poniedziałek, 28 listopada 2011

pisanie na ścianie

No przecież nie, nie odlecieliśmy.

A&J mówią, że utknęłam na rotawirusie, a ja tłumaczę, że jeśli nie piszę, to tylko dlatego, że pisanie biorę w ryzy zdrowego rozsądku. Czyli że się powstrzymuję. Czas zapełniam na przykład ostatnim szlifem tekstu o tiokarbamidzie. Albo sprzątaniem po hydraulikach, od sufitu do podłogi. Albo zajmuję się życiem towarzyskim. I palcami stukam po stole, zamiast w klawiaturę, jak palacze, co nie wiedzą na odwyku, co z rękami robić.

Gdyby więc kiedyś by mnie zamknięto, zapewne w wyniku jakiejś strasznej pomyłki, w zakładzie karnym, już po dwóch tygodniach nie byłoby miejsca do rycia zdań gwoździem po ścianie. Klawisz przynosiłby mi wtedy wiaderko tynku, zacierałabym, malowała, i zaczynała rycie od nowa. Ktoś biegły w matematyce mógłby sprawnie wyliczyć, po jakim czasie skończyłoby mi się w celi miejsce na łóżko i nocnik, jeśli co dwa tygodnie metraż zmniejszałby się o trzy milimetry świeżego tynku i milimetr olejnej lamperii.

I tylko potem cała nadzieja w archeologach, żeby warstwę po warstwie zdjęli. Bo tynkując, trochę byłoby mi żal tych zapisanych zdań.

A może nie. Cenne zazwyczaj jest to, czego mało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz