poniedziałek, 11 maja 2009

śmierć malarza pokojowego

Pilcha od kilku dni łykam, łykam haustami, już dawno, przyznaję, nie udało mi się czytać żadnej książki w takim tempie. Słyszałam kiedyś, miałam uprzedzenia, że pod mocnym aniołem to on napisał prozę deliryczną. Nic podobnego, przecież jego pierwszym nałogiem jest język, picie mu tylko ten język rozwiązało.

Opis śmierci Don Juana nieco mną wstrząsa i przypominam sobie, przypominam sobie wydarzenie całkiem niedawne, kwietniowe – śmierć naszego malarza pokojowego.

Nasz malarz pokojowy prowadził starokawalerski żywot na wsi, gdzie boski Andy spędzał każde wakacje, a my teraz spędzamy, chcąc nie chcąc, każdy letni weekend.

Nasz malarz pokojowy częściej niż u siebie, to znaczy na drugim końcu ulicy, bywał naprzeciwko naszego domku na wsi.

Naprzeciw naszego domku na wsi jest bowiem gospoda, która gościła najpierw żołnierzy Napoleona w ich drodze na wschód bądź w czasie powrotu – niestety, z historii zawsze byłam słaba – a potem była domem mieszkalnym, a jeszcze potem rodzice boskiego Andy’ego mieli tam tańce na swoim weselu. Obiad jedli wcześniej w naszym domku na wsi.

Z gospodą, po której zostały jeszcze ściany i zarwany dach z gniazdem szerszeni, sąsiaduje domek o podobnym wyglądzie, choć jeszcze nadal jest zadaszony. W domku tym mieszka Leszek.

Leszek schedę po gospodzie przejął w swoje progi, Swiadomy ciężaru dziejowej odpowiedzialności. Tam prowadzi nieformalną klubokawiarnię dla starych kawalerów. Okna z wybitymi szybami świetnie sprawdzają się latem, zimą – Leszek przesłania je kawałkiem tektury czy deski i uszczelnia przy pomocy starego swetra lub ręcznika, którego nie warto już prać.

Leszek pilnuje interesu nadzwyczaj gorliwie, widywany jest rzadko, rano jedynie; w porze, gdy wszyscy odbierają zamówiony u sklepowej dwa dni wcześniej chleb, on idzie ze szmacianą siatką po piwo, którego przecież zamawiać nie trzeba.

Zdawały się okresy lepsze, okresy, gdy były zapasy i Leszek nie musiał odbywać tego porannego spaceru po piwo, narażony na ludzki wzrok, z którym jego oczy nigdy się nie spotykały. Na przykład, gdy nasz malarz pokojowy wracał na wieś z zarobionymi uczciwie pieniędzmi. Miesięczną pensję za pomalowanie domu teściów przeznaczył na stawianie wykwintnych trunków, więc w domu Leszka był zapas na dwa tygodnie.


No więc nasz malarz pokojowy pozostawał w zażyłych stosunkach z Leszkiem i tego wieczora, tej nocy swojej ostatniej, też tam był i miód i wino pił. Potem wrócił do siebie. I znowu, wszyscy powiedzą, ze zabił go alkohol, ale to nieprawda, zmarł na skutek bałaganu. Bowiem po drodze do sypialni, na środku pokoju gościnnego, zgromadził stertę odzieży. I po omacku kierując się do sypialni – nie palił światła zapewne po to, by nie obudzić wspomnień po zmarłej matce – zaplątał się w stare rajstopy, fartuch czy spodnie, i upadł. A upadając, uderzył głową w kaloryfer.

Prawdopodobnie chciał zastukać do sąsiada po plaster, ale zdołał zawrócić jedynie do przedpokoju i zasłabł lub zasnął. I w tej ciszy, i po ciemku, śpiąc lub już powoli trzeźwiejąc, wykrwawił się na śmierć.

Pozostawił po sobie nie pomalowane ściany naszego mieszkania i domu szwagra. Teraz, ilekroć patrzę na sufit z plackiem po odpadniętym, zgodnie z kierunkiem grawitacji, tynku, myślami kieruję się w stronę Wieczny odpoczynek racz mu… Ale nie wiem, no nie wiem, na ile tu potrzebne modlitwy, bo przecież nierządnice i celnicy i tak nas wyprzedzą w drodze do królestwa niebieskiego, co dopiero starzy kawalerowie z klubokawiarni Leszka. Więc o pozagrobowe losy naszego malarza pokojowego jestem spokojna. W domu Ojca niebieskiego jest mieszkań wiele, pamiętam ten fragment. Nasz malarz pokojowy wszystkim tam te mieszkania pięknie wymaluje.