmyślania.

I dano do rąk zeszyt i pióro na naboje, z termoforem nabojów na zapas.

I powiedziano: już dobrze. Możesz odpocząć. Wymyślono za Ciebie zastępstwo.

piątek, 23 listopada 2012

co nowego

Ale w Karmelu w Echt przecież nie byłoby tak.

Wyobraźnia lubi tworzyć sytuacje piękne i proste jak czcionka bezszeryfowa.

W Karmelu w Echt na dźwięk kołatki o 4:45 rano każdego dnia trzeba by było dowieść wierności swojej decyzji. Potem rzez kilka godzin w kaplicy doświadczyć trudu modlitwy.

Nie wypić kawy z rana, chyba że święto.

Potem w milczeniu szukać błądzących myśli, kontemplować chłód i inne braki - jak brak heroizmu, brak nadzwyczajnych objawień, brak siły, brak spektakularnego efektu, brak społecznego uznania. I dopiero ubóstwo takie przynosić Temu, co pisze miłością po widnokręgu. W tych ubogich okolicznościach się z Nim widywać.

Więc tu niby nie Echt. Mały metraż, przyziemne kłopoty, Grzybek nadal chory, wyprawa do Dentysty naszego rodzinnego ulicę dalej - to dzisiaj nasz Mount Everest. Ale przecież dzieje się bardzo wiele. Zakupy dopiero co do domu przywiozłam.

Co nowego? Mam nową plombę. A, jest i nowa laleczka.

środa, 21 listopada 2012

karmel w echt

Miało być jak w Karmelu w Echt.

Miałam kontemplować złożone prawdy, wytwarzając seryjnie drobiazgi na jarmark. I ciszy byłabym bezbrzeżnie pełna, z tej ciszy rodziłoby się życie z namysłem i fokus na każdym człowieku, co wchodzi w kadr.

Jestem bowiem zwolenniczką rozwiązań idealnych.

Jest rejwach nie do opisania, wietrzenie zarazek na przemian z grzaniem nóg, drugie danie na opak z pierwszym i czosnek wielopostaciowy. Przedmioty, ludzie, wydarzenia w bezpostaciowym chaosie, chociaż nie - w natłoku, głównie w czterech ścianach, co się opatrzyły przez lata pracy w home office.

Niniejszym dziękuję Rodzicom moim, którzy wczoraj przyszli, żebym ja wyszła. Nie wyszła właściwie, ale wybiegła. I przebiegła kawałek, mijając w ciemności i mgle innych, którzy wiedzą, dlaczego biegną, choć osobom postronnym może się to wydawać niepotrzebne, niebezpieczne, dziwne.

Gdy Boskiemu mówię, gdzie dobiegłam, odpowiada, że jego przełożony z Francji, co biega ultra-maratony, nigdy nie widział kobiety płaczącej ze zmęczenia na takim biegu. Mężczyzn, którzy padają - i owszem.

Ale przecież ultra-maraton to musiałby być chyba razy piętnaście czy ile. A ja zawsze zostanę jedynie czempionem własnej, osobistej kategorii. Każdy metr to zwycięstwo.

wtorek, 20 listopada 2012

wieści z frontu

Boski Andy przyjmuje delegację króla Syrii. No może coś poplątałam, ale to ktoś na pewno równie ważny. Dodawszy pozostałe zobowiązania wychodzi na to, iż Andy zawija do domu ledwo zdążając przed zmianą daty na dzień następny. Najgorsze, że w aucie jeździ z nim po mieście mój zestaw małej damy do pospiesznego makijażu - więc ucznia przyjmuję w wersji plain truth.

Ogarniając sprawy domowe zyskuję przekonanie, że pomóc mogą jedynie działania spektakularne. O tym też myślę, gdy razem coś dłubiemy ze Skakanką i mówię, że trzeba się uzbroić w cierpliwość. Oczyma wyobraźni widzę pasek wojskowy na wojskowych spodniach, w których podobieństwo moje do G.I.Jane byłoby zupełnie przypadkowe - a przy pasku torebkę na granat ręczny, zakupioną niedawno przez Boskiego w Agencji Mienia Wojskowego za czterdzieści groszy.

I z tego woreczka granat wyciągam i raz na zawsze znika palący problem bałaganu. Fakt, że wraz z naszym mieszkaniem, ale wszystko ma swoją cenę.

I głeboko zamyslam się nad tym, jak bardzo nie znoszę tego nad wyraz ciasnego metrażu, gdzie przeżyć mogłaby jedynie perfekcyjna pani domu, która - nawet w stanie krańcowego wzruszenia czy pośpiechu - wszystko odkłada na miejsce do skrytki numer 45 lub 445, jak na przykład mieszkająca tu dawno, dawno temu Teściowa.

I popełniam znowu wielki ten błąd, gdy dziecko przychodzi - bo zamknięci razem w metrażu siedzimy od niedzieli wieczór - i mówi mi o odkryciu swojego życia, a ja pytam tonem porucznika: ale gdzie masz kapcie?




poniedziałek, 19 listopada 2012

sztab kryzysowy

Przez nasz dom jakby przeszedł tajfun. Jak zwykle, gdy przez większą część weekendu nikogo nie ma w domu. Bo spotkania rodzinne i uroczystości.

Sytuacja jest nie do opisania. Musieli szukać tu czegoś komandosi z GROM-u. Powywalali wszystko z szaf, porozrzucali zabawki i zatarasowali łazienkę praniem, a także obłożyli naczyniami zlew po wypiciu kawy w przerwie. Gdy dodać do opisu dwójkę przeziębionych dzieci, zatrzymanych dziś na kurację w domu, sytuacja wydaje się poważna. Nie można pominąć milczeniem i biurowych zaległości oraz nowych wyzwań, jak nadchodzący kiermasz Fundacji w firmie Męża. Tego komandosi nie tknęli, polecieli dalej bez odcisków palców.

O jedenastej z kranu przestaje lecieć woda. Ubiegam to zniknięcie jak James Bond, w ostatniej chwili  łapiąc resztki rdzawej cieczy z kranu, na poczet spłukiwania WC.

Formuję sztab kryzysowy. Boski Andy skończył czytać "Dziewczyny wojenne". Kolej na mnie.

niedziela, 18 listopada 2012

wonder years

Postanawiam z powrotem się przejść.

Za dzieciaka ta droga z rodzinnego domu do szkoły wydawała się tak żmudna jak szkolny obowiązek.

Teraz się kurczy do trzynastu minut. Na końcu mijam cukiernię, gdzie z Bratem Bliźniakiem kupowaliśmy po lekcjach najsmaczniejsze pączki w mieście. Obok baraczek, gdzie można było się zaopatrzyć w zimną oranżadę w woreczku - różowa, o smaku landrynki. Raz kupił mi ją tam też kolega, obecnie świętej pamięci, gdy przez trzy dni chodziliśmy ze sobą w którejś tam podstawowej klasie. "Chodzenie ze sobą" w tamtych czasach polegało na wymianie zdjęć legitymacyjnych i postawieniu oranżady. Kolega przychodził do szkoły nawet w zimie w tenisówkach i nie wiem zupełnie, jak go było na ten gest stać.

Potem mijam szkołę i idę do rodzinnego domu Boskiego, który od dziesięciu lat po naszym ślubie jest i moim domem. Szkoła bowiem leżała mniej więcej w połowie drogi między naszymi domami. Mimo że Boski nie kupował mi lemoniady i nigdy w tamtych czasach nie byliśmy "po słowie", od piątej klasy, do której trafił po powrocie z Algierii, do maturalnej wisiało nad moim biurkiem jego zdjęcie. Najlepszy przyjaciel. Byliśmy bowiem jak Kevin Arnold i Winnie Cooper. I nasze "Wonder Years" ze szkołą w środku.

Kto by pomyślał, że taki finał. I nasza córka w tej samej szkole.

piątek, 16 listopada 2012

medycyna rodzinna

Szycie to bajka. Bo jutro Skakanki urodziny dla kilkunastu dziewczynek i chciałam wykonać prototyp do tego, czym się będziemy zajmować. Gdy siadam w końcu na chwilę tego dnia, liczy się już tylko nitka, kolor, faktura i jak się sprawy przyziemne układają.

W środku spraw mam widzenie z Dentystą naszym Rodzinnym z powodu uporczywego bólu zęba. To pierwszy stomatolog, któremu udało się bez śladu wysiłku przekonać Skakankę do otwarcia paszczęki (wcześniej odmawiano nam pomocy z powodu efektów dźwiękowych i braku reakcji pacjentki na prośby i groźby). Skakanka, podobnie jak Grzybek, ulegli hipnozie jakiejś i od tej pory w czasie wizyt jest tak jak w filmach, które lubię: nic się nie dzieje. Dziś znowu moja kolej.

Wychodzę z pozwoleniem na opowiadanie, jak strasznie trudny był to zabieg i rzadko wykonywany. Zastanawiamy się jeszcze, czy w życiu warto robić coś szalonego, coś, co marzyło się od szczeniaka. Przychodzi mi do głowy krótka opowieść, którą przywiózł nam onegdaj inny Lekarz nasz rodzinny Pierwszego Kontaktu:


I rozważamy, między jednym otwarciem szczęki a drugim, co mówiła Jacketowa: na głowę najlepiej pomaga kopanie w cztery litery. O ile jest ktoś, kto jest przy nas, i zechce się tego podjąć. Jak dr Wilson taki dla House'a MD.

Szczęśliwy, kto takiego znalazł.




czwartek, 15 listopada 2012

ślady

Wypadło mi przez przypadek z niedostępnego archiwum starego bloga na onecie. Zamknęłam je i zgubiłam kluczyk, na amen. Minęło tyle czasu i dalej wszystko na świecie wygląda tak samo.

dziś wiatr odziera drzewa z liści
szybko i bez ceregieli
tylko patrzeć
i będą nagie
a przecież coraz zimniej

jeszcze wczoraj
wydawało mi się
że oglądam bukiety
które Ktoś niemądrze rozrzutny
dla mnie wszędzie porozkładał

liście łączyć w takie kolory
i zawieszać tak wysoko
z narażeniem życia
na drzewie
mógł tylko Ktoś szalony z miłości

przypominam sobie
z Niego też zdarto szatę
skulił ramiona
zamknął oczy
choć nie wiem
czy bardzo wtedy zmarzł

środa, 14 listopada 2012

wyrazy

Drobiazgi.

Mirella wytrwale dzwoni z Sosnówki od piątku. Dyskretny sms ze zdjęciem przypomina mi w poniedziałek, że jeszcze nie oddzwoniłam. I gdy dziś w końcu rozmawiamy, i tłumaczę jak zajmujące jest zbieranie rzeczywistości, co znów się wysypała jak zakupy z porwanej siatki - nie wyrzuca przecież niczego, turlając się z wózeczkiem z lasu.

Jack Jacket przegrywa mp3 na telefon, do którego nie istnieje żadna polska instrukcja obsługi. Jacketowa w tym czasie zielona ze zmęczenia, głowę trzymając, żeby nie potoczyła się pod stół, mówi, że recepta na moje problemy znajduje się z innej strony, niż myślę.*

Zawsze mogę liczyć na good morning z Gogolina. W szatni Mero też coś do mnie mówi. Ludzie piszą listy. Webvilla rysuje.

Boski robi herbatę z miodem - to jego specialite de la maison.

Mówię, że boli mnie ząb i Skakanka, to nasze Wybij-okno, bez słowa całuje mnie w policzek.

Chciałabym tak samo. Stawać się wyrazem dobroci w czyimś grafiku życia.

wtorek, 13 listopada 2012

znowu w szkole

To inna szkoła niż nasza. Do naszej, gdy wspinam się po poniemieckich schodach, wchodzę z tobołkiem wspomnień. Przecież także tych bardzo dobrych. Boski Andy jako pacholę w tej samej klasie - jak nie było ochoty iść do szkoły wcale akurat tego dnia, szło się, bo on był, i z pierwszej ławki zapuszczał żurawia w moją stronę. A tematów mieliśmy co niemiara. I mówili o nas, że jak Ania z Zielonego Wzgórza i Gilbert Blythe. Nie rozbiłam na jego głowie tabliczki do pisania, może tylko często miałam jakiś egzystencjalny problem do rozważenia, jakieś ale, jakąś sprawę do załatwienia. Plus sprawdzanie, czy to przyjaźń, jaka przyjaźń, co było, co jest i co będzie za 10 lat. Listy, utwory poetyckie satyryczne w swej naturze - Boski przechował je wszystkie.

Ale ta stara szkoła, w której teraz Skakanka, to też pamięć niesprawiedliwości i nieustanego bólu brzucha, bo część nauczycieli nigdy nie była dzieckiem. Więc system bicia linijką po dłoni, rzucania kredą w delikwenta, idiotycznych wymagań też, piedestału grzecznej i mądrej dziewczynki. Toalety gorsze niż na dworcu głównym - do dzisiaj tak jest.

A dzisiaj do szkoły z zupełnie innej strony miasta przywiozłam Skakankę - wraz z dwiema koleżankami z klasy - na trening kopania piłki. Ciepło, przytulnie i filia biblioteki miejskiej w budynku. Więc zaznaczam swoją obecność, pisząc na klawiaturze czytelnianego komputera, w której spacja myli się z alt. Przy przeszklonej szybie, za którą zaraz sala gimnastyczna i przyszłość kobiecej piłki.

Tak, zdecydowanie przepis na miłe popołudnie. W mojej kawiarni nie musi być nawet kawy, wystarczy coś do pisania.

super tata

Boski Andy oświadczył mi wczoraj ni stąd ni zowąd, że ma dziś wychodne.

Wychodne w celach szkoleniowych. To mnie jeszcze nie dziwi, bo w jego zawodzie - bądźmy szczerzy, się zdarza. I nikt nie jest perpetum mobile, uczymy się całe życie, gdyż zasoby i pomysły, które możemy wygenerować sami, nie są nieskończone. Zew nauki to dobry motor.

Ale Boski mówi, że idzie na trzygodzinny warsztat dla ojców. Dziś. Za tydzień - tak samo. Bo się zapisał.

Dobrze, że nie widział mojej miny. Szacunek. Respect. Czapka z głowy. Nie mam nic do dodania, podziwiam.

niedziela, 11 listopada 2012

ścieżka biegowa

Ręce już marzną, mimo że temperatury na plus.

Znajduję swój rytm. Wałami wzdłuż Odry. Tempo takie, jak dla mnie. Nikt mnie nie pogania, nie ponagla, nie ściga. Nikt nie mówi, że krzywo, za wolno, że świat cały inaczej.

Spotykam ludzi. Różnych. Ubranych bardzo sporty i mniej. Jedna starsza pani w waciaku i czapce śmiesznej, z kijami. Sama. Widzę, jaka ona jest sama. I nie przychodzi mi do głowy z tej czapki się śmiać.

Bo każdy spotkany na ścieżce to oddzielna historia. Jeden biegnie, żeby parę kilo mniej. Bo to, co widzi w lustrze, przeszkadza pokochać siebie. Drugi - bo nowotwór lub zawał pokazał kruchość życia. Trzeci - bo postanowił coś w tym życiu zmienić. Może rzuca palenie albo picie, a może tylko stracił pracę albo rzuciła go dziewczyna, i przeszedł już wszystko sam w czterech ścianach, a teraz wybiegł. Każdy zasługuje na to, by być traktowanym poważnie.

Po południu jesteśmy w sklepie sportowym całą rodziną, za halówkami dla Skakanki, bo stare pękły od kopania piłki. Widzę wieszaki całe gadżetów biegowych, bo okazuje się, że nawet chodziarz, maratończyk i sprinter muszą mieć oddzielny zestaw. Ceny takie, że można sie przewrócić. Oglądam to i tamto, przymierzam.

Na koniec mówię Boskiemu: masz rację, sportowiec jest w sercu. Cała reszta niewiele znaczy.

Wychodzę z czapką za 4 złote i rękawiczkami. Bowiem tego dnia rano, gdy spotkałam tyle historii - ukrytych przed wzrokiem i pod firmową kurtką, i pod zwykłym waciakiem - zmarzłam trochę.


sobota, 10 listopada 2012

skyfall

Nie lubię filmów o Bondzie. Ale ten był inny.

Czasem na film się idzie, bo już wszyscy byli, a czasem, bo to przygoda, sama wyprawa, towarzystwo i okoliczności. Więc tym razem oba powody.

Na początku filmu nic się nie dzieje - znaczy dużo biegają, niszczą i nie wiem, kto jest kto - więc wysyłam zaległe smsy.

Potem jest Londyn (i wspominam trasy wszerz i wzdłuż Bratem Bliźniakiem). I Judi Dench, i na jej twarzy dzieje się ogromnie wiele. Jeszcze potem Javier Bardem, geniusz metamorfozy, ale za chwilę znowu przerwa w dzianiu się, bo pogonie, helikoptery i trupy. Więc można wyjść po popcron i colę, zwłaszcza po takich dwóch dniach jak tamte.

Gdy wracam, dzieje się znowu i już nie przestaje do końca. Zwłaszcza ten pusty dom i światło jak pada przez okna na białe prześcieradła, co przykryły sprzęty. I potem wkładanie światła za kraty krzywo zbitych desek. I oczy tego starego człowieka i drżenie rąk, i świst oddechu, gdy nabój dwuruki wypada z ręki na podłogę. 

James Bond: Everybody needs a hobby. 
Silva: So, what's yours? 
James Bond: Resurrection.

No tak.

piątek, 9 listopada 2012

rozmowy w szatni

No i stało się w końcu. Dzięki Mero. Nasze obietnice składane Skakance od sierpnia, że będzie naprawdę trenować, w końcu przyoblekły się w rzeczywistość.

Odwozimy więc dziewczyny na sport niszowy i rozmawiamy z trenerem AZS Wrocław. Tradycyjnie okazuje się, że jeśli coś jest dobre, opiera się na ludziach z pasją, ich wizjach, woli robienia czegoś dobrego. Mistrzynie Polski piłki kobiet dzielą się umiejętnościami z tyle młodszymi podopiecznymi.

Ogień pasji sportowej zapalił Boski Andy, odbywając ze Skakanką w lecie regularne treningi techniczne. A ja miałabym do dodania tylko tyle, że też jako dzieciak latałam za piłką w gronie chłopaków z podwórka, i składy drużyn Niemiec i Holandii umiałam recytować z pamięci.

Skakanka na wsi ze złamaną ręką kazała sobie zrobić takie zdjęcie, po czym podpisać "tak się kończy granie z chłopakami w nogę" i wysłać Przyjacielowi naszej rodziny:



Gdy Skakanka spełnia swoje marzenie, z Mero idziemy do szatni klubowej i rozpoczynamy nasz tete-a-tete. Myli się ten, kto myśli, że kobiety marnują czas na plotkowanie i omawianie bieżącej mody. Jak dla panów uznanie, tak dla nas dzielenie się ważnymi sprawami, rozkładanie na części pierwsze emocji, które je otaczają - jest życiową koniecznością. I nie zmieni tego żaden pozornie męski sport. :)


czwartek, 8 listopada 2012

lwie serce

Bez nadziei na odzyskanie przytomności w końcu (jak mawiała moja Mama, "wyśpię się w trumnie" ;), czuję jak dociera do mnie, że dom się budzi. Co dziwne, wyjątkowo znowu beze mnie, gdyż chwilowo wypadłam z roli budzika. A szkoda. Wczoraj byłam u koleżanki z sąsiedztwa, która budzi swoich synów grając im na gitarze. Co za twórcze podejście do prozy życia.

I po chwili słyszę dziwne trzaski z biura, odgłosy zaciętej walki. I z niepokojem pytam, co się tam dzieje, gdy Grzybek opowiada mi o tym, jak się cieszy, że już rano, mimo że zatkany dokumentnie. Trzaski nie ustają, aż w końcu Boski pojawia się w drzwiach i mówi: Kochanie, zabiłem muchę. Tak, od trzech dni latała do domu taka tłusta bestia, którą skrzydełka ledwo unosiły.

Rejestruję bezdźwięcznie fakt, że już po niej. I wtedy Boski ciągnie dalej, ale już do siebie: "Kochanie," powiedziała, "jesteś wielki, niesamowity, wspaniały. Zabiłeś ją."

No tak, znowu zapomniałam. Dinozaury wyginęły. Rycerze wykończyli smoki z bajek dla swoich księżniczek. Bizony i wilki pod ochroną. A potrzeba uznania, ten największy motor napędowy działania mężczyzny, jego woli życia i zdobywania, pozostał.

Jesteś wielki, potwierdzam. A mucha naprawdę była potężna jak zeppelin. Jeśli nie groźna, to mogła doprowadzić do szału. Niech odpoczywa w pokoju.

środa, 7 listopada 2012

wizje i rzeczywistość

W nocy u nas wystawiano "Rigoletto" w kilku aktach. Znaczy Skakanka w roli głównej, pościel i pidżamy w pozostałych. Akurat wcześniej miałam refleksję, jak zmniejsza się ilość problemów zdrowotnych im dzieci starsze.

Już prawieśmy oprani.

Grzybek zatkany nadal w domu, więc mam komplet. Jedynie mama z dziećmi na L4 wie, jak wygląda dom, gdy dzieci są cały dzień w szkole i przedszkolu, a jak wygląda, gdy nie są. Można powiedzieć, że przestrzeń z trudem wydzierana chaosowi przez dzień wczorajszy - dziś znowu przedstawia pejzaż atomowy.

W międzyczasie wysmarkiwania i tworzenia oddzielnych diet dla oddzielnych chorób nagle przed oczami wyobraźni staje mi weranda z oknami bardzo dużymi, zydelkiem i biurkiem prostym ogromnie. Stolik drewniany z jedną szufladką też by wystarczył. Kartek kilka i długopisów. I dal z okna werandy wystarczająco przepastna, by zapełniały ją zdania. Cisza, że w uszach dzwoni, żeby słowa mogły spokojnie się przemieszczać, spacerować i zajmować w końcu swoje miejsce.

Taki urlop zdrowotny, sanatorium, choćby i na trzy dni. Wyszłabym cicha taka, taka poukładana w akapity, z częścią tej dalekiej przestrzeni w sobie.

Boski obiecał mi kiedyś coś takiego zorganizować.


wtorek, 6 listopada 2012

beyond description

Bywa zmęczenie nie do opisania. Więc mimo iż stwierdzenie, że "coś jest nie do opisania" w normalnych warunkach przyjęłabym jako wyzwanie, dziś się nie podejmę.

Podejmę jedynie próbę drugiego podejścia do zrobienia kakao. Może tym razem mleko posłusznie poczeka w garnku.

Boski też jeszcze przy stanowisku numer dwa nadrabia zaległości na wyraźne życzenie szefa.

A ja powieszę wpis na blog i czwartą już dzisiaj pralkę. Potem ustąpię miejsca. Znaczy słowa ustąpią miejsca, by je zajął sen.

stand by

Ale przecież jestem jak najbardziej wśród żywych. I po bardzo intensywnych, pięknych i zajętych dniach organizowania warsztatów dla małżeństw - nie mogę już doczekać się rytmu codziennego pisania. Jakby z nowym doładowaniem do akumulatora codzienności. Tak, można być wykończonym i bardzo szczęśliwym.

Teraz byłoby niezmiernie trudno opowiedzieć cokolwiek, gdy głowa już prawie na klawiaturze. I wszystko bardziej legato i piano.

Wykipiało mi mleko na kakao.

sobota, 3 listopada 2012

ławeczki

EyesWideOpen przesyła mi ławeczki. Jak to miło, gdy proza przechodzi w takim tempie w wizualizację.






Z takiej kolekcji można sobie coś już wybrać.


Zapomniałam tylko dodać, że właściwie wolałabym zamiast nagrobka płaską trawę i tabliczkę, że była taka jedna. I jakiś cytat, może być z prozy Walta Whitmana, jeśli miałoby być optymistycznie-podniośle, lub Twardowskiego, jeśli całkiem prosto.

Od dawna uważam także, że z doczesnych szczątków powinien zostać tylko proszek, żeby nikomu nie myliło się, że jestem tu, gdy będę TAM.

Żeby tylko starczyło czasu pozostawić po sobie dobre wspomnienia.

czwartek, 1 listopada 2012

sprawy ostateczne

Tak wiele dekoracji mijam, nocą prawie na cmentarzu, bo z powodu choroby Grzybka i wyjazdu Męża ze Skakanką w jego strony - świętowanie przesuwa się na wieczór. Widać , że wszyscy tu już byli.

Jeszcze nie ma po Drugiej Stronie nikogo spośród bliskich. Więc idąc na cmentarz nie tęsknię nie do wytrzymania, może poza samym Tym, co pisze miłością po widnokręgu. I może dlatego nie rozumiem, a tak - czytałabym więcej tekstu w tych dekoracjach, w tych gestach hojności i upiększania.

Gdybym miała wydać jakieś ostatnie dyspozycje, to prosiłabym o jasny nagrobek i prosty bardzo. Za to obok z ławeczką może. I w ten dzień świąteczny - żeby jedynie przynieść różę sztuk jeden. I jedną małą lampkę, maleńką zupełnie, bo choć lubię migotanie płomyka, to nie chciałabym wyglądać w tym dniu jak choinka.

Ważniejsze, żeby na tej ławeczce usiąść i chwilę porozmawiać. Z Nim o mnie i ze mną. Powspominać zwłaszcza dobro, jakie się ze mną komuś przydarzało. Uśmiechnąć się do przywar, "ona po prostu taka była i już". No. Chyba najbardziej w tym dniu nie chciałabym samotności.

wtorek, 30 października 2012

do spóźnionej kawy

Piszę w tych dniach tak wiele, że nie ma kiedy pisać.

Obiecałam przecież, że do kawy będzie łatwa literatura faktu codziennego, super nasz ekspres między poniedziałkiem a niedzielą. A tu zastój. Spieszę.

Suszę róże, wiszą mi nad głową i pachną, Skakanka wiązała pętelki. Kupiłam jej pióro na naboje, kolejne, wyprawa trwała godzinę. Ale chyba nie dlatego Grzybek dziś ze mną w domu smarknięty. Wykończyła go kariera aktorska na prawdziwej scenie. Rolę odegrał fantastycznie, jako jednemu z całej grupy przedszkolnej nie zadziałał mu mikrofon, ale powiedział tak głośno i wyraźnie, że słyszeli ci z ostatnich rzędów. A miał rolę menela, który rzuca gazetą w instytucję dobroczynną.

Jemu zawsze wiatr w oczy. Chciałabym jego pogody ducha! Będzie kiedyś wielki, widać to już teraz po tym, jak dzielnie znosi małe trudne rzeczy.

Wykończyły go przeciągi na scenie, gdy zespół muzyczny wynosił sprzęt.

Zaraz uczeń z Past Simple. A w biurze magazyn. Musicie kawę dopić już beze mnie, zmykam.

niedziela, 28 października 2012

liścik Wisienki

Wiśnia pewnie wie, że jak już piszę o monadach, to kiepsko. Spieszy z komentarzem:

"O... o, zima jest zła. Ale ta pora ciemna, smutna i herbaciana skłania ku filozofii. Jak wiemy, Cherry nie jest ortodoksyjną zwolenniczką Leibnitza.
I myślę, że Najwyższy jest bardzo, bardzo blisko. Tylko lufcik trzeba uchylić, przestać się bać, że nam śniegu nawieje do środka." 


Dziękuję. Że mogłam liczyć na dialog w tej sprawie. Bardzo.

Ja tych monad Leibniza/Leibnitza nigdy nie lubiłam. Pesymizm w takim oglądzie losu człowieka zawsze mnie przygniatał. Jestem za doskonałą inter-subiektywnością, nie wiem, jak to po polsku, ale chodzi o porozumienie bez granic.

Ktoś ostatnio powiedział, że ono nie dzieje się samo, lecz jest wynikiem wysiłku. Wysiłek w porozumieniu w małżeństwie zaś nie polega na tym, że się wysila aparat mowy i mówi coraz głośniej, żeby uzyskać upragniony stan po-rozumienia. Znacznie częściej trzeba mówić mniej, o wiele ciszej, niż domagają się tego emocje, i wychodzić poza własną perspektywę.

Dziś ludzie pytają, a co Pani tak kiepsko wygląda. No. Trening komunikacji kosztuje. Szkolenia bywają drogie. W końcu może zdamy egzamin, może się uda przed czasem.

Jutro napiszę do kawy. Żadnej filozofii.

sobota, 27 października 2012

monady Leibniza

Jesień zmieniła się w zimę zupełnie niespodziewanie. Na myśl o zmianie dekoracji na stałe zastanawiam się, czy dałoby się do wiosny po prostu nie musieć wychodzić z domu. Zawiesić w oknach kolorowe plakaty, w każdym pokoju inna pora roku, a jeśli zima, to tylko z jakiś słonecznych alpejskich stoków.

Monady Leibniza jednak czegoś nas uczą. Monady bez okien i drzwi.

Pytania, które stawiamy sami, kroki, które stawiamy sami, wydarzenia, którym czoła stawiamy sami.

Co by nie mówić o dyskomforcie tego stanu rzeczy - gdy jakieś próby skomunikowania swojej zawartości drugiemu to żałosny zupełnie spektakl - ta "immanentna separacja" jednak ma swoje dobre strony. Ta trudność, bądź co bądź pokazuje, jacy wyjątkowi jesteśmy.

Tak.

Zdecydowanie. Egzemplarze unikatowe.

I jeszcze wolni od opinii drugiego o nas, jak ktoś, kto właśnie wyszedł na spacer i jest wewnętrznie przekonany o tym, że to środek lata.

Wychyla nas to ku Temu, który jeden wie. Żeby tylko i On nie był czasami tak daleko.

środa, 24 października 2012

uśmiech numeru

Dzwoni ex-uczeń, niesłyszany od lat. Oj, kosztował mnie sporo cierpliwości i umiał zaskakiwać pomysłami.

Po tych kilku latach od zakończenia przeze mnie wysiłków mających na celu nauczanie, a jego uczenie się, słyszę w słuchawce. Pani Okruszyno, jaki ma pani teraz mail. Bo coś muszę wysłać. Otrzymuję więc po chwili pocztę z linkiem do filmu o wampirach, w dodatku w języku okupanta z Zachodu. Czekam w napięciu na rozwój wydarzeń. Po godzinie jest kolejny telefon, że potrzebne streszczenie tego dokumentu, do celów jego projekcji w miejscu, gdzie prawdopodobnie żyła jedna z bohaterek. Znaczy ponoć wampir.

Myślałam, że tego dnia nie spotka mnie nic zabawnego. A jednak. Tłumaczę, że tłumaczę z innego języka. I że wampiry to nie, dziękuję, i muszę tłumaczyć dalej, dlaczego.

Z zabawnych rzeczy to jeszcze to, że Mąż usłyszawszy, że w domu nie ma chleba i zasadniczo strawy, wrócił z pracy z bochenkiem ciemnego chleba. Dla siebie samego. Silny instynkt przetrwania mają nie tylko wampiry.


wtorek, 23 października 2012

pidżama job

Boski Andy mówi ze współczuciem, że ja mam pidżama job.

Nie za bardzo. Ja bym nawet powiedziała, że to taki dżob, że często niestety w pidżamę nie zdąży człowiek wskoczyć, bo go ranek przy pracy zastaje.

Zresztą nawet gdy w planach brak odwiedzin ze strony uczniów i brak też oficjalnych wyjść, przecież wożę lub odprowadzam dzieci rano, często właśnie po to, by sprawdzić, czy świat jest i jaki wstał po nocy. I mijam panie bardzo zachwycające toaletą i makijażem, i nigdy myśl zawistna nie powstaje w mej głowie, lecz podziw. Podziw, że one o piątej rano wstają, jak ja kiedyś przez wiele lat pod rząd, i że tego w ogóle nie widać w postaci worków czy sińców. I zdążają. W stronę swoich regular jobs.

I oddycham powietrzem ostrym, taka kobieta-żona-matka w wersji plain. Plain truth. Bo przecież zaraz wracam do biura, gdzie problemem jest brak mleka. W korporacyjnej kuchni ktoś je pracownikom dolewa, a tu wszystko self-made - stąd braki.

I wiem, że wszystko na świecie ciąży ku jakiejś regularności, ale ja bym chyba nie dała rady wiedzieć dokładnie, co będę robić od poniedziałku do piątku. Można by medytować nad tym wiele. Ale wracam teraz do Present i Past Simple, bo dziś uczeń, i jeszcze trzeba zdążyć przerobić wersję plain na biznes casual.

Pozdrawiam wszystkich w pidżama jobs i w regular jobs, prosząc o pamięć o tym, że bycie mamą z dziećmi w domu to też pełnoetatowy dżob,
 

O.

poniedziałek, 22 października 2012

mleko

wlewam do resztek kawy wyskrobanych ze słoiczka. Mleka też resztka. Za oknem za to nie brakuje, można by łapać w bańki, jakie kiedyś stały u bram wiejskich zagród, na charakterystycznych drewnianych półeczkach. Jak fajnie było się na nie wspinać i na nich przesiadywać, za smarka w czasie wakacji na wsi.

Więc tak, spadła na nas nieprzenikniona mgła. Zakradła się w sobotę wieczorem. Ulicą pod domem jadąc nie wiedziałam, jakich użyć świateł, by się jakoś pod dom przebić.

Kompletny brak widoczności, który sprawia, że z tą roletą bieli na okiennej szybie czuję się jak na wieży kontroli lotów, wzmaga potrzebę słyszenia. Więc włączam radio i mówią coś, głównie pamiętam, że badania profilaktyczne nowotworów i mgła na lotnisku, żaden samolot dziś nie zaparkuje.

Nieco słoneczniej się robi, gdy Four Tops śpiewa o odchodzeniu od zmysłów, going loco, i słucham.


A przecież muszę wyjść. Jakiegoś czerwonego światła przeciwmgielnego na plecy poszukam. Chyba że serce po kawie zmartwychwstanie i ono zrobi ze mnie mały chodzący neonik, z pogodą ducha jako remedium na szpitalną biel.

piątek, 19 października 2012

obserwacje (g)astronomiczne

Dzieci pokazują palcem srebrny rogalik na granatowym niebie i mówią jedno do drugiego, zobacz, widać jego resztę, tylko że w cieniu.

Jesień już dawno nie była tak ciepła tak długo. Gdy patrzę, jak ciągle zmienia kolor liści, ze złotego w sjenę paloną, rudy i kasztanowy, myślę sobie, jaka ona beztroska, zanim posiwieje gołymi gałęziami i szronem. Ciągle się cieszy tym, jak jest. Dear Jacket zachęca, starzejmy się z godnością, i tak, jesień w tym roku wyznacza standardy.

Tu na myśl mi przychodzą ubytki sylwetki, wychyły wskazówki wagi nie w tą stronę, choć przecież zgodnie z ruchem wskazówek zegara: lata wprost proporcjonalnie do kilogramów. Niewiele z godności, gdy ulubione spodnie czekają na lepsze czasy i jedyna nadzieja, że nie mieszczą się w menu moli.

Podobno przychodzi taki moment, kiedy człowiek musi coś zmienić, mając poczucie, że czas leci. Jedni mieszkanie, drudzy auto, trzeci - zapuścić brodę, jak czytam w książce pożyczonej od Renee. Ja bym ciągle chciała tylko umieć zmieścić w sobie to, co się dzieje wokół. Zrozumcie mnie dobrze: zmieścić w sobie, ale bez przechodzenia w kolejny rozmiar sweterka.

czwartek, 18 października 2012

breakfast at Wedel's

Śniadanie może trwać cztery godziny. No tak. W zasadzie i tak było za krótko, bo nie omówiłyśmy wszystkiego.

Kelner z pewną nieśmiałością podawał coraz to nowe pomysły na to walne zebranie nas, kobiet czynu, planujących rozwój i inicjatywy, w dialogu bez moderacji. Bo przecież to spotkanie robocze było, które miało cele i na celu. Choć teraz już w końcu nie wiem, czy celem spędzenia czterech godzin przy paryskim śniadaniu i kawie nie było w pierwszym rzędzie poczuć się razem, w tej wspólnocie kobiecej wrażliwości, a zarazem poczuć się każda z osobna - sobą. No w końcu sobą.

Nic nie piłam, zawiłość tekstu jest wypadkową przeżyć, w jakie ten dzień obfitował. Dziękuję Mero, że pozwoliła przekształcić nasze Breakfast at Wedel's w walne zebranie pięciu. W ogóle dziękuję Mero za szeroki margines na moje odpały, radości i dramaty. Czasem myślę, kiedy trzaśnie drzwiami i powie, że już dość, ale póki co - daje radę.

AJK dziękuję za solidarne spóźnienie się razem ze mną, choć przecież przybyłyśmy pierwsze, i odważną degustację śniadań, do której niezwłocznie przeszłyśmy. Za solidarne poświęcenie dnia roboczego na nic poza śniadaniem. Dosi za przebycie stu kilometrów jak gdyby przyszła z posesji za rogiem, i głos rozsądku. Uspokajający turkus i wiarę w stare ideały. Renee za udział wraz z wiercącym się w brzuchu synkiem, który zapewne już teraz się zastanawiał, ile kobiety są w stanie wypowiedzieć słów na minutę, jedna przez drugą.

Tak, to było coś. Dobrze, że Renee spisała wnioski. Pamiętam tylko jeden: jesteśmy dorośli.



środa, 17 października 2012

present perfect

Zaskoczyło mnie wiele wyrazów życzliwości i telefonów, z których części nie zdołałam niestety nawet odebrać. Za wszystkie serdecznie dziękuję. I jak miło zamienić parę słów, z tymi, co tak dawno nie byli słyszani w eterze.

Mąż w kartce z życzeniami - od 12 lat komunikujemy się jedynie przy pomocy kartek wrocławskiego grafika, Tylkowskiego - nazwał mnie "wojenną dziewczyną" i nic bardziej nie oddaje zmagań ostatniego czasu. Jak się okazuje, okruszyna nie taka krucha i pokruszona, jak myślała. Podarowaną książkę o tych prawdziwych dziewczynach wojennych dokładam do góry tytułów do przeczytania. Stosik na pianinie znowu zaczyna się niebezpiecznie przechylać.

I piękny prezent jeszcze, zupełnie nieoczekiwany. Po czterech tygodniach diagnozowania Grzybka pod kątem Zespołu Aspergera, podejrzewanego przez lekarz neurolog, uzyskujemy odpowiedź od psychiatry dziecięcego: mamy dziecko nadzwyczajnie inteligentne, bardzo wrażliwe i empatyczne, pora wrzucić na luz i pozwolić mu być sobą. A także powariować, pobroić, być zwykłym dzieckiem wystarczająco dobrych rodziców.

Niniejszym wszystkie poprzednie orzeczenia poradni i placówek, które przyprawiały nas latami o nerwicę, straciły ważność.

memo dla Męża

Kochanie, mam dziś imieniny! Żeby nie było, że znowu podstępnie zataiłam. Za to możemy udawać, że wcale nie musiałam przypominać, i tak nagle sam wertując kalendarz odkryłeś tę najważniejszą dla naszej galaktyki datę w tym miesiącu. Albo nie, że alarm w telefonie już trzy dni temu ogłaszał i generalnie o niczym innym nie mogłeś myśleć, planując rozmaite niespodzianki i huczne obchody. Ale chory ząb dziecka przysłonił rangę wydarzenia.

Drogie Panie, a Wam powiadam, że lepiej przypomnieć, niż cały dzień żywić coś w rodzaju szlachetnej obrazy, która do wieczora przejdzie w jakiś ładunek całkiem wybuchowy.

PS. Drogi Andy, trochę ubarwiłam. Trochę mnie fantazja poniosła. Ale przecież staram się pamiętać, że nie jesteś kobietą.

paradise lost

Bywa, że jak człowiek pójdzie znowu później spać, bo przemiły Gość ze Stolycy, i nastawi się na bardzo szybkie spanie regenerujące, coś staje na przeszkodzie. Jak ząb. Ząb syna, nie wiadomo który, ale syn zgłasza, że jakby boli.

Więc najpierw człowiek myśli, że być może to zmyłka i że dziecko w końcu zaśnie. Potem przewracając się idzie sprawdzać do łazienki, czy jest coś na rzeczy. Ponieważ nic nie widzi (i ma nadzieję, że to jeszcze nie z powodu wieku), wstrzymuje się z podaniem czegoś przeciwbólowego. By obraz kliniczny zachował pełną jasność.

Potem syn kręci się w łóżku jak wskazówka kompasu. Więc trzeba co jakiś czas ustalać północ i przykrywać kołdrą. Następnie już całą pewnością budzik ogłasza, że jest rano, i plan szybkiej regeneracji wziął w łeb. Plan B zakłada wizytę u dentysty i próbę dogonienia Męża z przemiłym Gościem ze Stolycy na mieście. Dentysta odkrywa bardzo chory ząb, ale kompletnie nie tam, gdzie syn zgłaszał.

Dojeżdżam przez przedszkole wprost do coffee shopu w centrum, i miejsce zajmuję przy opróżnionych talerzykach po cieście - w nadziei, że kawa. I po minach panów już widzę, że ten punkt programu minął bezpowrotnie. Boski już na spotkanie w pracy, Gość już na dalszą część podróży służbowej.

Koncentracja na zadaniu. Żadnych zbędnych słów. Perfect timing. Męska rzecz. Jak jest ich razem więcej, widać jak na dłoni, że tacy po prostu są.

wtorek, 16 października 2012

prawie (za)łamanie

Powoli się załamuję jako jednoosobowy ruch oporu przeciw jesiennym przeziębieniom. A dopiero co Boski powstał z niemocy, wziąwszy w końcu antybiotyk. A przecież ja z tych, co jeszcze na wózku inwalidzkim by krzyczeli, że dadzą radę chodzić i nic im nie jest.

Wypadałoby się uciec do medycyny ludowej i skorzystać z tradycyjnej broni na hrabiego Drakulę. Ale przecież dzisiaj moja przydomowa szkoła języków bardzo obcych świętuje początek roku. Medycyna ludowa mogłaby spowodować, iż pierwsza lekcja będzie też ostatnią. I nie tylko w tym tygodniu.

Nie umiem jakoś wyjść z poślizgu. Niby do przodu, ale ciągle opóźniona, duchem jeszcze w dojrzałym lecie i przyjaźni z komarami, fizycznie - ze stosami pomocy naukowych w pudłach, których może już nigdy nie rozpakuję, a tylko opiszę: rok szkolny 2010/11 (niestety nadal), 2011/2012 i już teraz wyszykuję śliczny nowy pojemnik na 2012/13.

A segregacja na (późniejszej) emeryturze, czyli koło 90 roku życia, jak nasz rząd się dobrze rozpędzi, a ludzkość pozostanie w wersji single i dink.* Jakoś to będzie.

*double income, no kids

poniedziałek, 15 października 2012

metamorfozy

Słońce jeszcze kładzie dłoń na ramieniu, gdy zawinięta w przepastną wełnę chodzę po ogrodzie Teściów z dziećmi. Czy nie takie powinny być pożegnania? Od lata przez jesień do zimy, żeby neurony nadążyły za ścieżką przemian, żeby wyrzeźbiły nowe połączenia, przeprogramowały wewnętrzny system grzewczy. Co ze szczęście, że mróz nie ścina świata z końcem upałów. Kto by to wytrzymał?

Patrzcie, mówię, jakie kolory. Ale mamo, te kwiaty takie przywiędłe. No pewnie, odpowiadam, ale wyobraźcie sobie śnieg tu wszędzie. Wtedy nie będzie tych przywiędłych barw. Tych, co opowiadają o tym, ile te kwiaty się "nażyły," zanim je pochyliło nieco ku ziemi.

Znajdujemy pajęczyny. Jedną niechcący zrywamy w ramach działań badawczych. Mówię, nie martwcie się, pająki teraz nie bardzo mają co robić, przecież tylko rozpinają te nitki i jedzą. Najwyżej któryś nie obejrzy wieczorem dziennika, bo będzie musiał nareperować.

Przynosimy trochę tych przywiędłych kwiatów do domu, i wkładam w specjalną nasączaną gąbkę. Niech mnie uczą pogody mijania, a właściwie niekończących się przemian.




sobota, 13 października 2012

ellas danzan solas

Zajeżdżam pod zakład poligraficzny o 21. Wtedy jeszcze myślę, że całodobowy. I co za ulga, gdy parkując auto pod szyldem widzę, iż czynny od 8:07 do 21:07. Jeszcze całe 7 minut.

Potem dostaję do ręki ciepłe jeszcze plakaty. O warsztatach dla małżonków. O ironio, myślę, dzisiejszy dzień, w którym Okruszyna i Boski odwalili tyle dialogu i komunikacji inaczej, pokazuje, że nadal gdzieś blisko początku drogi. Z czym tu do ludzi. Choć plakat przecież śliczny i na nim sama prawda. Tylko my nie odrobiliśmy jeszcze wszystkich lekcji.

Jadę autem, ciemno, tak lubię światło deski rozdzielczej. W radio Sting, więc jakby robi się jeszcze cieplej i jaśniej. Po hiszpańsku śpiewa,* choć chłop nie ma za grosz talentu do języków obcych. Po francusku mu zabronili, po wykonaniu La Belle Dame. Ale to nic, dobrze, że po hiszpańsku śpiewa, bo nie rozumiejąc - myślę sobie, że to opowieść o tym, że żyjemy zwykłym życiem. Nad którym mimo wszystko wschodzi słońce. I to, co dziś jest w opłakanym stanie, po wschodzie słońca wygląda zupełnie inaczej.

Weźmy parę staruszków, którzy piją herbatę z kruchych filiżanek w kwiatki, jakby nic nie było ważniejsze w tej chwili.  Zapytani o stan ducha powiedzą, że już nic ich nie dziwi. Ale we wszystkim można się dopatrzyć nadziei, ciepła i światła. Jak nie dziś, to o wschodzie słońca.

piątek, 12 października 2012

jeszcze nie

Wsiadamy z Grzybkiem do auta z takim przeczuciem, że coś inaczej. Grzybek chucha i robi się obłoczek. Auto Sąsiada z Dołu wygląda tak, jakby było odszraniane. Włączam wycieraczki i wszystko jasne. Znaczy białe bez zmian.

Maszyna Mero, którą odbyłam przejażdżkę wcześniej skoro świt, nie nosiła na sobie znamion. Ale pamiętam, że Mero mówiła kiedyś dawno, iż w takiej sytuacji niezastąpiona jest karta bankomatowa. Więc otwieram portfel i zastanawiam się, czy pko, czy credit-agricole, i na koniec wybieram tę z hipermarketu. Nawet jeśli ulegnie wypadkowi, nic nie szkodzi, bo przecież zwyczaj kupowania na podobnych powierzchniach zarzuciłam kilka lat temu.

Szron z karty cały mam na dłoni, na której jeszcze opłakane pozostałości manikiuru ze spa. Jakże przelotny był to luksus.

Wsiadam i zamyślam się głęboko, odczuwając potrzebę zażalenia się. Za wcześnie zrobiło się za zimno. Jeszcze nie. Co z tymi biednymi komarami? Przecież wszystkich nie przyjmiemy na przymrozki do domu.

No ale list do spółdzielni w tej sprawie odpada, a wyżej - jakby nie wypada dyskutować.

Tylko jak przetrwać chłody?

czwartek, 11 października 2012

o obrotach ciał niebieskich

No tak. Nie zamierzałam pisać, przecież nie o tej porze. Ale za 10 minut trzeba budzić Skakankę do szkoły, więc chwilowo nie ma sensu się kłaść. Mogę za to dać znać Czytelnikom, iż w rzeczy samej - żyję.

W nocy pracuje się dobrze, bo cisza, choć właściwie słyszy się cały hałas, przed którym chroni normalnie sen. Godziny do deadline'u tylko lecą znacznie szybciej, zwłaszcza gdy dla odmiany nie tłumaczy się ani pali fundamentowych, ani współczesnej sztuki plakatowej. Gdy temat ma znaczenie, po prostu się leci zdanie po zdaniu, na pełnej przytomności umysłu, który może nie do końca pamięta jaki dzisiaj dzień tygodnia, ale pamięta, gdzie się zawahał przy doborze słów.

Komar na ścianie był ze mną cały czas. Zmarznięty chudziutki leniwiec, nie przeszkadzam mu w ostatnich dniach życia. Za lampką nad biurkiem siedzi jak jeszcze wspomnienie lata. Mógłby zostać na zimę.

Za oknem przez chwilę było kolorowo, potem poszarzało. To co dla nas jest wschodem słońca, to przecież jedynie obrót ziemi w tę samą stronę co zawsze. Dzwoni budzik. Nasłuchuję, czy ludzkość w domu też przewraca się na drugi bok.

I tylko szkoda, bo o tej porze normalnie kawa, a teraz jakby nie ma po co. Proszę dzwoniących o niedenerwowanie się, planuję bowiem spać od wkrótce aż do kawy o 14. Dobrej nocy.

poniedziałek, 8 października 2012

można

Zawsze można coś.

Jak się wydaje, że nic nie można, zawsze można pobiec. I spotkać tych, co jednak wierzą, że coś można. Wędkarzy nad Odrą, co moczą kije z przejęciem. Innych, co biegną gdzieś przed siebie, mimo że niedziela rano.

Jak nie można pobiec, zawsze można pojechać na rowerze, jak Jarek ze złamanym palcem u nogi. I to od razu 25 kilometrów do pracy.

Jak nie można ani pobiec, ani pojechać, można się położyć. Tego nauczył mnie Boski Andy. Zwalczania choroby jedno, dwudniową kapitulacją, by gdy niby nic nie można, organizm mógł się zerwać do walki. A sprawy grożące zawaleniem - by ułożyły się same.

Słyszałam też, ktoś mówił kiedyś, że jak już nic nie można, da się jeszcze zaparzyć herbatę. Czasem jest to akt heroiczny. Jak chory Boski, co parzy, gdy ja siedzę i tłumaczę rzeczywistość. Albo jak kobiety na wojnie.

I zawsze można czekać na lepsze jutro. A nawet trzeba.

sobota, 6 października 2012

przerwa

Boski na zmianę zmartwychwstaje i pada, i mówi, że umówił się na jutro z lekarzem, żeby go przesłuchał. Myślę, że ma to jakiś związek z oglądaniem odcinków "Czasu honoru,", które Mężowi sprezentowałam onegdaj, zrozumiawszy w miarę upływu lat, że pasji i zamiłowań drugiego nie należy oceniać, ale - wspierać.  Jakkolwiek nie wydawałyby się odjechane.

Oczywiście równolegle trzeba zauważyć, że ma się własne zajęcia hobbystyczne, które z boku wyglądają różnie, a przecież nie porzucamy ich tylko dlatego, że Kowalski woli oglądać malarstwo Sasnala, a Nowak strzelać z łuku.

Weźmy pisanie. Powinnam zjeść zaległy obiad lub chociaż kanapkę, pomyśleć o logistyce jutrzejszego dnia, który rozpocznie się przesłuchaniem Boskiego przez lekarza. A piszę. Piszę jak świerszcz schowany za kominem. Ciepło, sucho, cicho. I nawet wentylatora, co chucha na procesor, nie słyszę. Znika i kurtyna z wypranych zmian pościeli. W kameralności okienka edytora tekstu - jak dziecko bawię się w berka ze słowami.

piątek, 5 października 2012

teleportacja

I czasem już nie ma się gdzie schować przed dzianiem się, którym zaskakuje człowieka codzienność.

Boski ma dla mnie na imieniny niebawem książkę. Coś o kobietach w czasie wojny. Dziś myślami biegnę do nich, że w stosownej chwili wiedziały, co robić. A przecież wyzwania zwykłego dnia są niczym w porównaniu. To, co nam się zdarza awaryjnie, one musiały pod presją utraty wszystkiego, z życiem włącznie.

Mijam stos pościeli w przedpokoju, kopiec Kościuszki, mokrych ręczników, skutków walki z żywiołem, a przecież nie żaden poród w domu. Mogłabym po kobiecemu teraz o Boskim, który dzieli los wszystkich mężczyzn w chorobie, i taki powalony swoim przeziębieniem, że gdyby wynaleziono maszynkę do teleportacji na Księżyc, skorzystałabym chociaż na dwie godzinki.

Ale nie. Z pralki, z czasu gdy jeszcze myślałam, że to niemal zwykły dzień, wyciągam chustę. Ogromną, niemal do ziemi, w którą można by owinąć Równik. Jak szłam dziś z jednej Fundacji do drugiej, wstąpiłam do lumpeksu naprzeciw domu Mero. Nie żaden zwykły second hand. Niemal Księżyc, więc prawie teleportacja, chociaż na kwadrans. I tam znajduję to wełniane coś, w co można się schować.

Jeszcze nastawiam kolejne pranie, to z konieczności - z gotowaniem drobnoustrojów. Ale wieszam wyjęty wcześniej z pralki kolor dojrzałej jesieni na suszarce. I już spod niego mnie nie widać, już zamienia się w ciągi liter, których tylko z uwagi na oszczędność czasu Czytelnika - tu nie zmieszczę.

środa, 3 października 2012

all-inclusive

Boski wrócił ze spa z gorączką.

A przecież było all-inclusive, hotel z gwiazdkami tyloma, ile na niebie i czekałam tylko, aż nas zaczną nosić w lektyce.

Ale Mero mówi, że może dlatego, że all-inclusive. No bo jak się przeszło górami sto kilometrów z hakiem, a potem poszło na basen (piękny naprawdę, jak tylko w amerykańskim filmie), a z niego do jaccuzi, a potem do sauny suchej i nawet na chwilę do parowej, a potem znowu do basenu aż do jego zamknięcia - to można by się spodziewać i zapalenia płuc, a nie tylko gorączki.

Okruszyna w połowie sagi basen-sauna podziękowała za resztę-inclusive, umówiła się na maikiur i oddała lekturze, z cudownym kinkietem nad głową we własnym hotelowym pokoju (nareszcie światło z tej strony, co trzeba). I nadal jest w świetnej formie, gotowa do podjęcia od jutra działań reanimacyjnych względem Męża, co jak siedem nieszczęść w jednym.

Tylko nasz salon zbladł jeszcze bardziej, z dekoracją w postaci dwóch suszarek na pranie. Bez źródła światła. Nawet lampa stojąca, którą w końcu kupiliśmy rok temu, uległa ponownie nieodwracalnemu zepsuciu. Takie nasze swojskie all-EKSKLUZIW.

wtorek, 2 października 2012

"w górach jest wszystko, co kocham"

- taki podkoszulek kupił mi Boski Andy na czubku, gdzie się wspięliśmy.

Nie było łatwo. W nocy w całym hotelu wył alarm przeciwpożarowy. Na szczęście nie trzeba było brać manatków i lecieć. Ale za to rano, gdy Boski odzyskał przytomność, a ja zakończyłam poranne przemyślenia, było późno i śniadanie wydano nam jedynie dzięki uprzejmości. Co z kolei opóźniło wybranie się w góry. Co spowodowało pewną presję czasową w stosunku do niewspółmiernie dużej odległości, zaplanowanej do przejścia (górami do Chin).

Więc najpierw musieliśmy ustalić, co oznacza słowo "wypoczynek" dla każdego z nas. Potem na szczęście zaczęło być już tak stromo, że człowiek walczył o każdy oddech, co przerwało ustalenia. Boski na widok mój opłakany chciał mnie nieść lub wzywać GOPR. Z godnością odmówiłam i noga za nogą. Następnie Mąż popadł w kompletną dezorientację, gdy zobaczył, jak po wejściu na pierwszy punkt docelowy doznałam nadprodukcji endorfin (tu pewnie również hiperwentylacja) i stałam się na resztę dnia najszczęśliwszą kobietą na świecie. Na dół, celem zdążenia na kolację, musiał za mną już gonić.

I tyle miałam złotych myśli - że tak, w górach jest bardzo wiele z tego, co kocham. I że prawdziwa radość jest skutkiem ubocznym podjęcia jakiegoś trudu. I że jak dobrze, iż Boski zaplanował z rozmachem.

Jeszcze raz dziękujemy wszystkim, dzięki którym bez- i pośrednio tutaj jesteśmy.

poniedziałek, 1 października 2012

spa(dło) z nieba

Czytelnik może pamięta, że z tej okazji dostaliśmy od Przyjaciół niezwykły prezent w postaci wyjazdu. Więc gdy tracimy niemal wiarę, iż uda się pokonać przeciwności i wyjechać poza granice miasta, jednak wyjeżdżamy. Do spa.

Jako buszmeni w dziedzinie wellness nie nastawiamy się jednak na okładanie błotem czy prostowanie zmarszczek. Boski przeszedł tę ścieżkę raz w życiu na szkoleniu menedżerów. Kazano mu wejść do świecąco-bulgocącej wanny i dekompresować się przez pół godziny. Po czym ktoś z obsługi miał przyjść i dorzucić tabletkę fosforyzującą. Andy zdziwił się, że po pięciu minutach zabieg wszedł w fazę zniknięcia wody z wanny. Wyleżał znacznie krócej, niż wymagano, i trzęsąc się z zimna skorzystał z dzwonka alarmowego. Obsługa przyszła. Okazało się, że Boski wchodząc do wanny, piętą wyjął z odpływu korek. Wtedy postanowił, że never again.
 
Więc nie. Tradycyjnie jak przed każdym wyjazdem w bagażniku ląduje taka ilość książek (i czasopism), jak gdyby wyjazd miał trwać miesiąc, a nie dwa dni. Ale dorosły człowiek, ilekroć ma trochę wolnego, jest w kłopocie. Więc Boski wziął opowiastki w każdym znanym języku. Poza tym mamy jedzenia na osiem tygodni. Jakby uszło naszej uwadze, że informowano nas o pełnym wyżywieniu.

Ale damy radę. Pierwsze primo: unikać stresu i pośpiechu. Mimo że jeszcze nie emerytura.

PS Odruchowo ciągle sprawdzam, czy nie ma z nami dzieci. Nie. Naprawdę zostały u Dziadków.

niedziela, 30 września 2012

wybieg

W niedzielny poranek można zweryfikować pojęcie "człowieka pracującego". Gdy notariusze, prezesi i manicurzystki śpią, wózkarze-złomiarze już na najwyższych obrotach. Mijam tych, co dopiero z worami śmieci do sortowania, i tych, co już mocują swe zdobycze do pojazdów transportowych.

I zastanawiam się, czy biegnę za wcześnie, czy za późno, skoro poza świeżo wyglądającymi wózkarzami jedynie ludzkość spacerująca z psami. Na szczęście tych wyprzedzam.*

Wtedy w końcu pojawiają się ci, co wyprzedzają mnie. Na przykład jeden biegacz, co ma ze trzy metry wzrostu. Gdy wymija mnie z lewej, powstały pęd powietrza omal nie zrzuca mnie ze ścieżki. Jego profesjonalny strój znacznie odbiega od mojej welurowej bluzy w kolorze morza w Turcji. A mięsień łydki ma w obwodzie tyle, co ja w pasie. I potem następny, o mniej profesjonalnym wyglądzie, także pozostawia za sobą kurz i mój spokojny trucht.

Daję się wyprzedzać, w sumie nie mam wyjścia, ale myślę, że przecież zapracowali sobie na te sukcesy. I potrzebują ich bardziej niż ja. Taka męska natura, że raczej zdobywa, niż dzieli się przeżyciami.

Jak ja z Wami.

*15 lat temu czytałam książkę Roberta Powella SJ Twoje szczęście jest w tobie. I tam było, że nieodzownie potrzebne do szczęścia jest bieganie (lub inna forma ruchu). I z całej książki zapamiętałam tylko jedno zdanie: "Nie przejmuj się, że na początku będą cię wyprzedzać nawet staruszki z psami."

sobota, 29 września 2012

(ż)ona

Boski jakby zdrowszy. Skakanka chorsza.

Ja właśnie z warsztatu, na którym razem z Dosią. Po nim już wszystko będzie działać. Priorytety, piony i poziomy, ogarnięcie ogólne i kalendarz na osiem lat do przodu, time management i zarządzanie sobą w czasie, wyznaczanie celów i dokręcanie do nich emocji. A także uwolnienie wewnętrznej poezji, mądrości, i odpowiedzialności za samą siebie.

Gdy rozmyślam nad tym, jak będę wspaniała co najmniej od jutra, ogarnia mnie wzruszenie i nastrój wielce podniosły.

Potem ląduję w okolicach parteru. Niech mi zostanie chociaż tyle, że dużo ode mnie zależy i że na każdą kobiecą bolączkę można ruszyć głową.  Że w ogóle bardzo dużo można. Da się. To zawsze lepiej niż czekać na trąbę powietrzną, co wszystko poukłada. Bez nas.

Warto było.

piątek, 28 września 2012

niewydolność krążenia

Choroba Boskiego, rozpoczęta spektakularną utratą głosu, pokazuje jak na dłoni, jak wiele znaczy buddy system. Bo teraz ranki i wieczory ze wszystkimi sprawami rozpoczynania i kończenia dnia z dziećmi należą tylko do mnie. I niemal wszystkie sprawy domowe pomiędzy, w zawężeniu do detali, w których nikt nie wyręczy czy zastąpi.

Weźmy to, że teraz piszę. Z żalu piszę za czasem, który po raz kolejny w tym tygodniu przepadł w siną dal, gdy zamknąwszy na chwilę oko przy Grzybku, otwieram je w okolicach północy. A przecież przeniosłam sobie na pianino lekturę wielce ciekawą, krążąc między kąpaniem jednego a postrzyżynami drugiego - żeby mieć słowo na wieczór pod ręką, blisko, jak już na dom spłynie ten rodzaj ciszy, co mówi, że nikt nic nie będzie chciał, ani nic nikomu się nie stanie.

Więc to post z kategorii dramatów bohatera romantycznego: przerost pragnień nad możliwościami. Na pociechę zaglądam w statystyki bloga, tam zawsze wiele powodów do radości. Gdybym miała jakieś złudzenia, że tworzę literaturę na poziomie, mogę zawsze poczytać frazy z wyszukiwarek, przez które Czytelnik wpadł na trop okruchów.

Przeboje tygodnia: "cieple kapcie 29", "słynna kucharka wylewy" i "słoma z butów rysunki". Życie jest piękne. I zupełnie odbiegające od naszych o nim wyobrażeń.

czwartek, 27 września 2012

poza granicami nazewnictwa

Zawsze wiedziałam, że mamy dzieci wyjątkowe. W tym, że szczególnie wyjątkowy jest Grzybek, który ucieka lekarzom z epikryz i etiologii, swoją inteligencją, humorem, poczuciem sprawiedliwości i nieprzystawalnością do otoczenia. Bo za otoczeniem musi ciągle nadążać, agresji otoczenia nie toleruje - jako zapalony pacyfista i obrońca uciśnionych, Choć ogólnie wydaje się, iż to otoczenie mogłoby podążać za nim i wiele się od niego uczyć.

We wtorek od neurologa wychodzimy z nową diagnozą. EEG nie jest spowinowacone z padaczką i to coś nowego. Za to podobno ewidentny Zespół Aspergera.

Oczywiście mam pewne poczucie niesprawiedliwości. Nikt, kto nie spędził dnia z naszym synkiem nie ma bladego pojęcia, jaki jest wyjątkowy, pomysłowy i niezrażający się własnymi ograniczeniami. Jak może więc jakikolwiek 'zespół',mimo że nie pojedyncza jednostka, opisać jego wyjątkowość? I to jeszcze w kategoriach 'chorobowych'?

Nie wiem. Na pewno dobrem, które z mojego buntu wobec nomenklatury wynika, jest to, że ma mnie całego po swojej stronie. I tylko ściska w dołku, jeśli diagnoza się potwierdzi, że w swoim zdaniu będę odosobniona, i świat za nim nie nadąży, a on - nadążając za światem - przeżyje wiele przykrości i rozczarowań.

O tym myślę ostatnio, gdy nie piszę.

wtorek, 25 września 2012

jeśli zobaczycie

Bardziej człowiek czuje się rodzicem, gdy budzi się w środku nocy w odzieży wierzchniej, bowiem przy dzieciach padł. I nadrabia potem zaległości, i kładzie się, i przesypia budzik, i żałuje, że wkładał pidżamę, bo byłby gotowy lecieć zaprowadzać, jak stoi, do szkoły, a potem przedszkola.

Ale zdanżam jakoś, w stanie wielce niedbałem. I tylko potem gubię się po raz enty w szatni, odwieszając Skakance kurtkę. Bo jak coś ma więcej niż dwa wejścia i dwa zakręty, nie ma szans, bym wiedziała, gdzie ewakuacja. Wyprowadza mnie dobrotliwie pani Danusia Szatniarka, której na koniec roku znów przyniosę bombonierkę.

I myślę, co ze mną będzie na starość, jeśli już teraz takie zagubienie? Rodzina będzie wieszać ogłoszenia, wyszła z domu z kubłem na śmieci i nie wróciła. Więc jeśli za te kilka lat zobaczycie starowinkę, co szuka swojej klatki schodowej, podprowadźcie. Ona w głowie będzie układać zdania, więc nie od razu Wam wytłumaczy, gdzie mieszka. I zamiast numeru będzie pamiętać kolor i że obok modrzew gubi igły na jesień.

Uśmiechnie się w podziękowaniu, najcieplej, jak potrafi. Trochę wygłodniała, po trzech dniach szukania.

niedziela, 23 września 2012

as promised

Na długim czasie otwarcia przesłony, niestety bez statywu. Dlatego widoczność słaba. Ale list doręczono. Zamówiony przez Mero spokój - przywieziony. Bliscy - uściskani. Dobre wino - wypite z Gospodarzami. Ale nie z powodu wina było nam tak dobrze podzielić kilka chwil z życia ich zupełnie niezwykłej rodziny. Poza tym Boski Andy, przemawiając publicznie, rozbawił wszystkich do łez i stracił całkiem głos. Reszta zdrowa, mimo że Skakanka spała w hamaku w pokoju koleżanek tamże, a Grzybek od rana na boso urzędował z ich średnim braciszkiem.

I Wam także dobrego startu w nowy tydzień - bardzo życzę.

piątek, 21 września 2012

podróż do domu

Czytelnik robi sobie przerwę na lunch i ja też. Dobra kawa? U mnie bawarka, słodka, w smaku przypomina dzieciństwo, United Kingdom i Indie - miejsca, co z różnych powodów kojarzą się ciepło.

Znowu trzeba nam życie do toreb. Gdybyśmy posiadali jakiś zmysł czasowej dyscypliny, za dwie godziny musielibyśmy być już w aucie. Ale dwa miesiące doświadczeń uczą, że potrzebujemy właściwie tylko kapcie. Coś do spania. Obiecane dobre wino dla gospodarzy miejsca, gdzie nocleg. List, do którego pakuję wszystkich, których muszę zawieźć do Domu. Leży na biurku z otwartą jeszcze ciągle listą imion, i martwię się, żeby mi się nikt nie zawieruszył. I Ty, Czytelniku, jesteś na tej liście ważnych spraw, na liście specjalnej troski. Okruszyna bowiem widzi świat jako siatkę bliskich sobie ludzi. Ona się ciągle jeszcze nie zdystansowała, głupia taka; zasady dystyngowanej rezerwy są jej zupełnie obce.

Ale tyle pisania. Lunch dobry był? Bo przecież jednak jakoś trzeba zdążyć. W poprzek własnemu nieogarnięciu.

PS. Będę tęsknić, ale w tym liście - to jakby wszyscy ze mną tam byli. Przywiozę zdjęcie.

czwartek, 20 września 2012

każdy ma jakiegoś bzika

Wieczór tak rześki, że można by go pić. Więc ubolewam, że autem na zakupy, zamiast na długi spacer wałami. Ale zapasy wyszły jeszcze przed naszym wyjazdem. Dziś w sproszkowanej papryce odkrywam kolonię zasuszonych robaków. Papryki już w zasadzie w środku nie ma. Zjadły.

Dawno nie byłam w dużym sklepie, gdyż nie mamy zwyczaju chadzać, ale nieopodal otwarli, żeby było dużo i tanio. W alejkach podejmuję liczne akty heroizmu. Nie kupuję kapci w promocji, bluzek, szafek stojących i innych, co tylko teraz. Ulegam przy koszu z niemieckimi artykułami papierniczymi. Blok, dla przykładu, ze znakiem wodnym oglądam dziesięć razy, szlachetność kartek mnie całkowicie zniewala, oczyma wyobraźni już na nich widzę atrament. Z tego pióra, co je zgubiłam pół roku temu niestety.

W domu Boski opowiada mi o swoich zakupach. Że właściwie to już nie ulega pokusom w tej dziedzinie. Choć dzisiaj rano właściwie trochę. Pojechałem do agencji mienia wojskowego, przez co spóźniłem się godzinę do pracy. Nie zgadniesz, co kupiłem, obiecaj, że nie będziesz się śmiać. Nie zgadniesz? Torebkę na granaty ręczne. Za trzydzieści groszy. Paliwo spaliłem za dziesięć złotych, ale przecież każdy potrzebuje torebki na granaty. O, widzisz, do paska można sobie przyczepić.



Z moimi sześćdziesięcioma stronami niemieckiego ślicznego papieru listowego na wagę złota - naprawdę rozumiem, że każdy po prostu musi mieć swoją torebkę na granaty. Choć Męża hobby jakby trochę tańsze.

midday crisis

W końcu jakoś odzyskuję przytomność po przygodach z tłumaczeniem chłopca z plakatu. I już dziś miało być 200 procent normy. Jak to się nazywa? Nierealistyczne założenia?

Więc projekt strony - z powodu drobnego kłopotu natury prawnej - w zawieszeniu, mimo obszernej korespondencji z połową świata na temat. Obiad rozgrzebany w połowie pachnie z kuchni. Skakanka kaszle z pokoju obok w ramach kuracji "jak wyleczyć dziecko w pół dnia", mokre pranie z miski - sprawdzałam przed chwilą - nie powiesiło się na suszarce, choć dla odmiany by mogło. Nawet herbata nie robi się sama, choć to tylko jeden skok do gorącej wody.

I pewnie jedynie Mero, i może jeszcze biegły rewident George, potrafią rzeczy podzielić na pilne, ważne, ważne i niepilne, jak uczą w korporacjach. I że jak się czegoś nie da, nie próbować głową muru.

Ale przypominam sobie wyniki badań wydajności korporacyjnej. Na osiem godzin pracy przypadają tylko dwie godziny efektywnego działania. Geniusze też potrzebowali jedyne krótkiej chwili olśnienia. Choć pesymiści mówią, że na 1% ich geniuszu przypadało aż 99% krwi, potu i łez.

środa, 19 września 2012

wieniec (laurowy)

Gdyby było lato w pełni, zaczęłyby teraz śpiewać ptaki. Ale nic z tego, ciemno i mogłabym sama śpiewać z radości trele, gdybym nie zdarła do reszty głosu, odczytując tłumaczenie. Jakoś wszak trzeba było sprawdzić, czy tekst płynie, a o tej porze deklamacja pełni też rolę budzika.

Z tym nieodmiennie wiąże się "zawód tłumacza" - który myśli, że zrobi szybko, ale za każdym razem musi się przedrzeć nie tylko przez labirynt zdań. Musi zobaczyć, doczytać, zapoznać się z tematem, niezależnie od tego, czy mu temat leży, czy nie. Stać się wycinkowym ekspertem w dziedzinie, w której by w życiu.

Najbardziej pamiętam "śrubę rzymską" * sprzed paru lat. Wówczas w ciągu jednej nocy o śrubach dowiedziałam się wszystkiego. Ale z tą jedną pomógł dopiero tata kolegi, też tłumacz.

Dzień dobry Państwu. I dobrej nocy.

*turn buckle

fajn art

Półtorej jeszcze strony zapewne do rana przetłumaczę, choć gorzej ze sprawdzeniem przytomnym okiem efektu końcowego. Wentylator komputera szumi na zmiennych obrotach. Zimna kawa bardziej dotrzymuje towarzystwa niż budzi. Komar na suficie zbyt leniwy, by zejść do parteru mojego posiedzenia nad pracą zleconą. I jedyny niepokojący dźwięk to smarkanie z pokoju Skakanki.

Kiedyś towarzyszyłby mi może jeszcze Wasis Diopp ze sjesty. Wraz z zamknięciem archiwów audycji - w home office zapadła jednak cisza. I dobrze, teraz nawet wentylator porywa uwagę bardziej niż przenoszone z jednego języka w drugi słowa, ostrożnie, by nic nie wypadło, nie zginęło i rozpadło się na kawałki.

Może to kwestia wieku, ale z coraz większym trudem przychodzi mi robienie rzeczy, które niewiele wnoszą do rzeczywistości. Jak tłumaczenie sztuki współczesnej. Może i bym chciała wytłumaczyć i dzieciom, co spędza mi aktualnie sen z powiek, ale po przejrzeniu prac artysty mogłyby śnić koszmary. Wystarczy, że wrześniowy katar.

wtorek, 18 września 2012

dzieło życia

Rogalik świeży z dżemem truskawkowym do kawy na very late breakfast. Rogalik przyniósł był Boski Andy. Mówią mi, że mam dbać o siebie i odbyć pielgrzymkę do wszystkich zaległych lekarzy, co nastąpi pewnie jak już nie będę zakasłana, bardzo zajęta, rozdarta między chcenie i działanie, konieczności i marzenia, czyli za jakieś sto lat.

Zanurzona po uszy w fantastyczne słowa, odkrywam, że nie wiadomo co gorsze. Współczesna sztuka plakatowa, którą tłumaczę dla potrzeb wystawienniczych (najpierw próbując zrozumieć, co krytyk miał na myśli tłumacząc, co miał na myśli artysta), czy "współczesny realizm," odkryty przypadkowo na jednej ze stron w poszukiwaniu fraz. Widać na niej gołym okiem, że artysta z Filipin poświęcił całe życie na tworzenie monumentalnego i barwnego kiczu, i myślę, jak bardzo potrzebny w życiu realizm zupełnie praktyczny. Trzeźwe spojrzenie na sprawy.

Wspominam własny epizod powieściopisarski, niebyły i niedoszły, ale jednak obfity w roboczogodziny. Pewnie, że mi żal postaci spakowanych w segregator, bo miały charakter i może zasłużyły - jeśli nie na happy end - to przynajmniej na odmianę losu. Ale dzieła życia nie powstają w segregatorach. Zaczynają się budzikiem o 6:50 i, slalomem przez codzienne sprawy, zmierzają ku zmierzchowi. Ku wspomnieniom przechowywanym przez najbliższych. Jak już nas nie będzie.

I jeśli ktokolwiek powie: "ale brakuje jej teraz" - tak, można mówić o dziele życia.

poniedziałek, 17 września 2012

recepta na udany ranek

Kłuje mnie w gardle. Nie idę dziś do szkoły. Kółko ortograficzne prowadzi pani Krzyczkiewicz. Dlaczego nie mogę w krótkich spodniach? Od herbaty mnie kłuje jeszcze bardziej. Długie mam wszystkie podarte. Tamte się nie nadają do gry w piłkę. Nie dałam Ci do podpisania, że mogę wyjść ze świetlicy na kółko. Nie wiem, czy mam piórnik.

Nie uczyli tego w szkole. Jak być rodzicem i rozwiązywać problemy dzieci. Oj nie.

Jedna Fundacja pytała kiedyś, czy mój blog by mogli linkować jako pogodny komentarz do życia rodzinnego, i zdaje się, że wyraziłam zgodę, a dziś nie pamiętam, czy miało też być świecenie przykładem? Musiałabym podać receptę na udany ranek z córką w wieku wczesnoszkolnym, a ja mówię tylko, że zaraz trupem padnę i wyobrażam sobie siebie jako sierżanta pułku, który dobywa gwizdka i jednym dmuchnięciem przywraca pion i poziom.

Obuwie zmienne, znalezione w biurze na podłodze po wyjściu ekipy wczesnoszkolnej, podaję rzutem przez balkon. I śmieję się, jakby było z czego. Podobno całe życie dążymy do porządku i przypisania spraw do miejsc. Ale dojrzałość to moment, w którym pojawia się zgoda na to, że nigdy nie zdołamy wcisnąć świata w uporządkowane ramy półek i szuflad.

?