poniedziałek, 28 lutego 2011

zawsze jestem taka biznes, ale dzisiaj, kurcze, to już przesadziłam

I gdy po kilku godzinach wysylania swojego dossier (nadal bez internetu) przemierzam ostatnią prostą w drodze powrotnej od denstysty, odbieram telefon z jednego z portali internetowych. I milutki głosik leci wyuczoną serią z karabinu: Czy mogę rozmawiać z osobą odpowiedzialną za tworzenie strony internetowej w pani firmie albo z działem marketingu?

I wtedy nabieram w płuca powietrza zapowiadającego rychłą wiosnę i mówię: Proszę pani, wszyscy wyszli!!!

Pani nie ma więcej pytań - nie wiem, czy dlatego, że się na głos śmieję.

monday morning soap opera

Po feriach jakoś trzeba wrócić do pracowitej codzienności, choć jestem przekonana, że wielu ferii nie zauważyło i tego problemu nie ma.

Monay morning objawia się nam jazgotem wszystkich spóźnionych wszędzie, i Skakanka waha się pomiędzy "nie chcę chodzić do szkoły" i "pospieszcie się, bo się spóźnię". Wtedy boski Andy odkręca w kuchni wodę i kurek, który od trzech tygodni obracał się swobodnie wokół własnej osi, zwiastując rychłą awarię, w końcu rzeczywiście się urywa i woda leci.

Boski Andy zatem, mimo że wybija godzina ochoczego stawienia się w korporacji, wyciąga swe rozliczne narzędzia oraz imponującą kolekcję starych kurków i śrub hydraulicznych, przystepuje do akcji. Po chwili wszystko jest naprawione, woda nie cieknie i mąż ogłasza zwycięstwo. Potem okazuje się, że woda nie leci również po odkręceniu kurka.

niedziela, 27 lutego 2011

nie tylko po wodzie

Jak wiadomo, walka z przeziębieniem jest, wbrew potocznym skojarzeniom z działaniami wojennymi (które słowo "walka" wywołuje), zaniechaniem wszelkiej aktywności. Więc najpierw próbuję, ale pod wpływem nieoczekiwanej dramaturgii snów, wstaję. Potem ubieram się w dziesięć swetrów i cztery szaliki. Ta wełniana kula w ostatniej ławce kościoła parafialnego, z której wyglądało dwoje opuchnietych oczu, ledwo widocznych spod daszka kapelutka z damentem wielkosci Culliniana II - to byłam ja, nie zaś emerytowana sąsiadka spod czwórki.

I gdy - jak zazwyczaj w tej sytuacji - do głowy przychodzi mi pytanie, dlaczego życie codzienne tak daleko pada od ideału, ni stąd, ni z owąd i wbrew temu, co stara się opowiadać proboszcz całkowicie pozbawiony daru wymowy, doznaję małego olśnienia. Zapomniałam byłam bowiem znowu, że wiara ma wiele wspólnego z chodzeniem po linie. Bo drogi widać na kilka kroków do przodu. Na kilka dni, godzin.

Nie pozostaje zatem nic innego, jak włożyć serce w ten jeden krok, i następny, nie mając żadnych doniesień odnośnie tego, co nastapi na czwartym i dziesiątym kilometrze. Ten brak odpowiedzi ma w sobie coś wspólnego z zaufaniem. Nie przesłuchujemy przecież i nie żądamy szczegółów od tych, którym wierzymy. Co dopiero, gdy liczą nam włosy na głowie.

sobota, 26 lutego 2011

słaba, chora, spać nie może

Więc wstaję zupełnie chora ku wyzwaniom nowego semestru. Boski Andy mówi, ze wyglądam jak smiertka z kosą, a przecież wolalabym być podobna do primabaleriny z "Dziadka...". Pogoda nadal wyjątkowo nieuprzejma, czuję się na tym uporczywym mrozie jak zupełnie nieproszony gość. Nie ma gdzie się przed tym zimnem schować, a zwłaszcza w rajstopach i spódnicy, gdyż spodnie tego sezonu wszystkie się skurczyły w praniu i nie dopinają się po prostu. Chyba że na ostatni guzik, który strzelając znienacka mógłby uszkodzić wykładowcy rogówkę.

I na drugiej godzinie zajęć zaczyna się walka z poklosiem wczorajszych rozrywek: głowa spada ku mostkowi, a notatki zlewają się w sznureczek. Potem jest jeszcze gorzej, gdy przechodzimy do umów kupna sprzedaży nos opiera się o tabelkę, współstudenci się śmieją, a ja nie wiem, kto dokonał podkresleń w moich notatkach (podobno ja). I najgorsze, że siedzę na wprost wykładowcy. Nie, że wstyd, bo wstyd to kraść. Po prostu nie ma się jak schować i wygodnie zasnąć, zamiast kiwać głową, co chwila się budząc.

PS. Nadal nie działa sieć, "mobility unbound" padła w całym Wrocławiu. Pisanie w tych warunkach, z użyciem mikronarzędzi przenośnych, to prawdziwe poświęcenie.

qlturalny koniec ferii

Można przypuszczać, że przecholowałam wczoraj.

Gdy wyszłysmy rano ze Skakanką z arktyczngo teatru "Arka", gdzie temperatura na widowni sięgała niewiele ponad -11 zastanych na dworze stopni mrozu, zajrzałyśmy tak ot sobie do kasy biletowej pobliskiej opery. I okazało się, że czeka na nas ostatni w tym sezonie i jedyny bilet, siedzący z dzieckiem na kolanach (na szczęście własnym), na balet do muzyki Czajkowskiego. Na wieczór tego samego dnia, a jakże. Skwapliwie kupujemy, martwić się, jak damy radę, zamierzamy dopiero później.

Potem jedziemy na łyżwy i Skankanka dostaje dyplom ukończenia kursu, a następnie w szatni przebieramy się w wieczorowe sukienki i w aucie jemy kolację. Zdążamy w sam raz, pokazuję jeszcze Skakance operę - dla kontrastu z garażowym teatrem "Arka". który żadnego potopu by nie przetrwał.

Machamy zawieszonej majestatycznie na balkonie Stone Cherry w gronie dzieci (bilety nabyła bez dziecka na kolanach w pakiecie) i możemy także liczyć na przyjazne skinienie wachlarzem. I zaczyna się "Dziadek do orzechów" w inscenizacji tak bajecznej, że dech zapiera w piersiach. Mam ochotę się szczypać, nie wyrabiałam przecież sobie paszportu do krainy czarów, a tu proszę. Odlatujemy.

Jeśli ktoś uważa, że plan dnia był za bogaty, potwierdzam: rano budzę się chora. Ale warto było.

piątek, 25 lutego 2011

wyjście po angielsku

To trzeci już dzień bez internetu, jestem może bledsza, trochę śpiąca, trochę bardzej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.*

Nie, żeby bez korespondencji towarzyskiej, poczty firmowej czy bez pisania nie dało się żyć. Poza tym jeździmy na łyżwach i chodzimy na seanse i spektakle ze Skakanką, więc czas i tak trudno byłoby znaleźć na refleksję. W ocenie sytuacji waham się pomiędzy "urlopem" par excellence, gdy nie ma mnie dla nikogo, a kamieniem nagrobnym, który z hukiem spada na biznes i znajomości. Bo to trochę taka śmierć: obudzić się rano i odkryć nagle, że w świecie pełnym cyfrowych rozwiązań tak niewiele jest ludzi, z którymi można się beztrsoko spotkać w ciągu feryjnego dnia.

A przecież organizujemy modliszki (lub babski wieczór, jak kto woli) wieczorem w ładnej restauracji. I wtedy niestety okazuje się, że godzinami rozmawiamy o obcych ludziach, których może trochę z nazwiska albo wcale. I nad szklanką latte czuję wyraźnie, jak robię się taka przezroczysta, że pozostała już tylko nabyta na przecenie apaszka. Więzi międzyludzkie powoli przechodzą do lamusa, a ja - razem z nimi. Moja ręka jeszcze pisze, to dowód obecności, ale poza papierem blogspotu, chyba ani w panoramie firm, ani w książce telefonicznej już mnie nie znajdziecie.  Za mało dbałam, gdzieś się zawieruszyłam. Dane wyblakły, zapisane widać atramentem - co z tego, że dość sympatycznym.

*Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, oczywiście.

czwartek, 24 lutego 2011

pisane wczoraj

Internet gdzieś mi się zgubił, a tu pisać ochota niezmienna. Przed ilomaż to rzeczami i człowiek musi się w życiu ratować, żeby trzymać się ziemi; wynaleziono w tej kwestii wiele rozwiązań, również tak drastycznych jak kaftan bezpieczeństwa. Mnie wystarczy trzymanie się stołka, czasem ściany; niekiedy służy również złapanie w ręce chochelki czy sprawdzenie stanu konta, które zawsze ma działanie równie orzeźwiające jak kubeł zimnej wody.

Przed pisaniem się ratować jest jednak niezwykle trudno. Niby chodzi się, planuje, a nawet wesoło czas spędza z dzieckiem w kinie, a mimo to słowa jak klucz dzikiego ptactwa ciągną się jedne za drugimi. I tak życie zamienia się we frazy, lepsze i gorsze, bardziej i mniej wyświechtane, jak ciuchy z second handu. I słowa zjawiają się nawet w takim miejscu jak to, w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie wszyscy przybyli - nawet ci na wózkach elektrycznych - mają pod górkę.

Ale w dniach ostatnich, wyzbywszy się codziennych trosk i ucieszona nad wyraz zdrowiem dzieci, żyję już tylko feriami. W takich chwilach swobody zastanawiam się, jak mocno przed pisaniem się ratuję. Niebyła i niedoszła powieść zamknięta w segregatorze, bohaterowie dobrze zakonserwowani (więc jednak papierowi). W dziedzinie technik trzymania się rzeczywistości mogłabym uchodzić za niedyplomowanego eksperta.

środa, 23 lutego 2011

szkielet moralny

I niespodzianie wchodzę ze Skakanką na lód. Oglądam przecież z balkonu na lodowisku od kilku dni kurs feryjny dla dzieci. I wszystko rejestruję. Nogi zgięte i pełny spokój. Więc potem duszę na ramię ostrożnie wkładam, żeby mi się nie potłukła razem z siedzeniem, i wchodzimy we trzy – Skakanka, moja dusza i ja. I mówię, dziecko, będę robić to, co ty. I nie łapię się bandy. I krok za krokiem, jadę.


Z niewielką-wielką pomocą przyjaciół, którzy zjawiają się w samą porę, udzielając wsparcia moralnego. I im mniej myślę o twardości lodu, tym bardziej jadę, tym bardziej rozpiera mnie radość ruszania nogami i rękami, zginania ich w stawach i prostowania oraz rozwijania zawrotnej prędkości. Skakanka jeździ tak jak przyszłość polskiego panczenizmu i to jest radość równie nieodparta.

A że wczoraj minął dzień walki z depresją, chcę dodać, że na wszelkie przygnębienie niezależnie od innych praktyk, zawsze dobrze robi ruch – i nie w domu na rowerze treningowym, ale na zewnątrz i w dobrym towarzystwie. Trzeba tylko przełamać grawitację w kierunku fotela, który wydaje się najbezpieczniejszym miejscem na swiecie i podjąć wyzwanie.

poniedziałek, 21 lutego 2011

cóż to byl za pełen wrażeń dzień

A potem znowu sprawy nabierają tempa. W południe kupuję kask narciarski, mając pojęcie o nartach takie, jak o rachunku prawdopodobieństwa. Znaczy mgliste. Oparte na zdjęciach błękitnego nieba i białego śniegu w jakiś niewymownie ekskluzywnych górach, gdzie jeżdżą jedynie właściciele opalenizny, lśniącego uśmiechu bez ubytków oraz markowej odzieży sportowej.

Kask, o który moje dzieci kłócą się, zanim jeszcze wysupłuję grosiki, potrzebny na kurs łyżwiarski, dla Skakanki. Potem stoję na balkonie nad lodowiskiem i patrzę, jak moje dziecko, które w moim towarzystwie na czworakach pełzało przy bandzie, jeździ. Na jednej nodze, na dwóch i w kucki. I myślę, jaka ja jestem stara, za stara, by stać się na powrót dzieckiem i nie bać się nauki rzeczy nowych. Bo mnie ten lód przeraża. Bo teraz intelekt racjonalnie cenzuruje wszelką spontaniczność, by zrobić ze mnie człowieka kompletnie rozsądnego i przewidywalnego (dorosłego?).

Na wieczór zaś niespodzianka. Jedni goście, co mieli przyjść, nie zjawiają się, za to przychodzą inni. To Mero w drodze do dalekich Indii i cieszymy się, że pakując mace i konserwy tyrolskie znajduje czas na social life. Więc ilość niespodzianek i przygód przerasta oczekiwania, i jeszcze na wieczór przychodzi list od Brata Bliźniaka. Jak cudownie być w kontakcie z innymi przedstawicielami gatunku - człowiek czasami wychodzi z wprawy.

niedziela, 20 lutego 2011

powrót królewny na wieżę

Wchodzimy na górę po schodach. Nie, nie jest to trzecie piętro bloku, a góra jak najbardziej dosłowna. Schody z kamieni ułożone, a właściwie stopnie, i całe w śniegu. Tak, myślę, że bardzo przydały się buty na obcasie zabrane na tę turystyczną okoliczność. Na ich widok Mirella pożyczyła mi przed wyjściem na wyprawę swoje własne, ratując mnie w ten sposób przed złamaniem wielokrotnym, zapewne otwartym i z przemieszczeniem. Ponieważ zaś żaden ze mnie Kubica, pewnie na pobliskim oddziale chirurgicznym poskładano by mnie z mniejszą precyzją i wtedy nici z zajęć natury humanistycznej, bo łokieć mógłby się zginać w przeciwnym kierunku, a palce dla przykładu nie.

Widoki są takie, że teraz powinna nastąpić zmiana nastroju i stylistyki, bo choinki wkoło jakby mąką przyprószone. Tam w dole, pokazuje Mirek, domek Angielki, co się tu przeprowadziła, i rzeczywiście stoi takie foremne cacko i zamyślamy się, czy nie dałoby się wpaść na jakiś fajfoklok.

Ale nie, u naszych gospodarzy także kawy, herbaty i kotletów pod dostatkiem. I marzy mi się, marzy mi się dom na odludziu, i ci wszyscy, co by do nas przyjeżdżali w odwiedziny. Ale na to potrzeba odwagi, co najmniej takiej, jak miała moja Babcia w Warszawie, gdy nosiła obiady do szpitala w getcie.

A potem jest wieczór i wracamy. Więc białą chusteczką z trzeciego piętra energicznie powiewam, w celu dodania dramaturgii. Wkoło żadnych gór, jesteśmy ostatnim ogniwem łańcucha ewolucji: człowiekiem przystosowanym, wbrew naturze, do życia w mieście.Szkoda słów.

sobota, 19 lutego 2011

z tylnego siedzenia czekolady zapach

Zupełnie niespodziewanie jesteśmy w drodze w góry. Na skutek doznanego szoku jak zwykle popadam w popłoch i tradycyjnie w owym stanie umysłu sprzątam oraz piekę ciasto. Nie wiem, skąd akurat ten schemat, nie przypominam sobie w rodzinie żadnego cukiernika ani sprzątaczki, a jednak.


Za miastem w czerń wpadamy kompletną, przecinaną białymi kreskami, jedziemy bowiem pod śnieg. Pamiętam, że w filmach science fiction takie kreski, w które nagle wlatywał statek kosmiczny, oznaczały wejście w trzecią czy piątą prędkość kosmiczną. Wskaźnik pokazuje jednak sto kilometrów na godzinę, więc to raczej nadal ziemia.

Perspektywa podróży w ten szary dzień wzbudza w nas niekłamany entuzjazm. Składamy się do rozmiarów przenośnej rodziny, ciasto na klatce schodowej upada na posadzkę do góry nogami, ale jeszcze dzielnie trzymam w doniczkę ze storczykiem. Nie, żebyśmy bez kwiatów żyć nie mogli; to dla gospodarzy, którzy zaprosili nas do siebie. Czy tez my wprosiliśmy się do nich – pamięć mnie zwodzi.

Teraz zaś skupię się na wyglądaniu gór, żebyśmy w tych ciemnościach jakiejś nie przegapili.

piątek, 18 lutego 2011

porannik przy czajniku z gwizdkiem

Naprawdę nie dzieje się nic.

Poza tym, co na blogu handmade. I poza szukaniem dzieciom rozwijającego zajęcia (od rehabilitacji nie ma bowiem ferii, przyszło powiadomienie ze szkoły, że syn ma być gotowy za półtora roku i Skakanka się rozpłakała, że on przecież za mały. Cóż, siedmiolatka wie to, czego pani Hall nie jest sobie w stanie nawet mgliście wyobrazić. Nie jesteśmy mściwi, nie robimy z pani Hall laleczki voodoo).

I jeszcze poza udręczonymi bezczynnością rozrywkami (improwizacje pianistyczne z samej głębi nicnierobienia i wyrywkowe lektury to tu, to tam, bo przecież nie wypada całe dnie czytać).

Gdy tak wczoraj w nocy, położywszy wszystkich do łózek, gram i gram, i gram (przy całej swej w tym zakresie ignorancji i ograniczeniu) aż się nieco zaziębiam (jeszcze nie suchoty), myślę tylko trochę o utracie płynności w tym martwym sezonie, i jak bym ładnie, jako Hrabina de Nędza, pasowała do salonu - w czasach, gdy kobieta pracująca kojarzyła się źle. 

Ale ja nie o tym. Czy można prosić Czytelników o pomysł na ferie w domu? Bateryjka mi padła.

środa, 16 lutego 2011

taka zaradna

Za szybą na wysokości parteru ludzie chodzą, cóż to za egzotyczny widok i coż za odmiana; na ogół, by nie powiedzieć "zawsze", widzę przecież drzewo od trzeciego piętra konarów, kilka dachów (które nota bene zostały swego czasu bohaterem mej niedoszłej i niebyłej powieści z szuflady) oraz wieżę neogotyckiego kościoła parafialnego i drugą - Wydzialu Architektury, gdzie studiowało kilku Czytelników, a jedna nawet dzierży katedrę, o czym pamiętam, ilekroć przejeżdżam mimo.

Ale. Dziś jestem ze Skakanką w bibliotece, czy też multimediatece, gdzie dla dzieci zajęcia o zwierzętach. Trzeba bowiem coś robić w ferie. W domu jakby i tak odebrano nam warunki do życia i pracy: internetu nie ma od dwóch dni (podejrzewam, że dzieci szkolne zajęte są pilnie ściąganiem filmów i gier oraz spędzają aktywnie czas na fejsbuku), a dziś również nie ma i prądu.

Rano o ósmej, niech sąsiedzi wybaczą, zanim przerwą dostawę energii elektrycznej, jeszcze gram na pianinie. A potem już wielka cisza. Żadnych książek czytanych i słuchowisk, żadnego serwisu w radio, ani słowa o mikserze do budyniu dla rekonwalescenta. Na dodatek zaś odkryty przed wyjściem brak suszarki do włosów i wydobywanie z czeluści szafy antycznych wałków, ku uciesze dzieci.

Jak widać jednak, z całą pewnością jeszcze sobie radzę.

wtorek, 15 lutego 2011

znowu święta

W filharmonii od dwudziestu lat i od miesiąca nic się nie zmieniło; w trzecim rzędzie siedząc, widzę wyraźnie, jak odchodzi parkiet czy też laminat - trudno powiedzieć, w jakim materiale doby PRL porobiły się te zadziory. Kontakty w ścianie krzywe jak u mnie w bloku. Znać, że po prostu ten sam pracodawca czuwał: sekretarz Komitetu Centralnego w imieniu narodu.

Z bliska jednakże  nie tylko widać postępujący upadek, a nawet słychać, jak brzęczy struna któregoś klawisza oktawy raz czy dwukreślnej. Z bliska też blisko do pianisty, Mirosława Kultysheva, w połowie Rosjanina, a w połowie Hindusa, w dodatku finalisty ostatniego Konkursu Chopinowskiego, który zawładnął blogiem na dobry miesiąc do tego stopnia, że część Czytelników wypatrywała rychłego końca (konkursu, rzecz jasna).I gdy Kultyshev z taką swobodą opowiada na klawiaturze, widzę na przemian absolwenta Konserwatorium i chłopca, który godzinami ćwiczy do akompaniamentu odgłosów zabawy dzieci na petersburskim podwórku i jako dziesięciolatek, zamiast stać na bramce, występuje z orkiestrą jako solista. I tych nieskrępowanych godzin przy fortepianie, przedzialanych kanapką i łykiem herbaty, mu zazdroszczę tak, jak tylko jeden człowiek może zazdrościć czegoś drugiemu.

Gra Chopina. Nie wiem, czemu taka siła rażenia, skąd wrażenie, że z ciążeniem ku tej muzyce przyszłam na świat - instykt ten bowiem nie ma w sobie nic intelektualnego. I nadal jeszcze gra mi sonata h-moll, w której finale kulminuje cały wieczór. Ze smutkiem widzę, że zdeklasowała swoją siostrę, sonatę b-moll wraz z jej scherzem, molto vivace. Ale ze smutkiem nieznacznym, bo wiem, że zdeklasowała na dziś tylko i może jeszcze jutro. Pojutrze może bardziej potoczy się w rytm ballady g-moll, albo walca minutowego. Bez znaczenia, Chopina nie zabraknie mi nigdy. I w tym zakresie, niech pani z ZUS wybaczy, jestem jak Bill Gates i wszyscy najbogatszi świata razem wzięci.

Choć w zasadzie powinnam skończyć dwa akapity wcześniej, bo każda moja próba nazwania muzyki w sobie ma coś z absolutnie prosektoryjnej nonszalancji, a tego tu nie chcemy. Zatem ucichnę, nim słowa muzykę zagłuszą i wszystko do reszty zbanalizują.

poniedziałek, 14 lutego 2011

good mooooorning, wrocław!

Coż za cudowny poranek, uśmiecham się, przemierzając skoro świt ulice Wrocławia, połyskując zza kierownicy diamentem wielkości Koh-i-noor przymontowanym do kapelutka. Mijając zaklad karny przy ul. Klęczkowskiej, w duchu pozdrawiam osadzonych, którzy dziś raczej pewnie nie wyjdą, jak udało się mnie. I parkuję z piskiem opon, i wysiadam w czarnych rękawiczkach, i jeszcze nadziwić się nie mogę, jaki piękny świat.

I za moment już przekraczam próg ZUS, ze zwolnieniem lekarskim na zoperowane dziecko w ręku. I wypelniam masowo kwity, i pierwsza panienka z okienka mnie beszta, ale to nic, naprawdę nie szkodzi. Druga panienka z okienka, zapewne kuzynka żarłacza tygrysiego, nie dzieli mojej radości spotkania i poranka w ogóle, i niechybnie ma ochotę rzucić mi się do gardła, a być może i odgryźć głowę. Podaje mi jednak zestawienie składek na ten rok, i widzę 890 zł i kiladziesiąt groszy, i ziemia osuwa mi się spod stóp i proszę o sole trzeźwiące, a właściwie to siedzę nadal jak gdyby nigdy nic i zadaję kolejne pytanie. I pani wtedy błyska na mnie okiem tygrysim, i gdyby wzrok mógł zabijać, sole trzeźwiące już by mi nie pomogły.

Po czym ta sama panienka z okienka prosi o mój NIP i dokładnie w siedemnaście sekund drukuje skomplikowanie wyliczenie, które mi zajęłoby tysiąc i jedną noc. I chciałabym ją pocieszyć, proszę Pani, Pani zapewne zostaje jakieś wynagrodzenie netto, ja pracuję tylko na pani pensję. Zupełnie jak jednoosobowa działalność charytatywna.

niedziela, 13 lutego 2011

o meu fado, meu fado, meu fado

Owszem, zastanawiam się, co świat dziś porabia. Znaczy ci, którzy nie siedzą z chorymi dziećmi w domu. Wyobraźnia podsuwa mi bajeczne obrazy wspólnych wycieczek, sprzątania ogródka, wizyt u babci i na wesołym miasteczku, kawy w gronie przyjaciół. Z całą pewnością gdzies tam są ludzie, widziałam nawet dziś paru w kościele, więc wrażenie, że zarządzono kolonizację księżyca i zapomniano nas zabrać ze sobą jest, krótko mówiąc, mylne.

U mnie Kydryński z Marizą, i powiedzcie tylko, jak bardzo kiepski angielski może sprawić, że czar pryska. Choć właściwie to Kydryński przy Marizie mówi jak doktor nauk filologicznych, i Mariza swoją jakże połamaną angielszczyzną ratuje jego osobisty urok, który w przeciwnym razie przepadłby z kretesem. Wiem, wiem, nie sposób oceniać ludzi po znajomości syntaksu i akcencie, ale nic na to nie poradzę, zapadłam na filologię w latach wczesno-nastoletnich, więc skorupka zdążyła nasiąknąć do roztworu nasyconego.

Grzybek poszedł po grzebień i będzie mnie czesał. Siedzenia w domu jeszcze tydzień, wypróbujemy zatem wszystkie warianty fryzur, tak, że po chorobach i feriach po prostu mnie nie poznacie.

piątek, 11 lutego 2011

wall-e

Telefony od rana wczoraj dzwonią i na pewno nie mieszkamy na bezludnej wyspie. Gdy z Grzybkiem rysujemy znaki drogowe, prosi mnie, żeby mu zrobić taki pod tytułem "proszę o pomoc". Na niebieskim tle zostawiam białe S.O.S., więc raczej znak informacyjny, niż ostrzegawczy. Skakanka wygląda z izolatki i mówi, że Grzybek powiesił sobie na drzwiach pokoju "sos" i oczywiście jest draka, i Grzybek czuje się obrażony. Bowiem gdy starsze dziecko nauczy się czytać (nawet nie wiem, kiedy to się stało), życie tylko pozornie staje się łatwiejsze.

Nie mniej jednak "proszę o pomoc" jest ogromnie na miejscu i podziwiam Grzybka za tę intuicję, bo sama, coraz bardziej przeziębiona, też mam ochotę wywiesić białą flagę. Chociaż jeszcze bardziej rozmyślam, czy mój syn, który cały czas troszczy się o to, by "być dobrym człowiekiem" i mówi o sobie, że "jest szczęśliwy, bo się dzieli", nie da się kiedyś zadeptać w wyścigu szczurów. Poruszona sosem na drzwiach, szukam trochę turnusów rehabilitacyjnych, ale oferta tak mizerna, że widzę tylko, jakie mamy szczęście i pecha. Szczęście, bo nie mamy orzeczenia o niepełnosprawności, pecha - bo "wczesna interwencja" plasuje nas z dala od dzieci "zupełnie zdrowych". Oglądamy więc Wall-E i trochę się uspokajam, bo skoro jest we Wszechświecie miejsce dla pokojowo usposobionych robotów z awarią na obwodach, to i dla Grzybka też coś się znajdzie.

środa, 9 lutego 2011

***** (klnę jak szewc)

Gdy drogi Czytelnik zastanawia się, czy wziąć udział w ankiecie, czy nie, sprawy nieoczekiwanie nabierają tempa. Więc Skakanka od powrotu ze szkoły skarży się na brzuch i wymiotuje w trybie ciągłym, a Grzybek dostaje gorączki (po "lekkim i przyjemnym zabiegu usunięcia trzeciego migdała" - zainteresowanych zapraszam za kulisy oddziału chirurgicznego).

A w radio dzisiaj* pani Środa czy wtorek, nie pamiętam, bredzi takie pierdoły o żłobkach i Polkach do pracy, że te profesorskie gładkie strofy chciałoby się jej podgrzać do ponownego połknięcia w charakterze lunchu. Bo dziecko można oddawać do przechowalni nawet na czternaście godzin dziennie, ale ono i tak co tydzień lub dwa będzie chore. I niech sobie są żłobki przyzakładowe, a nawet biurowe porodówki, potrzeba jednak jeszcze korporacyjnych szpitali. Bo nawet boski Andy mówi, że jak ma matkę dziecka w wieku przedszkolnym zatrudnić, zastanawia się trzy razy, jako że zwolnienia lekarskie i godziny odbioru dziecka z placówki opiekuńczo-wychowawczej ograniczają moce przerobowe na granicy opłacalności.

Więc pani Środzie czy niedzieli tłumaczę: jak pokazałam szefowi szkoły, z którą współpracuję, cztery godziny dziennie dyspozycyjności między rehabilitacją, szkołą i przedszkolem, to nie dał mi ani jednego kursu. Powiem więcej: w ogóle się nie odezwał, poza śmiesznym wpisem na fejsie. Chociaż: uwaga! maiałam najlepsze wyniki i najlepsze ankiety w całej szkole.

Więc droga pani Środo, niech się Pani dobrze schyli, co mam nadzieję umożliwił regularny fitness między zwiedzaniem żłóbków i przedszkoli w UE, i niech się pani pocałuje serdecznie tam, gdzie słońce z rzadka dochodzi - nie licząc sezonu (na)turystycznego.

* "Za, a nawet przeciw " - Trójka w samo południe.

z wielkiego świata

Boski Andy wraca o dwudziestej drugiej trzydzieści i wygląda, jakby go walec przejechał. Natychmiast też bierze udział w ankiecie zamieszczonej powyżej, wybierając odpowiedź pierwszą od góry.

Szyszki przesunęły prezentację, którą miał mieć po południu, na dziś w południe, i dobrze, że powiedzieli przed siódmą, w związku z czym mógł udać się na kolację i nie musiał spać na krzesłach w sali na dwieście osób, gdzie z uwagi na rozmach można mieć nocne lęki. W restauracji zaś usiadł pomiędzy gościem z Honolulu i Guadalupe, którzy dobrze się znając mówili dużo pomiędzy kęsami. Boski Andy, znając zarówno Honolulu, jaki i Guadelupe raczej słabo, skoncentrował się na jedzeniu do akompaniamentu opowieści tamtych. Jak mówi bowiem C.S. Lewis w jednej z kronik narnijskich, gdy dwoje opowiada o czymś, o czym inny nic nie wie, ten trzeci czuje się jakby w nie w temacie i nieco z boku.

W domu na boskiego Andy'ego czeka przygotowana przez Skakankę przesyłka:
Jeśli Czytelnik zastanawia się, co to, odpowiadam, że gazeta, którą Skakanka "wzięła dla Taty" podczas wycieczki szkolnej do pijalni czekolady.
Tak więc ruch emancypacji działa w domu słabo. Nawet ja ulegam, i przekazuję nabytą w prezencie na walentynki koszulę typu "biznes w paski." Dziś bowiem, mimo że słońce jakby już wiosenne, nowy atak jesieni: u Andy'ego spodziewanych jest jeszcze więcej szyszek, w tym Mesje Dupąt. Życzymy, by nie osiwiał. Andy, nie Dupąt, ma sie rozumieć.

wtorek, 8 lutego 2011

skarby rodowe

Wracając jednak do deseru z czasów przedszpitalnych, torcik udał się i miał prawdziwie rajski smak. No bo krem kawowy i beza podają sobie rękę w harmonii tak doskonałej, jakiej należałoby szukać u małżeństwa z pięćdziesięcioletnim stażem. Więc przepis Marty D., który spłynął w prezencie od kilku pokolen wstecz, jest absolutnie bezcenny - choć gdyby Marta chciała go jednak zlicytować na aukcji, Zjednoczone Emiraty mogłyby dać stadninę arabów albo diament wielkości Culliniana II.

Cóż dodać, Goście, którzy przyjechali, mówili, że beza chodziła za nimi od kilku dni. Czasem jak się ktoś obejrzał, widział, jak się chowa za rogiem. Czasem dla spełnienia marzeń trzeba przebyć te kilkaset kilometrów i cieszę się, że podjęli wyzwanie przyjazdu do nas po dziesięciu niemal latach.

A ja przy bezie wspominam znowu najszczęśliwsze dzieciństwo na Pomorzu: wakacje w sadzawce, pierwszą jazdę traktorem w charakterze kierowcy, gry zespołowe w karty, pożar wzniecony w pniu spróchniałego drzewa, nocleg w stodole albo w szałasie, posiadanie własnego kota i prosiaka oraz łapanie kijanek do skarpet. A także wyprawy do Klubu Książki i Prasy po mirindę lub pepsi. Dzieci z Bullerbyn, gdyby tam do nas przyjechały, także moglyby się czegoś nauczyć.

mała kosmologia

Jesteśmy więc teraz z antybiotykiem w domu i to jeden z tych momentów, gdy przysłowie "Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej" sprawdza się bardziej niż kiedykolwiek. Grzybek goi się powoli, najwięcej szkody zrobiły narzędzia pomocnicze, których ślady widać na buzi. Natomiast ja dochodzę do siebie jeszcze wolniej i mam ochotę na maraton filmowy w stylu Stone Cherry, na co raczej nie ma widoków. Nawet prażenie popcornu nie wchodzi w grę, gdyż przez kilka najbliższych dni zalecane są papki i budynie.

Kolejne L4 zbiega się z przybyciem do korporacji boskiego Andy'ego delegacji z całego świata, wraz z serią kolacji na mieście.

A w moim układzie słonecznym nic się nie zmienia: nie jestem gwiazdą i żaden świat nie kręci się wokół mnie. Świat bowiem raczej jak kometa, z ogonem gorących ofert i atrakcji oraz życiowych szans w biznesie, omija mnie szerokim łukiem. I w przytulnym acz ciasnym M4 spędzam czas z dala od wszystkich, z dziećmi. Może wbrew hipotezom, tak właśnie wygląda życie po drugiej stronie czarnej dziury.

poniedziałek, 7 lutego 2011

trzy kolory

W klinice wszystko ma trzy kolory: zielony, pomarańczowy, szary - jak w logo. Podobnej konsekwencji można by zazdrościć. Jednak gdy tak siedzę i czekam na powrót Grzybka z bloku operacyjnego, nie mam skojarzeń z własnymi perypetiami z pomysłem na firmę. I nawet moja świadomość, że w tym miesiącu nie mam na zus, jest znikoma - pisząc dopiero przypominam sobie.

Często bowiem żyję w trybie ostatecznym, jak i dziś, gdy na okazję narkozy syna eschatologia nasuwa się sama. Podobno niewielu ludzi w ostatniej swej przytomnej godzinie wyrażało żal, że nie spędzili więcej godzin w pracy. Raczej więcej jest udokumentowanych wypadków, że zabrakło im wolnego na życie rodzinne. Więc jakby trochę odkładam sobie, zamiast emerytury w zusie, te minuty z rodziną, żebym kiedyś nie czuła się bankrutem.

Jeśli piszę niezrozumiale, niech wyrozumiały Czytelnik zrozumie. Nawet jesli tu dobra opieka w trzech kolorach i wifi, i nawet jesli Grzybek po głupim jasiu jechał na blok roześmiany od ucha do ucha, w towarzystwie jeszcze weselszego Ciasteczkowego Potwora, to emocje są jak na wyścigu z Kubicą w roli głównej. Któremu także życzymy zdrowia.

czwartek, 3 lutego 2011

parching for sleep

Krem do tortu bezowego robię dwa razy, bo za pierwszym razem kawa z pianką z jajek zamienia się w wodę.

Wychodzi na to, że czegokolwiek bym się podejmowała, jednak jestem prymusem, i lekką ręką doskonałe przygotowanie na egzamin zamieniam na doskonały deser na jutrzejsze przyjęcie. Więc ukatrupienie prymusa było działaniem pozornym.

Boski Andy mówi, że prymus dopiero wtedy naprawdę będzie shot dead, jeśli ja na ten egzamin pójdę mając pojęcie o jednej czwartej (piątej?) materiału i zaryzykuję napisanie na lufę oraz kompromitację w oczach Profesora, któremu tydzień temu w imieniu grupy wręczałam kwiaty z zupełnie wyjątkowej okazji. Więc raczej nie ma szans, że mnie nie zapamiętał. Coś w tym jest.

Żyję nadzieją, że jeśli nie egzamin, to chociaż deser wyjdzie i ucieszy gości zza siódmej góry i rzeki. Chyba że w nocy beza rozpuści się z kretesem. Bo żadna ze mnie też Julie&Julia. Chociaż podobnie jak one uwielbiam masło w każdej postaci.

środa, 2 lutego 2011

bezwarunkowa kapitulacja

Gdy przebrnąwszy przez dłużne papiery wartościowe, przechodzę do funduszu hedgingowego, opuszcza mnie wszelka nadzieja na zdanie egzaminu. Bo to dopiero jedna czwarta materiału. Sypianie po cztery godziny z powodu nadrabiania zaległości w pracy także robi swoje i w ten sposób zawiłe tematy biznesu, z generalnie obcych mojej umysłowości, stają się całkowicie nieprzyswajalne, jak magnez w tabletkach.

W ten oto sposób, właśnie pięć minut temu, podejmuję dojrzałą decyzję, że egzaminu nie będę zdawać. Taki przypływ determinacji, na koniec dnia, w którym podpisywałam jakieś wielce przygnębiające dokumenty przed zabiegiem usuwania trzeciego migdała u Grzybka (że upoważniam męża do odbioru rzeczy, gdyby zabieg w poniedziałek zakończył się zgonem - układa te papiery zapewne skończony idiota, który nigdy, przenigdy nie miał nawet jednej czwartej własnego dziecka).

Więc po dwóch godzinach żmudnych acz koniecznych konsultacji, po nieudanej próbie zaśnięcia na minut dwadzieścia przed dobrancką, postanawiam ukatrupić prymusa, który nie zdołał się przygotować do testu. Zdam w drugim, trzecim terminie, na Wielkanoc, na Dzień Dziecka - nie wiem. Nie w sobotę, gdyż dłuższe niespanie grozi śmiercią lub kalectwem, co w kontekście jazdy autem w tym stanie nabiera całkiem realnego sensu.

I zapraszam na pogrzeb prymusa. Prymus przez całe swoje życie nigdy, przenigdy nie zawalił żadnego egzaminu i wszystkie zdawał w pierwszych możliwych terminach, często bezkonkurencyjnie. Można przysyłać kwiaty i znicze. Niech żyje wolność!

wtorek, 1 lutego 2011

tytułem wyjaśnienia

Nie wiem, prawdziwym pisarzom nie zdarza się i nie uchodzi czynić erraty do własnej pisaniny, ale blogerom (yyygh) pewnie tak. Zatem do pani z pasem od pończoch: została bohaterką prozy codziennej, bo jeszcze nigdy w życiu nie słyszałam nikogo, kto by tak donośnie, entuzjastycznie i bez cienia skrępowania rozmawiał w zasadzie sam ze sobą (dobra, ze słuchawką telefonu) o nabytej bieliźnie, jak również publicznie opiewał jej taniość. W tym sensie drobne radości skojarzyły mi się z drobną słabością człowieka do kiczu.

Żałuję, że nie osiągnęłam jeszcze takiej klarowności stylu, by nie musieć się tłumaczyć. Ale. Nie każdy musi być zaraz Cervantesem.

joie de vivre

Rozwiózłszy dzieci tu i tam (Grzybek miał dziś rano ważną diagnozę postępów w rehabilitacji, polegającą na określeniu stopnia poniżej ogółu - ale wiecie, nikt mnie nie przekona, że mój syn nie jest miszczem świata, i tak), udaję się przed pracą do centrum handlowego, celem zakupu rękawic. Zgubiłam bowiem wszystkie z wyjątkiem jednej lewej i zdrapywanie szronu z przedniej szyby stało się dotkliwe.

Więc w znanym niedrogim butiku sieciowym szukam, i wtem słyszę za sobą radosny szczebiot dojrzałego głosu (po chwili wiem, że to do telefonu, nie do mnie). Wydałam pięćdziesiąt złotych! Biustonosz, figi i pas do pończoch. Czarne! Wyobrażasz sobie - pas do pończoch za siedemnaście złotych?! Oczywiście nie wytrzymuję i puszczam świeżo upieczoną właścicielkę pasa do pończoch przodem, żeby się jej przyjrzeć. Koło pięćdziesiątki, z przedłużonymi włosami, w dżinsach w rozmiarze L wpuszczonych w wysokie kozaki. Chodząca radość życia.

Tak się zostaje bohaterką prozy codziennej, myślę, ściskając w ręku rękawiczki. Czarne, skórzane, w sam raz do drapaczki do szyb.

ósma

Rano spotykamy się tłumnie pod szatnią szkolną, w nastroju podniosłej ekscytacji. Władze edukacyjne na szczeblu nie wiadomo jakim zarządziły od wtorku, czyli dzisiaj, niespodziany początek drugiego semestru. W końcu to całkiem logiczne, że nie od poniedziałku i że dwa tygodnie drugiego semestru i potem ferie zimowe, pani minister Hall zasłynęła nie takimi przecież pomysłami. Zatem po drobnych turbulencjach wynikających z kompletnego zaskoczenia, rodzice, dowiedziawszy się, że miejsc w świetlicy szkolnej nie ma i nie będzie, oraz  przeorganizowawszy grafik babć i dziadków, wstali rano i przybyli. Mero też dała radę, mimo że w przedszkolu widywałyśmy się regularnie z drobnym poślizgiem w porze śniadania.


Oczywiście ledwo zdanżam. Niestety, z powodu kiepskiej nocy Grzybka przekraczam limitowany czas spania o dziesięć minut i makijaż wykazuje liczne braki. Ale fryzura jest. Jedna mama mówi, że już teraz do studiów tak będzie, ósma rano, i rozważam ogolenie głowy na zero i makijaż permanentny, bo nie przejdę do grupy matek heroicznych, które wstają chyżo o czwartej trzydzieści (mój podziw jest niekłamany, sarkazm niezamierzony).

Od jutra zatem dożylne wstrzykiwanie kofeiny i oczy na zapałki. Proszę Czytelników o przyjęcie do Klubu Skowronka, pilnie potrzebna grupa wsparcia.