niedziela, 31 stycznia 2010

work in bed

Boskiemu Andy'emu złozono ofertę perspektywicznego awansu, jak zwykle odlgłego w czasie, by korporacyjna marchewka wisiała na dostatecznie długim kiju, a ja myślę, cóz, jestem prezesem własnej firmy i wyzej juz zajść nie mogę. Od strony formalnej właśnie tkwię na szczycie kariery. Co za luksus, jak teraz, pracować w ciepłym łózku, gdy na dworze znowu temperatura spada ponizej zdrowego rozsądku. Choć z drugiej strony, pracownik korporacji nie musi w niedzielę wieczorem, jak ja.
Więc podkładam jasiek w niebieskiej poszewce pod głowę i jednym uchem usiłuję wysłuchać wykładu na jutrzejszą lekcję, ale tuba wisi, być moze niedzielny wieczór wszyscy spędzają w sieci, a drugim okiem odpoczywam, znaczy prowadzę rozmowę o pisaniu z utalentowaną autorką, która postanowiła sprawdzić, ile czasu wytrzyma bez pisania właśnie. Dbając o prawidłowe działanie układu krązenia i nerwowego, nie podejmuję podobnej próby. Wychodzi na to, ze pisanie to potrzeba z gatunku prymitywnych i fundamentalnych. Jak dotąd dowolna ilość dyskusji nie była w stanie wyjaśnić jej natarczywej natury. Może ktoś się podejmie opisu w kategoriach klinicznych.
Tuba i wykład o motywacji w biznesie nie działa, ale działa sjesta i jest wyśmienicie.

sobota, 30 stycznia 2010

z norki

Czytelnicy wyjeżdżają na ferie zimowe, jak mniemam, i na wszelki wypadek nie wychodzę dziś z domu sprawdzić, czy ktoś jeszcze w ogóle został w mieście. Łącznikiem z pobliskim sklepem spozywczym jest boski Andy, ja zaś oddaję się rytuałowi porządków. Uwielbiam wyrzucać, choć przygnębia mnie fakt, iz odnowa zewnętrzna naszego M4 i tak starczy co najmniej do jutrzejszego poranka. A poniewaz boski Andy podczas czynnosci przygotowawczych do śniadania rozciął sobie mały palec i u ręki i zachowuje się tak, jak gdyby strzał z granatnika rozerwał mu aortę brzuszną, spada na mnie ostatecznie całość prania, mycia i sprzątania, nalezy bowiem ograniczyć współmałzonkowi kontakt z wodą. Wspaniałomyślności starcza mi jednakowoz tylko do godziny osiemnastej, kiedy to ogłaszam, ze kazda kobieta w podobnej sytuacji ubrałaby gumowe rękawiczki, miast korzystać ochoczo z wypadkowego L4.
Skakanka piecze babeczki i wieńczę ten dzień piknikiem na dywanie z babeczkami nie całkiem wystudzonymi na balkonie. Grzybek z wanny krzyczy jeszcze do mnie "moja droga" i mimo iz z wielkiego świata nie zobaczyłam dzisiaj nic a nic, podoba mi się ten nasz mikrokosmos.

piątek, 29 stycznia 2010

good morning wrocław

Poranek pełen sukcesów.
Grzybek kaszle całą noc i nie ma juz wątpliwości co do tego, ze dzisiaj w home office będzie moim asystentem. Choć i tak obowiązki z tłumaczenia pali nieznacznie przesuną się w stronę parzenia herbaty i podawania syropu, jak również gotowania rosołu wołowego (niestety, noga kurczaka najwidoczniej zbiegła z zamrażalnika i nie będzie tu zadnych urozmaiceń. Gdybyście zobaczyli, jak gdzieś pędzi po śniegu, możecie przygarnąć i zaprosić na obiad domowy).
Ale na telefoniczną prośbę Andy'ego dzwonię do radia i wygrywam podwójną wejściówkę na mecz rodzimej druzyny siatkarek. Pan z radio ma miły głos i ja tez jestem na antenie jako pani Okruszyna; dobrze, ze nie transmitują wizji i mogę ukryć poranny swój ąturaż piżamy i fryzury na cito.
Kto pójdzie na mecz pozostaje niejasne, czy boski Andy z zoną, czy raczej z kolegą. Bowiem jak mawiał mędrzec, kazdy dobry uczynek musi zostać ukarany.

czwartek, 28 stycznia 2010

let me take you on a trip

Dziś w przedszkolu spędzam całe podłudnie, z powodu śniugu planowana wycieczka dzieci na przedstawienie opóźnia się o godzinę, i piję kawę z dwoma innymi mamami, oczekując. W tych wyjściach mam wprawę, zawsze pogoda zupełnie niekompatybilna ze strojem dzieci, jak gydby nie były ogólnie dostępne prognozy pogody. Na szczęscie już nie pada, dzieciaki brodzą po uda w zaspach, i myslę, jakie to niezwykłe, znam imiona wszystkich. Pokrzykuję wesoło na przejściu dla pieszych, a potem rozbieramy się. Przedstawienie trwa osiem i pół minuty, okna w sali zaparowane, bo zdążyliśmy się spocić, po czym ubieramy się z powrotem (pamietamy o granatowych pelerynkach, które nas wyróżnają w tłumie) i znowu przez zaspy. Potem mamy część IV przygód w szatni, i dzieci po rozebraniu się nadal są mokre do kolan od sniegu, na plecach - od potu.
Cały czas rozmyslam o badaniach statycznych pali wbijanych, które się same nie przetłumaczą, i trwam. Na koniec mama, która wzięła dziś urlop, gdyz córka prosiła, by zobaczyła, jak to jest na wycieczce w przedszkolu, mówi mi na pożegnanie: to już wolę iść do pracy.
Myśląc o tym, zagryzam ciasteczko z cynamonem i popijam kawę, i zastanwiam się, co zdązę zrobić w firmie zanim znowu pojadę pod przedszkole.

środa, 27 stycznia 2010

karnawał

Arturo mówi, zem bardzo okruszynocentryczna i w rzeczy samej, w blogu zazwyczaj tak wychodzi, chyba ze zakładamy blog w imieniu niemowlęcia i tam, miast notować o sobie, zamieszczamy jadłospis i inne pochodne jadłospisu, przyrost masy i przybywanie zębów mlecznych. Też mozna i technologia obecnie nie dyskryminuje zadnego powodu do pisania.

Ale dziś okruszynocentrycznie nie będzie, mieliśmy bowiem bal karnawołowy w przedszkolu. Skakanka z rana zaczyna ubierać strój pszczółki, co ustaliliśmy jakieś cztery tygodnie temu, tydzień temu i wczoraj. Wtedy widzi, ze pakuję dla Grzybka wypasiony strój muszkietera, który Andy zdobył od kolezanki z korporacji i oświadcza, zmieniłam zdanie, chcę być królewną Śniezką. Potem, ze jednak pszczółką. Boski Andy podnosi głos, dziecko weź się zdecyduj, znowu jesteśmy spóźnieni, a Skakance wtedy łzy zaczynają lecieć jak grochy i mówi, tato, ty nie wiesz jak to jest, jak się ma tyle strojów do wyboru. I tu widzę, ze boskiemu Andy'emu stają przed oczami juz dyskoteki w podstawówce, studniówka i pierwsza randka, i powracają echem odbite słowa przechodzące z babki na matkę, a z matki na córkę, co ja mam na siebie włozyć. Bierzemy stroje oba, Skakanka dzieli czas na jeden i drugi. Wieczorem zasypiają z trudem, a gdy juz śpią, oglądam na allegro rzutniki ania do bajek. Pamiętacie? Bo dzieciństwo powinno mieć w sobie coś z bajki.

wtorek, 26 stycznia 2010

bezpieczeństwo i higiena pracy

Skutkiem przezywanych dylematów, mrozów oraz kaloryferów, na cerę rzucają mi się wyrzuty, które cięzko wyretuszować nawet przy pomocy kosmetyków lepszych od fotoszopa. Upiekłszy babeczki na kolejne przedstawienie przedszkolne typu jasełka, tym razem znowu z udziałem Grzybka, wpadam na pomysł, by odwrócić uwagę uczniów z kursu przy pomocy intensywniejszego ubarwienia oczu. Zatem ajlajnerem jadę kreski, które upadabniają mnie do Amy Winehouse zanim ją tata zawiózł na rehab, i widzę czarno na białym, ze efekt jeszcze bardziej upiorny niz przedtem. Jednak na kolejny retusz juz za późno i z blachą babeczek oraz biznes torebką pod pachą wyruszam w mróz.
Teraz, po dniu przezytym w tej charakteryzacji, siedzę obłozona strojami karnawałowymi na jutrzejszy bal przebierańców w przedszkolu i zastanawiam się, czym to wszystko z twarzy zmyć.
Szkoda, że czasy pasty bhp minęły bezpowrotnie. Pomogłoby i na wypryski.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

na rozstaju

Opalona w systemie job referral kreśli mi takie referencje, ze gdybym byla jej szefem, zatrudniłabym siebie i bez interview. Co wprawia mnie w swego rodzaju przygnębienie, gdyz w systemie pracy etatowej jakoś się nie widzę i wcale nie dlatego, ze wolność kocham i rozumiem. Myślę o Grzybku i Skakance, które przez dwie trzecie miesiąca chorują i zastanawiam się, kto mnie przy nich zastąpi. Bowiem do tej pory, wydaje się, dom nie zawalał się dzięki mojej nieustającej dyspozycyjności, nawet gdy trzeba było tłumaczyć, że jak Mama Świnka ze znanej bajki muszę zasiąść do biurka. Ale bylam, do wycierania smarków, parzenia herbaty, podawania drugiego śniadania. Jak locha, jak samica alfa, jak kwoka, która pod piórami zbiera pisklaki. A tu nagle z torebką od ósmej do pracy, z manikiurem i drugim sniadaniem, na swoje krzesełko w korporacji. A gdzie miejsce na stwarzanie nowej jakości pod własnym szyldem, gdzie działalność jakze gospodarcza, gotowanie obiadów i pranie.
Więc jestem rozdarta jak trzydziestoletnia poszewka kopertowa i kamień na sercu noszę taki, ze az mnie ku ziemi pochyla. Oby z pierwszym dniem wiosny przedszkolaki nie pomyliły mnie z marzanną.

niedziela, 24 stycznia 2010

przytulaki

Mieszkanie w bloku o tej porze roku, ze tak zapodam rym częstochowski, wydaje się mieć same plusy. Kaloryfery na miejscu i parzą, jak swego czasu śpiewała Urszula w luz-blues, i nawet nie przeszkadza, ze trzeba się, z powodu ograniczonej powierzchni pod parkowanie, autem przytulać do innych aut, w czym nota bene mam juz ogromną wprawę i generalnie przytulam się do innych karoserii niemal nawykowo, takze na parkingach centr handlowych i słuzby zdrowia . Co powoduje mieszane reakcje. Niedawno przytuliłam się do mini jeepa z napędem x 4 w pobliskim pasazu. Po powrocie z zakupów jeepa juz nie zastałam, a jedynie odgiętą moją przednią wycieraczkę, w odruchu zemsty, jak podejrzewam. Wyobraziłam sobie natychniast, ze kierowca jeepa miał metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i nadwagę, i musiał do auta się dostawać przez siedzenie pasazera, co rozsierdziło go do tego stopnia, by wysiąść, odgiąć wycieraczkę, i wgramolić się jeszcze raz.
A teraz przytulam się do kaloryfera, a jesli boski Andy siądzie na kanapie, przytulę siędo niego z kanapką z zółtym serem. Niech zyje zima, powiedziała ostentacyjnie Okruszyna.

sobota, 23 stycznia 2010

dziewięć

Temperatura spada w oklice minus dwadzieścia. Rano termometr w aucie pokazuje tyle samo, co przed chwilą wieczorem. Rozum nakazywałby w ciepłych kapciach i pod pledem przysiąść na fotelu, podłączywszy się do kroplówki z herbaty z cytrynką (ulubiony napój krasnoludka Piksela z poniedziałkowego teleranka). A mnie dziś los rzuca to tu, to tam, i z dziećmi, i bez męza, i bez dzieci, ale za to z mężem. Wieczór zaś wieńczą imieninowe kameralne obchody w towarzystwie styczniowych solenizantek. Poczatkowo z kinowym "Dziewięć", a potem jeszcze przy pani Walewskiej (to takie wykwintne i bardzo fotogeniczne ciasto).
"Dziewięć" mnie zachwyca, choć momentami nie ufam splendorowi musicalowych scen. Ale opowieść o rezyserze, który nie ma scenariusza i nie moze go wymyślić, jakoś jest mi bliska. I podoba mi się cały Freud, wszyscy mieszkańcy biednej artystycznej głowy Guido. W sumie - fantastyczna fabuła. I Daniel Day Lewis w otoczeniu glamour, jak nie on.
Ale pora spać, jużdziewięć po. Pólnocy.

piątek, 22 stycznia 2010

piątkowa rozrywka

A poniewaz Denzel stanowi jedynie tło dla talii oraz tego co powyzej i ponizej Evy Mendes, i koniec filmu na pewno widziałam ze trzy lata temu, okrywam spiące dzieci kocami i wracam do moich nowych słowników, oczekując powrotu Andy'ego z treningu.

Nie ma dla mnie ucieczki ze ściezki from rags to riches. Jak mówią Anglicy, it's destiny. Or not.*

*werset z filmu Music and Lyrics.

the making of

Opalona mówi, ze w banku zwalnia się posada tłumacza i zaiste, wszędzie po sieci o tym trąbią. Aplikuję więc od niechcenia w nagłym przypływie skruchy, ze nie mogę tak bezstresowo zyć bez szefa i regulaminu, i ze należy mi się za moją zawodową beztroskę skosztowanie korporacyjnego drylu. Na kolanie skrobię list i cv, pięć minut przed lekcją na mieście, i wciskam enter pod formularzem, skupiając myśli na tym, jaką bluzkę i perfumę ubiorę na interview, gdyz jakby nie czuję noza na gardle, by przekonać szefa do zatrudnienia mnie. Zatrudniając bowiem mnie mój potencjalny szef, który zapewne nie słodzi tyle ja, zrujnowałby przyszłość mojej firmy, nowej marki i nowej jakości, którą przeciez stwarzam i stworzę. Więc nie powinnam się starać zanadto.

Po dniu pełnym pieczenia placka i przedstawienia w przedszkolu, zamierzam wypełnićwieczór szkoleniem zawodowym i nadrabianiem zaległości, zakładając, ze self-made (wo)menów nie obchodzi piątek. Ale w programie czytam, ze dziś dostępna na programie pierwszym randka z Denzelem Washingtonem, i wobec faktu, iz boski Andy szykuje się do mistrzostw dzielnicy w siatkówce, zamierzam jednak skorzystać z zaproszenia. Albo zadna ze mnie self made.

czwartek, 21 stycznia 2010

winter's tale

Minus dziewięć, Dzień Babci, Skakanka w radio ze swoją grupą przedszkolną, a ja nie mogę pogodzić się z zimą, z jej siwizną i skostniałą niemrawością, niezdarnością ruchów moich na śniegu, z kożuszkiem, w którym ginę jak w futrzastej torbie, na czubku której kaszkiecik i ledwo widoczne dwoje oczu. Gdybym chociaż mogła na ramiona od niechcenia wrzucić płaszczyk jakiś od Prady i wąskie oficerki pitch black, najchętniej samopastujące się, i gdybym tak obudziła się z włosami Brigit Bardot, które można myć i czesać tylko dwa razy w tygodniu - tak, myślę, że może nawet dałabym się zimie przeprosić. Wybaczyłabym jej kiszone ogórki zamiast świeżych pomidorów, ciemne poranki i zamarznięte rabaty na balkonie, mimo że takich rzeczy nie zapomina się łatwo. Ale alternatywy dla kożuszka brak, i pozostają i mi, i zimie nadal - nasze ciche dni.

środa, 20 stycznia 2010

filozofia na dzień tak zwany dzisiejszy

Zdecydowanie jednak najpewniej czuję się w rzeczywistości pozbawionej niespodzianek, jak gdyby przewidywalność była nadrzędną wartością konstytuującą zwykłe dni - wbrew reklamom, gdzie I'm so ecxcited to kolorowy leit motiv. A przeciez tak, jak najbardziej - I'm so excited, bo kazdego dnia wychodzę naprzeciw kubkowi kawy z mlekiem, jak gdyby to był mój pierwszy i ostatni, mówię dzieciom "dzień dobrrry" i Grzybek odpowiada z takim uśmiechem, jak gdybyśmy nie powtarzali tej frazy kazdego ranka. Wieczorem szeleści mi do snu zmywarka (przestała huczeć po napełnieniu talerzami i stała mi sięod razu moją przyjaciółką od serca). I upsokaja mnie mruczenie komputera i aktualizacji, gdy zasiadam do tłumaczenia i nigdzie, ale to nigdzie nie muszę dziś jechać z ofertą przyjaznych klientowi lekcji.
Więc dziś dziwię się trochę mniej, że spędziłam te kilka lat w klasztorze kontemplacyjno-czynnym.

wtorek, 19 stycznia 2010

panta rei

Zakańczam wypisywanie ocen opisowych. Zastanwiam się, czy nie wyszły mi aby portrety psychologiczne uczniów, czy nie za dużo chwytów motywujących do postępów, gdy w rzeczywistości niekoniecznie są wielkie.
Gdy ja tak opisuję piórkiem po ekranie, za oknem spełnia się zły sen o odwilży, który towarzyszył mi od pierwszego płatka śniegu. Wszystko płynie, czekam aż miasto zmieni się w małą Wenecję i zamiast autem, pojadę tramwajem wodnym z gondolarzem w słomkowym kapeluszu. Na pociechę zachodzi paląca potrzeba zakupu, i to nie byle jakiego, hard i softłeru, okazuje się bowiem, że dzialalności gospodarczej nie wolno prowadzić na pozyczonym laptopie. Gdybym tylko coś rozumiała z żargonu intel duo i ram, zakup byłby mozliwy szybciej i bez mąk wyboru. Jak gdyby twórcy sklepów on line z komputerami nie mogli ich charakteryzować przyjaźniej i opisowo- powiedzmy, jak ja moich nastoletnich uczniów. Laptop świetnie nadaje się na asystenta w home i office, współpracuje z kuchenkągazową, gotuje zupy oraz samodzielnie wystawia faktury. Przy tym jest szarmancki i potrafi kupić perfumy na allegro.
Nic z tych rzeczy.

niedziela, 17 stycznia 2010

z innej bajki

Biografię Klimta na lekcję szykuję, i proszę, kto by pomyślał, że ojciec co najmniej czternastu dzieci, z różnych matek, ma się rozumieć.
To koniec kameralnego dnia w towarzystwie przeziębionej Skakanki i sprzętu do sprzątania. Ustawiam jeszcze grafik lekcji i opieki do dzieci, i co za okropne deja vu zwykłego tygodnia pracy, okoliczności nieurozmaiconych zadną karnawałową beztroską. Tu pozdrawiam wszystkich, co tego weekendu hucznie balowali; lokalnie oraz u prezydenta miasta Wrocławia. Mam nadzieję, ze sukienki wypadły bosko na tle męzów i innych zon, toalety oszołomiły zapachową mgiełką, a panowie zamienili się w królów parkietu. Dodam, ze sama obejrzałam w ten weekend mało udany film Allena, Wikcia Krystyna Kielce, jak mawiają Drobki, ale za to dzisiaj rano obudziłam się na godzinę przed południem. Zupełnie, jak gdybym jednak była na balu.
Scierkę do podłogi odwieszam na kaloryfer. W fartuszku nie mam jednak kryształowego pantofelka. Gdzieś wyleciał?

czwartek, 14 stycznia 2010

jednoaktówka

Kolejna pani nagister farmacji mówi mi, ze właśnie się skończyły, i idę dalej, ale juz do całodobowej, bo dochodzi ósma. Rzadko bywam w tych stronach, a już nigdy na pewno spacerem, gdyż przedkładam raczej jazdę autem ponad turystykę pieszą po mieście, zwłaszcza zimą. Mijam kino Lalka, pani na mrozie stoi na krześle i w witrynach ogłoszeniowych zmienia plakaty. Co przypomina mi, ze nie bywamy ostatnio w kinie. Szpilkami właśnie przypinany jest "Rewers" i "Biała wstązka". Jaką siłę razenia sam tytul mieć moze. I co za satysfakcja, ze jakiś mikrotytulik mogę sobie walnąć co dzień nad wpisem. Ha. Idąc wracam myslami do swoich porzuconych fabuł, bo odległości do pokonania duze; jeszcze próbuję do tych moich kadłubków dokleić jakieś tytuły, ale nie klei się nic. Powinnam bohaterów zapytać o zdanie, co oni chcieliby na kartach powieści robić, ale ciągle nie mam czasu się z nimi zobaczyć, zajmuje mnie bowiem doczesność. Grzybek wymiotujący od rana, zaropiały i osowiały, piłowana znowu i wiercona kuchnia, niespecjalnie udane zajęcia z grupą oraz Skakanka własnie z gorączką, gdy wracam.
Mam je w dłoni, żeby się zagrzały. Krople do oczu i nosa dla Grzybka. Takie małe kropelki, tyle kroków w sniegu, tyle niespełnionych zamierzeń. I zmarznięty nos. Kurtyna opada.

środa, 13 stycznia 2010

make a new plan

Przetestowawszy uczniów na drugim końcu miasta, liczę nieobecności, wypisuję świadectwa i docieram z powrotem do domu własnie przed pół godziny. Kazda bowiem szkoła językowa ucząca młodziez musi być trochę lepsza od zwykłej szkoły, ale zarazem do niej podobna pod względem technicznym. A jednocześnie wyprzedzać kreatywnością metody i customer serwisem wszystkie inne szkoły językowe. Stąd ta pora.
Myślę, ze nie mam usposobienia, by podobać samodzielnie zadaniu tego pokroju. Szefowa moja jest jak słońce, które wznosi się nad wszystkimi przeciwnościami prowadzonego biznesu. Ja tak nie mam, ja przed wejściem do wody sprawdzam, jaka ona jest. I ta oto zachowawczość sprawia, ze dziś bez entuzjazmu myślę już o dotacjach i euro-projektach, za to wwąchuję się w aromat herbaty earl grey i myślę, że bliskie mi wszelkie idee kameralne, high touch, jak chciał John Naisbitt, trochę jak te ulubione kino bez akcji, za to z obrazkami. Mnie cieszy tete-a-tete, mnie cieszy, jak z pojedynczych uczniów zesztywniałych z przejęcia (co o mnie pomyślą?) robi się grupa, która powoli uczy się właściwości każdego z uczestników i parska śmiechem w środku czytanki. Takie raczej rzeczy, bycie pośród tego. Wygłupy z Grzybkiem i Skakanką. Przecież jako rekin wielkiej finansjery nie będę mieć czasu ani mozliwości.
Więc będę nadal smol biznes, ale juz z wyboru.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

let it snow, let it snow, let it snow

Dziś uprzejmie korzystam z pomocy przygodnych przechodniów przy przepychaniu auta przez zaspy. Wietrzę jednak, ze ciężkie dni dopiero nadejdą, gdy śnieg osiągnie stosowny poziom ubicia, nie mówiąc o roztopach. Skakanka mówi, ze wsiądziemy wtedy w nasz ponton, który częśc Czytelników moze pamiętać z wakacji nad jeziorem w parku krajobrazowym. Przypomnę tylko, ze juz wtedy nie wykazywał się specjalną wypornością, za to wdzięcznie robił wywrotki, ukazując światu blade kończyny dolne i kąpielkówki Okruszyny i jej rodziny.
A jednak o tym zimowym przysypaniu myślę z jakąś wdzięcznością. Wiele spraw się uprościło, życie przebiega torem wyzłobionym w śniegu, kilkoma mozliwymi do pokonania trasami. Rzeczy nadprogramowe zwyczajnie wypadły z grafiku i człowiek nadal żyje. Nawet nasze patologiczne spóźnienia do przedszkola giną w obecnie przyjętej normie "punktualności" w nowych warunkach klimatycznych. I zupełnie nowe walory odkrywam w herbacie z cytryną, na przekór przybyłej kawiarce.

sobota, 9 stycznia 2010

boski andy prosi, by napisać, że właśnie przyniósł mi herbatę,

aby, jak mówi, dobić George'a, który to czyta, a który z pewnością dzisiaj tego dla Georgianny nie zrobił. Prośbie nie mogę odmówić, ale nie ponoszę odpowiedzialności za skutki tego komunikatu i w razie wejścia na drogę sądową o zniesławienie, nie będę stroną.
Dodam, ze Andy po działaniach remontowych, ma prawo czuć się zmęczony, gdyz majster, któremu pomagał, nie dość ze jest dyplomowanym wielkorkotnie inżynierem, to jeszcze blisko spokrewniony. Gdy wieczorem wracam z dziećmi na wieść, ze wszystko gotowe, naturalnie nie posiadam się z radości. Wsypuję sól do zmywarki i gdy boski Andy czyta instrukcję, wybieram właściwą sobie acz ryzykowną ściezkę empiryczną. Znaczy włączam play. Po usunięciu nastepnie drobnych usterek, zmywarka zaczyna pracować pełną parą i wtedy zaczynamy się zastanawiać, czy nie wstawiono jej omyłkowo silnika ursusa. Łomot, chrzęst i hałas zupełnie jak przy działaniach rozruchowych motocykla marki romet. Kto to wytrzyma na dłuzszą metę, pytam retorycznie, a boski Andy mnie pociesza, ze włączać zmywanie będziemy tylko przed wyjazdem na urlop, czyli jak nas nie będzie w domu.
Nie darmo mówi się, ze spełnienie marzeń bywa głęboko rozczarowujące.

opady ciągłe

Filmy o piłach lubią sequele, więc i u nas ciąg dlaszy przygód. Teść przez śniegi dociera na miejsce z wyposazeniem małego warsztatu stolarsko-hydraulicznego. Przeskakując w przedpokoju przez piłę tarczową i gwintownicę, wiertarki ręczne i elektryczne z frezarką włącznie, ku drzwiom wyjściowym się z dziećmi kieruję. I na dwór, i w śnieg, który zrównał status ulic i chodników w jedną, egalitarną biel po kolana.
Najgorsze, ze za kółkiem nie boję się ani trochę. Zachwyca mnie ta cisza, to, w jaki sposób ta biała wykładzina wygłusza przestrzeń i nawet gdy auto zarzuca na prawo i lewo, krzyczę wesoło do dzieci na tylnych siedzeniach, jak zawodowy tester roller coasterów. Równiez gdy auto grzęźnie na skrzyzowaniu w zaspie i panowie na rogach przystanąwszy z zaciekawieniem patrzą, czy wyjadę, takze jakaś mnie podniosła radość ogarnia, i silnik zapalam po raz szósty i siódmy (Grzybek mówi niewzruszenie: spróbujemy jeszcze raz), i autem huśtam, i wyczuwam jego słabe i mocne punkty, a potem zarzucając lekko zadem wracam w końcu do ruchu. I tak razy kilka, w róznych współrzednych topograficznych miasta. Ja, ktora jeszcze parę lat temu roześmiałabym się w twarz kazdemu, kto wrózyłby mi podjęcie kroków celem zdania egzaminu na prawo jazdy. Czy to nie powód do noworocznej radości?

piątek, 8 stycznia 2010

zawieje, ale kto zamiecie?

Dziś głównie odsniezam auto. Te same trasy po dzielnicy pokonuję kilkanaście razy, poczawszy od rana, gdy dobra wiadomość jest taka, że nie spóźniamy się po raz pierwszy do przedszkola, a zła taka, że Grzybka dowozimy bez kapci i trzeba się wrócić. Potem lekcje tu i tam, i zupełnie się czuję jak doktor Wilczur lub tez siłaczka, która wozi śliskimi ulicami oświaty kaganek, tankuje, parkuje, wysiada, wsiada, odśnieza, skrobie, wkłada czapkę, zdejmuje, wkłada, nos do lusterka tylnego pudruje, rękawiczek szuka po kieszeni, upuszcza kluczyki w śnieg - z autem złączona jakby pępowiną, relacją, którą Amerykanie zwą love-hate relationship własnie. I zaraz znów tą samą trasą, odbieranie z przedszkola, ubieranie kombinezonów, butów, szalików i czapek, wpinanie w pasy i wypinanie, w śniegu brnięcie. A potem wszystko to samo od nowa. I wieczorem jeszcze z Grzybkiem przez okno patrzę na samochody pod sniezną pierzynką, i gdy mówimy im dobranoc, oddycham z ulgą, ze nigdzie nie trzeba juz jechać.
Boski Andy przysyła mi to, i dzień staje się znacznie weselszy:

czwartek, 7 stycznia 2010

gdyby babcia

Wirówka sapie ostatnie swoje piruety i zaraz pora wieszać pranie na dobranoc. Dobrze, ze Grzybkowi przydarzyła się w przedszkolu toaletowa wpadka i w końcu konieczność załadowania pralki stała się paląca. Z drugiej strony, moze pobiłabym rekord życiowy w zakresie długości czasu nieprania. Jak dotąd pięć dni zawsze wyznacza moment, w którym z powodu stosiku nie da się otworzyć drzwi od łazienki, i nie da się nic tu przedłuzyć.
Cieszę się z tego prania takze dlatego, ze przywraca mi nadwątlone poczucie kobiecości. Kobiecość, kojarzona potocznie z gatunkiem kury domowej, cura domestica, przez ostatnie dni przytrafia mi się jak na lekarstwo, i gdy takam bardzo biznes od jednego zadania do drugiego, od funkcji prezesa, przez pracownika, po sprzątaczkę home office - to sprawdzam w lustrze, czy aby nie wyrosły mi wąsy. Bo w głowie mi się praca cały czas przewraca, a przesądy ludowe mówią, ze to domena męska.
Nowocześnieję?

środa, 6 stycznia 2010

etykieta zastępcza

Otwieram się na wszystkie uroki zimy, skoro nie mogę powiedzieć, że albo ona, albo ja. Więc przede wszystkim wydatek energetyczny związany z uzupełnianiem potrzeb cieplnych. Nie, żebym lubiła marznąć; lubię za to dostarczać kalorii. Tu czołowe miejsca okupuje czekolada nadziewana, wędlina sucha, ser żółty, pieczywo białe, orzechy i migdały, miód. Tylko kawa zmlekiem wypadła z menu, bo rozpuszczalna się skończyła i czekam na kawiarkę, co leci z Białegostoku, by przyrządzić Starbucks Christmas Blend prosto z London Luton. Nie będę się wypowiadać na temat capuccino z biedronki, lepsze zdecydowanie byłoby ze słonia czy nawet z kota, ale tylko to znalazłam, wymiótłszy kąty w poszukiwaniu kofeiny. I piję nieco jakby wbrew sobie, aby zaspokoić nałogowe ssanie.
Być może używki i przyjemności stołu, czy raczej biurka w home office (okruchy w klawiaturze) to taki temat zastępczy, radość taka doraźna, gdy od tematów biznesowym mam globus histericus.
Wesołego Święta Trzech Króli, smacznego, dziękuję, nawzajem.

wtorek, 5 stycznia 2010

rentierka

Budzę się z myślą, że już niedługo przestanę być mikro, a będę makro, z siecią własnej marki, setkami zatrudnionych, i zostanie mi już tylko praca menedzerska. I jak sobie to wdzianko wielkogabarytowej bizneswoman przymierzam, nijak się w tych przepastnych szatach odnaleźć nie mogę. I miedzy szykowaniem jednej lekcji a odbiorem kuchenki gazowej ze sklepu agd wpadam na pomysł, by złożyć zupełnie unikalny wniosek o dotację. Poproszę o wypłacanie rocznej renty na rzecz pisania powieści, z 10 % dodatkiem na dobrą kawę z kawiarki włoskiej, za którą właśnie zapłaciłam na serwisie aukcyjnym. Tytułem zainwestowania w siebie. Podobnie z koszulą z przeceny, zakupioną równiez dzisiaj na poczet nieco bardziej drapieznego wizerunku w biznesie.
Wysyłam list do policjantów, ze powinni się uczyć angielskiego u mnie, mając jednakowoż przeczucie, ze wszystkie karty przed euro dwa tysiące dwanaście zostały juz dawno rozdane, wszystkie pieniądze wzięte, i zaiste, jestem tylko okruszyną wywiewaną przez wiatr historii. A teraz pora doprawić zupę.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

po kolędzie

Dziś pół dnia poświęcam na szukanie. Nie czegoś, co by mi zginęło, ale tego, co potencjalnie mogłabym dostać. Szukam funduszy unijnych. Postanawiam szukać wręcz, bez pośredników i bez gugla. Wydeptuję ślady w śniegu i otulam się w mój postarzający mnie o trzy dekady kożuszek, i pukam, pukam do drzwi, i od drzwi do drzwi chodzę. Od biura do kancelarii, od wojewody do marszałka, aż po dwóch godzinach chodzenia znajduję perłę w urzędniczym oceanie. Perła ma lat czterdzieści kilka i mówi wszystko od a do z, i nawet gdyby iloraz inteligencji drastycznie mi spadł na mrozie poniżej blondynki, nie mogłabym nie wiedzieć, jak wypełnić wniosek i gdzie moja nisza. W głowie swojej blond, ale pod czarnym kaszkietem, mam aspiracje i wizje zawodowego sukcesu, ale patrzę w dół, na śnieg i śladami podążam do auta. Skąd ja wezmę powierzchnię usługową, skąd ja wezmę czas i skąd ja wezmę tę cholerną wiarę w siebie - now that is the question*.

*zapadło mi w pamięć po filmie The Master and Commander: Far Side of the World.

niedziela, 3 stycznia 2010

emperor's new (old) clothes

Niezastąpiony i niestrudzony web designer przycina mi szablon do potrzeb bezreklamowego portalu i niby mamy nowy rok, a jednak wracamy do przeszłości. To prezent na gwiazdkę, zarazem praktyczny i estetyczny, a jednocześnie niepozbawiony duszy. I jakze pociesza myśl, iz poza datą tak wiele się nie zmieni - kolejnych 365 dni w pakiecie gratis do zapisania na blogu.
Pozostaję od dawna dłużnikiem designera, więc od pół roku staram się wyprodukować tacę, w dowód wdzięczności za pomysły graficzne, ale przy moim amatorstwie w dziedzinie dekupażu taca rodzi się w bólach i, co gorsza, nadal nie jest doskonała. Web designer czeka i czeka, i, jak się domyślam, nim taca zostanie wniesiona na stół, z zapasów znikną wszystkie świąteczne pierniczki.
Gdyby web designer była lekarzem, wsadziłabym w torbę kopę jaj prosto od kury albo sztukę mięsa, narazając się co najwyzej na drobny epizod z udziałem słuzb antykorupcyjnych. A tak, niestrudzenie lakuję i szlifuję, lakuję i szlifuję, lakuję i szlifuję . . . lakuję i szlifuję.

piątek, 1 stycznia 2010

wielkie nadzieje

Z inspiracji Gospodarza, kazdy z nas wraca trasą A4 z pomysłem na własną działalność gospodarczą. Opalona otwiera solarium, a Poparzony biznes consulting oraz serwis lamp do łóżek opalających. George w ofercie zamieszcza reperację drobnych usterek w domach mieszkalnych, pod szyldem "Złota Rączka". Dziki z Zoną poprowadzą akademię tańca, która wysadzi z siodła liderów samych Hakiela i Cichłopek. Mąz mój, boski Andy, który szukając drogi z trasy A4 do Gospodarzy posiał czapkę niezbędną do pokonywania rowerem trasy dom-korporacja-dom, postanawia rozpocząć produkcję czapek na miarę głowy, które po posianiu wyrastają w nowych odmianach i większych ilościach. Nie, zeby od razu wielkie przedsięwzięcia, ale taki smol biznes, z potencjałem globalnego sukcesu.
A Okruszyna? Okruszynie wrózą przyszłość w prowadzeniu szkółki cukierniczej po angielsku, coś na kształt nowoczesnego koła gospodyń, z inwestycją w postaci termomiksu. Chociaz osobiście wolałabym zamiast pączków smazyć bestsellery.
Wracamy do naszego M, gdzie salon płynnie przechodzi w pralnię, a potem w kuchnię i biuro. Zastanawiam się, czy te wielkie aspiracje utomatycznie tez nam się tu nie skurczą i dawnym rytmem naszej małej stabilizacji upłynie reszta Nowego Roku. Lądujemy bowiem tam, gdzie się spodziewamy.

dom dobry

W tych płaszczyznach poziomych i pionach, schodach wykuszach i poziomach to ja, pozbawiona naturalnego GPS w głowie od urodzenia, nieco się gubię. Opuściwszy swoje M4 z ubikacją o powierzchni łącznej metra kwadratowego, w takiej przestronnosci szukam jakiego kąta. Myślę, w jakich to niezwykłych okolicznościach przyszło nam wznosić toasty na cześć Nowego Roku, gdy staremu mówimy zwyczajowe "s... dziadu". Chociaz nie, George zwyczajowo pyta o to, co dobrego w roku zeszłym i wychodzi, ze dla ogółu wcale nie był dziadowski. Ktoś wygrał spór ze spółdzielnią, ktoś zaczął tańczyć z gwiazdami, a jeszcze inny pogadał z żoną. Gospodarz wielkich przestrzeni, do których dotarliśmy w sylwestrowy wieczór trasą A4, parzy kawę z ekspresu ciśnieniowego i wszystko jest tu tak doskonałe i oczywiste, ze zaczynam poejrzewać, iz w całej dzielnicy w designerskich wnętrzach mieszkają tylko szcześliwe rodziny wielodzietne, a kawę doprowadza do kuchni rurociąg przyjaźń, na dowód dobrosąsiedzkich stosunków wzajemnych.
Goście przynoszą samodzielnie pieczony chleb, i ja się szczypię, bo zaczynam podjerzewać, ze to jakaś opowieść z tysiąca i jednej nocy. Ale nie. I nawet nie ma przerwy na reklamę.