piątek, 25 marca 2011

kartoteka

Jeszcze tłumaczę akt zgonu Londyńczyka, co trzynaście lat temu przeszedł na tamten świat w Charing Cross Hospital w towarzystwie córki, ale na pieczątkę i podpis nie zostaje sił.

Keats i poezja przesuwają się w przyszłość bliżej nieokreśloną: wczorajszy wieczór należał do Skakanki, która do rana i dziś nadal walczyła z grypą żołądkową. Zdecydowanie to nie był jakiś mdły Rigoletto, lecz Walkirie, bo córka z chorobami - właśnie - walczy. Było więc tupanie w materac, krzyczenie oraz przysiady, celem zminimalizowania bólu mięśni (co z tego, że o trzeciej nad ranem).

Boski Andy wraca z pracy, i mówi, że jego też bierze. Mnie bierze cholera, ale mało zaraźliwa. Dentysta odwołuje rwanie ósemki, zaplanowane na dziś wieczór i to jest dobra wiadomość dnia, który nie nadaje się na wpis na blogu ze względu na oczywisty skręt prozatorski oraz opadnięcie rąk autorki.

Akt zgonu, którego już nie mam serca tłumaczyć, przypomina, że jutro - zamiast na studia - chcę udać się na pogrzeb. Jakaś bardzo głęboka potrzeba podpisania listy obecności pod zgaśnięciem, kończącym całą serię dramatów. Na puentę zabrakło mi już linijki, bo nie napiszę przecież, że polotu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz