sobota, 28 grudnia 2013

rockefeller center skating rink

Idziemy tłumnie na lodowisko. Lodowisko jest niedaleko domu, zrobione chyba z boiska szkolnego dawnego Technikum Żeglugi.

Grzybek najpierw mówi, że nie będzie mógł, bo go noga rozbolała okrutnie i nawet do drzwi nie dokuśtyka. Bieg wydarzeń na chorej nodze zostawiam Boskiemu, niech mężczyźni załatwiają sprawy zgodnie ze swoim punktem widzenia, bo ja już gotowa podawać nosze.

Na widok lodowiska i lodu Grzybek doznaje nagłego uzdrowienia. Tato, już wyzdrowiałem. Zatem wchodzimy wszyscy. Najpierw wyświetla mi się na pasku z boku lista kontuzji głowy przy bliższym kontakcie z lodem. Potem po prostu jeżdżę, choć gdy syn A&W próbuje mnie się awaryjnie chwytać, kieruję go do naszej Sąsiadki-z-Dołu, gdyż za filar słabo bym dała radę. I mówię do niej, co za radość, że lód tak poryty łyżwami, gdyż zupełnie nie śliski. I w rzeczy samej. Jeździ się wspaniale i bezupadkowo. Z każdym okrążeniem - jakby na pasie startowym bliżej momentu wyrośnięcia skrzydeł i oderwania się od ziemi.

Przez moment myślę, jakby to było urodzić się Kathariną Witt i sadzić poczwórne tulupy, nie obciążając się grawitacją. Ale to Sąsiadce pechowo pęka płoza w łyżwach i to nie podczas lądowania po potrójnym axelu, ale gdy gania się z naszymi dziećmi.

Do Brata Bliźniaka śmieję się, że możemy się sfotografować na fejsbuka i napisać, że tu byliśmy, taki automacik to robi. Tylko dołożyć zdjęcie z lodowiska pod choinką na Rockefeller Center, by dodać blasku jakże lokalnej ślizgawce. Ale to ten rzadki moment, że nie mówimy do siebie lajkami.

Wracam i doznaję utraty przytomności z powodu szoku tlenowego. Możliwe, że dlatego piszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz