czwartek, 29 września 2016

zajeść i zakupić stres

W odzewie na wieści zamieszczone na blogu dostaję sygnały od empatów. S dzwoni i pyta, czy może pomóc wymierzyć sprawiedliwość z zastosowaniem siły fizycznej typu kij od bejsbola. Jego Żona A proponuje kawę. To pierwsze dla ewentualnych sprawców mojego cierpienia, to drugie - dla ofiary, czyli dla mnie. Dziękuję za pamięć i mimo iż obie oferty są niezwykle kuszące, skromnie odmawiam.

Najszybszy jednak jest mój Brat Bliźniak. Dostaję błyskawiczny aj-messydż: Co się dzieje? Widziałem posta.

Odpowiadam, że nic i że dam radę. (Wiadomo, że zawsze daję radę, szlachectwo zobowiązuje i supergirls don't cry).

Bliźniak radzi: Ja na Twoim miejscu najadłbym się słodyczy i poszedł na zakupy.

Zastanawiam się,  czy by się nie dało, ale próbuję trochę zwiększyć widoki na zmieszczenie się w grubsze spodnie (znaczy cieplejsze, a nie szersze w pasie) z powodu nadchodzących chłodów, to po pierwsze, a po drugie nadal spłacamy jeszcze debet, powstały ostatniego Bożego Narodzenia.

Na drugi dzień pan od fedexu przynosi wielką paczkę z Royal Mail. Dzieci nasze podskakują i otwierają ją w takim ferworze, jaki towarzyszyłby i nam, gdybyśmy za komuny mieli wujka w Ameryce i dostawali od niego prezenty. Bliźniak wsadził do środka, oprócz licznych prezentów, 4 ogromne tabliczki białej czekolady o smaku nie do podrobienia. Ulubionej, szwajcarskiej, Toblerone, jaką kiedyś Tata czasami nabywał w Pewexie. Tylko teraz w nowym zupełnie gabarycie. Nie widzieliście jeszcze tego: jeśli Czytelnik wyobrazi sobie największą tabliczkę czekolady w sklepie, będzie to nadal tylko połowa.

Rozwiązanie ze słodyczami i zakupami przyszło do mnie pocztą. I wiem, wiem, że dni mojej tabliczki są już policzone. Thank you, than you, thank you!!!

PS. Szukając czego innego, znalazłam w sieci przez niezwykły przypadek książkę o tym, jak radzić sobie. W dodatku do pobrania. Mimo iż naczytałam się tysięcy książek na ten temat, ta wydaje się być właśnie tą, na którą warto było czekać całe życie. Wysłałam od razu do punktu xero, niech mi wydrukują. 

Zaznaczę, że nie jest to książka z przepisami na kilogramowe blachy czekolady domowej roboty. 

wtorek, 27 września 2016

niewiadomoco

Tak to jest, że jak człowiek próbuje na serio podjąć jakąś reaktywację zajęcia tak stricte hobbystycznego jak "pisanie o niczym", zaraz musi jakiś sufit spaść na głowę. Tym razem strzał był mocny i to akurat w tę część ciała, którą ukochany mój Emmanuel Levinas określił jako centralną dla naszej tożsamości i relacji z innymi. Twarz. Najbardziej odsłoniętą i bezbronną, wyrażającą także najwięcej, choć czasem przecież stosujemy względem niej rozwiązania siłowe, jak "dobra mina do złej gry" albo "twarz pokerzysty". Twarz, która ma wypisane na sobie "Thou shall not kill". Nie będziesz zabijał. Nie będziesz używał, stosował przemocy, atakował. Oraz spotwarzał, policzkował i pomawiał.

Pomówienie jest tym trudniejsze, że nie ma jak się bronić. Bronienie się jest poniżej godności, bo wróg gra nieczysto. Można najwyżej podjąć jakiś strajk. Strajk podjęło moje ciało, bo przestało jeść i spać.

Dear Jacket mówi na to wszystko, że się mylę i że to tradycyjne i zwykłe kopanie w tyłek. Myślę, że to też jest możliwe. Myślę, że po kopaniu w tyłek można otrzepać spodnie i iść dalej. Choć z bolącym siedzeniem.

Jeszcze nie udało mi się sformułować wniosków na przyszłość. Te podręczne i ad hoc wiem, że są nieużyteczne. "Nie można nikomu ufać". "Nie warto się angażować w żadne bezinteresowne działanie". "Ludzie są podli". "Zawsze można zostać sprzedanym za trzydzieści srebrników i to już się w historii spektakularnie wydarzało".

Wiem, że one są po nic, bo są nieprawdziwe. Wiem, że dobro chowa się głęboko i trzeba się do niego dokopać. Jak uda mi się odkryć te wnioski, a czuję, że są blisko, to się nimi z Czytelnikiem podzielę.

Przepraszam, że piszę o czymś, nie o niczym, ale to jedna z prób zrobienia czegoś z tym, z czym niewiadomoco.

wtorek, 20 września 2016

siedzieć w domu

Po nocy, która trwała dzisiaj półtorej godziny, po dramatycznej histerii Plusa o szóstej rano, odstawionego od piersi z powodu siódmego mojego w tym roku antybiotyku, po poranku, który był próbą tylko towarzyszenia mu, gdy nie wie, czego chce i nie wiadomo, co zrobić, żeby pomóc; po niewypitej do tej pory jeszcze herbacie, oświadczam, że mężczyznę, który wymyślił sentencję "kobieta siedzi w domu" należało od razu potraktować zgodnie ze średniowiecznym systemem karnym - przyrodzenie przybić gwoździem do balustrady mostu, a do rąk podać tasak.


poniedziałek, 19 września 2016

teren podminowany

Wchodzę z ogródka do kuchni, by podać obiad rodzinie. Odkrywam pokrywki z garnków i uderza mnie zapach niezwykle intensywny. Na początku powtarzam sobie, że zapach potraw niekiedy bywa mylący i nie stanowi przesłanki do wyrokowania o smaku. Potem próbuję sobie przypomnieć, jakich dodałam przypraw. Wraz z intensyfikacją woni do momentu szczypania w oczy zastanawiam się, czy jarzyny dodane do mięsa z mrożonki mogły być zepsute. W końcu nachodzą mnie pewne podejrzenia.

- Nie wdepnęłaś w coś? - pytam Skakanki.

Sprawdzamy jej buty. Ok. Zaglądam w moje żarówiasto różowe imitacje słynnego obuwia marki Crocs i oczom moim ukazuje się gignatycznych rozmiarów mina poślizgowa, zostawiona prawdopowodobnie przez kota. Lub, sądząc po wielkości,  przez tygrysa. A jeśli to nasz kot był, to znaczy, że nie głoduje, choć wydawało mi się, że karmimy słabo.

Z przyczyn technicznych (sytuacja wymagała zamknięcia piętra i zatarcia śladów) obiad opóźnia się o pół godziny. I po co ja powiedziałam umierającemu z głodu Boskiemu: "nie jedz już kanapki, zaraz jest obiad"?

inauguracja

Skakanka poszła dziś pierwszy dzień do gimnazjum. Obsunięcie terminu z powodu operacji i komplikacji. Tak więc o 6:05 czasu środkowo-dolnośląskiego mam w końcu pełną inaugurację września (nie, żebym dotychczas wstawała później, choć czasem się zdarzało). Dwuosobowy starszy narybek z Boskim opuszcza lokal o 6:45 z powodu błędu kierowcy. Kierowca w zeszłą środę autem o nadprogramowym widocznie gabarycie niefortunnie zahaczył o wiadukt kolejowy, znajdujący się na centralnym węźle przy wjeździe na do miasta od naszej strony. Wynikiem czego nieprzejezdny stał się nie tylko wiadukt, ale także droga pod nim. Od tego czasu 12 czy 15 km potrzebne, by dojechać do szkoły, wymaga spędzenia dwóch godzin w aucie. Więc nie wiem, czy zapas czasu nie był
za krótki.

Zostajemy na polu chwały z Plusem. Najpierw staramy się przetrwać poranne ciemności. Plus przyklejony do mnie i marudzący cicho mógłby być moim wewnętrznym głosem. Patrzymy za okno. Żadna ilość kawy nie jest w stanie tu pomóc. I myślę, czy ja upadłam na głowę, że miałam pewne zastrzeżenia do wrześniowych upałów? Poinformowałam już rodzinę i sąsiadów, że ja protestuję wobec zmiany temperatury, wilgotności i światła, tak nagłej. Nie znajdę jesiennej odzieży ani butów, bo się na to nie zgadzam. Strajk włoski.

Mogłabym nawet jakąś petycję i zebrać podpisy on-line, tylko obawiam się, że stacja meteo i tak nie rozpatrzy. Jesień rozsiada się w fotelu, jakby ją ktoś zapraszał, i - jak gość na przyjęciu, który kradnie całą uwagę zebranych na swoje tylko anegdoty, żarty i problemy zdrowotne - zaczyna opowiadać deszczowe historie.

Pora na inaugurację Okruchów, trzeba jej trochę odebrać głos.