wtorek, 31 grudnia 2013

bez maseczki

W radio mówią, że wieczór powinien być idealny. No tak, obserwuje to od lat, przymus najlepszej zabawy w Sylwestra. A przecież może sie zamiast niej zdarzyć najważniejsza rozmowa czy myśl życia.

A Okruszyna ani manikiuru, ani maseczki. Mówię DearJacket, że tylko maseczka gazowa radykalnie mogłaby mi zmienić wizaż. Nim zdążyłam upiec i ugotować, wyjeżdżamy spóźnieni nad miarę do Justy. Do Opola. Autostrada czarna jak moje zrobione nieco zabawkowymi cieniami Skakanki oko. Dostała je ode mnie pod choinkę. I wyznała mi miłosc - i rozpłakała się, że nic dla mnie nie ma. Był to jeden z piękniejszych momentów tych Świąt.

Kończy mi się klawiatura smartfona. Ale jeszcze. Dziękuję wszystkim Komentującym mnie w roku 2013. Że znosicie mój autyzm i mimo to bywacie. Czasem nie ma jak odpowiedzieć na Wasze życzliwe Słowo, ale zawsze je czytam z wielką uwagą.

A dziś, w noc przymusowej szampańskiej zabawy - szczególnie pozdrawiam czymś zmartwionych. Niech Nowy Rok przyniesie światełka rozwiązań i odpowiedzi.

niedziela, 29 grudnia 2013

a mogłabym jak enerdowska pływaczka

Dziś jakieś lodowisko oglądamy za oknem. My w niebieskim kolorze zanurzeni w kąpielówkach. Dzieci w rurach. Grzybek w wirze wodnym, wreszcie nie opowiada o tym, że nie lubi. I jego uśmiechnięta buzia parskająca wodą blisko mojej.

Idę sprawdzić długość dużego basenu. Myślałam, że już przeszłam na wcześniejszą emeryturę, ale nie. Czas sobie mierzę na czerwonym wyświetlaczu. Potem oglądam kafelki na dnie, jak kształt im się zmienia. Zawsze lubiłam oglądać to, co pod wodą, jakby tam oddychać było łatwiej. Tę niebieską ciszę pod spodem też lubię. A świat nad wodą wtedy jakby mniej realny, bo okularki parują. Można przed nim w ciszę na chwilę zanurkować.

Myślę, mogłabym o piątej rano wstawać i pływać. Wtedy za trzydzieści lat mogłabym bez trzymanki wstawać z fotela i z łóżka, a tak, to nie wiadomo. I myślę, przed iloma sprawami powstrzymują mnie realne i nie okoliczności. I myślę o dni locie i o tych, co przeleciały.

Wycieram się w ręcznik, pomagam suszyć Skakance włosy, zapominam plecaka i trzeba jechać za miasto raz jeszcze. Wyobrażam sobie, jak za trzydzieści lat używam wszystkich sił, by się podnieść z fotela. I nie wiem czemu innej ścieżki tak wytrwale odmawiam sobie.


sobota, 28 grudnia 2013

rockefeller center skating rink

Idziemy tłumnie na lodowisko. Lodowisko jest niedaleko domu, zrobione chyba z boiska szkolnego dawnego Technikum Żeglugi.

Grzybek najpierw mówi, że nie będzie mógł, bo go noga rozbolała okrutnie i nawet do drzwi nie dokuśtyka. Bieg wydarzeń na chorej nodze zostawiam Boskiemu, niech mężczyźni załatwiają sprawy zgodnie ze swoim punktem widzenia, bo ja już gotowa podawać nosze.

Na widok lodowiska i lodu Grzybek doznaje nagłego uzdrowienia. Tato, już wyzdrowiałem. Zatem wchodzimy wszyscy. Najpierw wyświetla mi się na pasku z boku lista kontuzji głowy przy bliższym kontakcie z lodem. Potem po prostu jeżdżę, choć gdy syn A&W próbuje mnie się awaryjnie chwytać, kieruję go do naszej Sąsiadki-z-Dołu, gdyż za filar słabo bym dała radę. I mówię do niej, co za radość, że lód tak poryty łyżwami, gdyż zupełnie nie śliski. I w rzeczy samej. Jeździ się wspaniale i bezupadkowo. Z każdym okrążeniem - jakby na pasie startowym bliżej momentu wyrośnięcia skrzydeł i oderwania się od ziemi.

Przez moment myślę, jakby to było urodzić się Kathariną Witt i sadzić poczwórne tulupy, nie obciążając się grawitacją. Ale to Sąsiadce pechowo pęka płoza w łyżwach i to nie podczas lądowania po potrójnym axelu, ale gdy gania się z naszymi dziećmi.

Do Brata Bliźniaka śmieję się, że możemy się sfotografować na fejsbuka i napisać, że tu byliśmy, taki automacik to robi. Tylko dołożyć zdjęcie z lodowiska pod choinką na Rockefeller Center, by dodać blasku jakże lokalnej ślizgawce. Ale to ten rzadki moment, że nie mówimy do siebie lajkami.

Wracam i doznaję utraty przytomności z powodu szoku tlenowego. Możliwe, że dlatego piszę.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

na co czekam

Więc w tym "prawie" - czekam. Nie napiszę, że nie czekam na choinkę, spadanie bombek i zamiatanie igieł. Bo czekam, bo mi się czekanie dzieci udziela. Dla nich to wydarzenie epokowe, jakby co roku się zdarzało pierwszy raz.

Nie napiszę, że nie czekam na grzybową Teściowej, bo czekam. Nie tylko, że jest pyszna, ale też najbardziej wyraża jej troskę o innych od zawsze - przez kuchnię. I czekam na Teścia, jak mu się oczy zaszklą. I na moich Rodziców, co będą mi życzyć z głębi ich troski, jak gdybym miała dopiero siedemnaście może lat i nie wiadomo, czy poradzę sobie. I na spotkania inne niż zawsze też.

I na prezenty czekam, także te nietrafione kompletnie, i lęk za nimi: czy dobrze wybrałam, wybrałem i czy się podoba. To on mówi o tym, że zajmujemy w czyimś życiu jakieś miejsce. Nie prezent, ale ta obawa. A jeszcze bardziej czekam na radość obdarowanych. I czekam z tą sama obawą.

I czekam na nasze spokojne z Andrzejem wieczory, o ile starczy sił nie paść w towarzystwie dzieci. I na przyjazd Brata w drugi dzień Świąt. I myślami wybiegam ku nieobecnym i myślę, jak im to czekanie się spełni.

Oczywiście, że w tym wszystkim czekam bardzo, aż On się narodzi, mimo że się narodził dawno. Aż przyjdzie i położy rękę na mojej głowie, i ja urodzę się na nowo razem z Nim.

Życzę Ci, Czytelniku, byś i Ty się poczuł znaleziony i zapewniony o tym, że to, że jesteś, zmienia dla Niego bieg historii. Bo bez Ciebie nie byłoby tak samo. I żeby przyszedł, nawet jeśli kurz po kątach i galareta do karpia się nie ścięła. I by Ci opowiedział, co dla Niego znaczysz - ponieważ On mówi to zawsze pierwszy, zanim zdążysz opowiedzieć Ty.


już prawie

Cóż za niedobór słów. Aż w lustrze widzę, że pobladłam. Obiecałam pisanie deserowe, a tu nawet i dla wróbli chleba powszedniego nie ma. Ale ledwo daję radę. Już prawie dobiegam, już prawie oczyma wyobraźni widzę pięć minut dla siebie, ale cel umyka jak pospieszny z Krakowa do Poznania.

Pierniczki się pieką. Głównie Grzybek.

Prawie już wszystko, ale jeszcze nie.

Tylu ludziom bym chciała jeszcze życzyć, podać rękę, uściskać.

W kuchni drożdże rosną na cudne makowce. Boski gdzieś po lesie, znaczy po mieście, szuka choinki. Dzieci posadzone do siania maku z piasku, bo dostawały korby takiej, jakby zaraz miały być Święta. No właśnie. Bo przecież mają być. Tak naprawdę robią bombki z cekinów, to wystarczająco absorbująca praca. I cały czas ze sobą rozmawiają. Cóż za piękny moment.

Dziś w galerii handlowej gdy wychodziłam ogłosili alarm i zamknęli wszystko. Cała pachnąca kawą mieloną o aromacie Irish Cream myślałam już, że nawet tam zostanę do końca tygodnia. Bądź jak w filmie katastroficznym wezmę udział w jakimś pożarze czy detonacji nagłej. Nawet wyjęłam telefon, by przesłać najbliższym słowa pożegnania. Ale alarm w końcu odwołali.

Niech nam tylko nikt nie odwoła Świat. Bo to łatwo. Jedna czy druga detonacja na skutek tąpnięcia czyichś nerwów... Z powodu temperatur zaś Brat Bliźniak na pewno przyleci. I nie, żeby mu wyrosły skrzydła z powodu astronomicznej wiosny z okazji rozpoczęcia wczoraj astronomicznej zimy.

Drożdże urosły. Pora zaczyniać ciasto.

wtorek, 17 grudnia 2013

ciasto piernikowe farinelli

Przeczytałam gdzieś na blogu o projekcie upieczenia 200 pierniczków. Już wtedy poczułam pewien niepokój. Bowiem co roku pierniczki były. A teraz nie. W niedzielę Szwagier poczęstował swoimi. Poczułam w sobie, jak gęstnieje we mnie dotkliwe poczucie niesprawiedliwości. Że niektórym wszystko wychodzi. Bo piernik kruchy, chrupiący i jednocześnie pulchny jak poduszka. Korzenny, miodowy i słodki. Z sezamem, amarantusem i nie wiem czym jeszcze. I mówię Szwagrowi: to niesprawiedliwe. I widzę oczyma wyobraźni Święta nasze pozbawione pierniczków.

Niech Czytelnik nie wyobraża sobie, że jest bamboszem. Skądże. To bardzo męski mężczyzna. Specjalista od konstrukcji żelbetowych, a zwłaszcza głębokich wykopów i fundamentów. O gotowaniu też opowiada w rzeczowy jakże sposób. "Dodajesz do zakwasu wodę, mąkę i wszystkie te pypry". Czyli językiem poezji kuchennej - otręby, siemię lniane itp. Według tego przepisu chleb zrobiony przez niego to poezja smaku, u mnie - skubany przez Boskiego z litości kamulec.

Widząc bezmiar mej rozpaczy, Szwagier wyciąga z lodówki ciasto i z Grzybkiem wałkują i wycinają. Żeby dziecko miało pierniczki na Święta. I wór cały do domu wieziemy, a dzieci wykradają z niego, jak nie widzę.

Dzisiaj przyjeżdża pod nasz dom. Z kilogramem surowego ciasta. Dwa dni autem woził, bośmy się nie mogli spotkać w jednej czasoprzestrzeni. Ciasto piernikowe farinelli mam dla Ciebie - zapowiedział telefonicznie. O, ja pierniczę, wyrwało mi się nad kasą w rosmanie. Wiesz kto to był Farinelli? - zapytuje, ale przecież nie mam pojęcia. Ostatni kastrat. Bo ciasto bez jaj.

Bez jaj, bo Skakanka ma tak silną alergię na jajka, że ostatnio wysypka z krwawymi wysiękami.

Na koniec pozdrowienia dla A. z Bydgoszczy, która napisała do mnie list. Każdy Czytelnik to taka radość. Czytajcie mnie do kawy. Będę się cieszyć tym bardziej i pisać jakby deserowo.

niedziela, 15 grudnia 2013

pan od sztuki

Pan od sztuki na pierwszej lekcji z czwartą klasą Skakanki uczył ich o perspektywie.

Zamieniłam słowo, spotkawszy kiedyś na przerwie. Skakanka zapisywała się akurat na kółko gitarowe. Po korytarzu poruszał się z niezwykłym na te warunki spokojem, ponieważ rodzic ma wrażenie, iż znalazł się w środku działań wojennych, gdzie huk moździerzy zakłóca wszelkie możliwości swobodnej konwersacji.

Pan od sztuki jest niewysoki i drobny, w okolicach pięćdziesiątki i włosy wiązał w kitkę. Obecnie Skakanka żałuje, że rozpuszczone, ale pytany przez dzieci wyznał, że od kitki włosy zaczął gubić.

Nie pisałabym o tym, gdyby nie występ. Właściwie występy dwa. Kilkanaścioro dziewczynek śpiewało perliście kolędy Preisnera i inne, niebanalne, z solówkami do mikrofonu. W tym Skakanka. Siedziałam jak zaczarowana. A za mną sala pełna najbiedniejszych dzieci ze szkół w dzielnicy, zaproszonych na charytatywnego mikołaja. Dzieci szare, bez pewności siebie, bez grzebienia, bez uśmiechu, którym potrzebny etatowy "przytulacz", co wyleczyłby lata zaniedbań. Nie oglądały paczek, co dostały w prezencie, trzymały je tylko kurczowo na kolanach. Wyłuskane ze swoich klas w smutne getto gorszego losu.

Ale pan od sztuki. Tak go zapowiedziano, że to jego dzieci zaśpiewają. A wczoraj na kiermaszu szkolnym jeszcze kilkanaścioro dzieci z gitarami, na których dopiero od dwóch miesięcy, wszystkie razem jako orkiestra akompaniująca kolędom na skrzypce. Pan od sztuki z boku stojąc, jakby go nie było, dawał porozumiewawcze znaki cicho i dzieciaki wszystko wiedziały. Na gitarze potem do śpiewu pięknie podgrywał i każde dziecko na koniec przedstawił po imieniu. Niczego sobie nie przypisawszy, ani nawet nie mając ochoty.

Dobrze, że wśród wszystkich niezbędnych do "życiowego sukcesu" szkolnych informacji - ktoś daje dzieciom jeszcze perspektywę. Nie walczy o autorytet krzykiem, cicho robi swoje, czyniąc z dzieci wierzących w swoje siły twórców.


sobota, 14 grudnia 2013

czy zrobić jakieś zakupy?

Tydzień temu student, sublokator Pani Zosi, znosi mi wór zakupów. Bowiem w lidlu taka promocja, że jak kupi za pięćdziesiąt złotych, uzbiera na znaczek, a jak uzbiera znaczków ileś, będzie książka kucharska. Więc robię spis. Z nieba mi spada. I martwię się, czy mu plecy pod plecakiem nie pękną. Dał radę i poprosił o więcej.

Pytam, a co to za książka, chyba dobra, skoro panu zależy. - Tak, pomyślałem, że mógłby być prezent ładny, na przykład dla Mamy. A, odpowiadam, to jeszcze coś wymyślę.

I na spaceru nocnym po łyk świeżego powietrza po kilku dniach wymyślam. Pukam do drzwi i na wydechu: groszek ptysiowy, co nam Ludzie z Wlenia do obiadu niezapomnianego podali. Groszek bowiem jest lekki i nietani, a taki zapas groszku na sześć lat by się przydał. Ale książka kucharska już się uzbierała, więc alarm odwołany. Więc i ja odwołuję groszek, mimo że sublokator gotowy się udać. I tak wymieniamy ze sobą w drzwiach autującą nas ze świata zdobywców empatię, przepraszając za kłopot już nie wiadomo kogo.

Dziś dzwonek do drzwi naszego kosmicznego chaosu, gdy potykamy się z Boskim o siebie nawzajem ze zmęczenia. Zakupy, sprzątanie, gotowanie - nasz prywatny dziś Mt Everest. W drzwiach stoi sublokator pani Zosi. Jadę do Lidla, mogę zrobić jakieś zakupy. Myślę o kłopotliwych ogromnie pustkach w lodówce, ale nie, dziękuję, nie potrafię bowiem o nic prosić. Nie z dumy, tylko żeby nie przeszkadzać.

Zamykam drzwi i się zastanawiam, skąd dzisiaj tacy studenci.

środa, 11 grudnia 2013

zmierzch

Na niebie, na którym od góry już zalega atrament, rozbłyska jedna gwiazda. Chociaż jest tak jasna, że może to prom kosmiczny czy sputnik, czy odległy bardzo komin, pokazany samolotom. Myślę, niech będzie gwiazdą; atrament, nawet ten od pisania kojących słów, potrzebuje jakiegoś kontrastu. U dołu jeszcze jaśniejszy pasek błękitu.

Grzybka lampion roratni, co wpadł w szkole za szafę, wygląda jak po wypadku i nie wiem. Żeby tylko nam światło nie zgasło.

Z tornistrów wyciągam jak co dzień kanapki i myślę, może by je od razu po zrobieniu wkładać do worka na stary chleb. Nie musiałyby podróżować po schodach, piętrach, klasach. W księżycowym sreberku. Sama nie jadałam drugich śniadań, dopiero może w liceum.

Zasnęłabym na stojąco, trzecia kawa leci. Ale wszyscy przecież jakoś dają radę. Rene, co ją mały Tomek budzi o trzeciej nad ranem. Boski w pracy na kolejnym biznes dinner i pewnie można przestać lubić restauracje, gdy w nich ciągle urzędowo.

Obliczam, czy na rano wystarczy chleba.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

the last ship sailed

Jadę z Grzybkiem, deszcz robi auto myjnię, na którą nie byłoby kiedy zawinąć. Opad od otwarcia powieki budzikiem ciągły, pionowo w dół, czasem zasiekami. Jest wpół do czwartej, niebo z asfaltem tworzy jednolicie szare tło, a na nim lśnią czerwone światła hamowania, gdy w korek spływamy. Sygnalizacja też na czerwono, potem zielono, jakaś jakby zapowiedź świątecznych dekoracji.

Według obliczeń szacunkowych Święta są za dwa tygodnie i tego się nie spodziewałam. Hamulca ręcznego jednak brak. Rozmawiam więc z Niebem, że nie można tak z zaskoczenia i nie może mnie tyle spraw mijać niepostrzeżenie, wiosna, lato, jesień i teraz. Z drugiej strony może inaczej się nie da. Przecież cały czas robię jak mogę najlepiej. W radio śpiewa ktoś, że człowiek ima się światła oburącz jak wioślarz który prowadzi łódź. 

Co do łodzi, święty Mikołaj rękami Boskiego przynosi nawet żaglowiec wymarzonego nowego Stinga. The Last Ship. Dla odmiany z adwentową co roku If on a Winter's Night, ze wszystkimi cudeńkami na ten czas, z Archaniołem Gabrielem włącznie. Dzieciaki akceptują repertuar szybko, a do What Have We Got odchodzi istne szaleństwo. Czytelnik może posłuchać w razie chandry lub chandry z powodu braku solidarnej chandry z większością świata o tej porze roku:

To tak na stalowym tle grudniowego deszczu - można sobie wyobrazić irlandzką gospodę, gdzie z pewnością ogień na palenisku. Choć zasadniczo opisywana w piosence inwektywami pogoda nie odbiega.

sobota, 7 grudnia 2013

always look on the bright side

No. Dzisiaj obrazkiem, bo na słowa brakuje czasu. To się nazywa widzenie jaśniejszej strony świata.



Znalezione na fejsbuku. Zdjęcie ze skutków przejścia orkanu Ksawerego nad Hamburgiem.

piątek, 6 grudnia 2013

jeszcze raz

To teraz jeszcze raz, ale teraz czarne okularki chowam do szuflady po prawej stronie biurka, i wkładam jakieś bardziej przezroczyste.

Orkan Ksawery nadciągnął i buja żurawiem ustawionym na budowie bloku po mojej lewej za oknem. Ponieważ śniło mi się, że jest potop i zaraz zabierze z tego świata całą naszą rodzinę, Ksawery wydaje się lekkim wietrzykiem. Zresztą w rzeczy samej. Boski, zaprzęgnięty w robocie po pachy i prawie już siwy, w nocy czytał komentarze w sieci do prognozy pogody i śmiał się sam do siebie, mówiąc pod nosem: co za idioci. "Gdzie ten orkan, bo póki co, coś słabo wieje". Koniec cytatu.

Andrzejki u Dosi były wyśmienite w każdym względzie i podziwiałam jej luz, że chaty nie rozniesiemy, a zwłaszcza te rzekomo najsłabsze byty - czyli dzieci. Przeczytałam ostatnio, że dzieci mają energii tak wiele, gdyż wysysają ją ze swych rodziców i sama nie wiem. Obchody dały też szansę mojej drobnej wytwórczości dla Wyjątkowych Solenizantów/Jubilatów (próbka TU).

W środę zaczęłam spełniać marzenie kiełkujące od wielu lat - urozmaicania macierzyństwa frajdą spotkań i robienia czegoś razem. W pierwszej wersji marzeń była szwalnia. Miałyśmy z Mero wynajmować lokal czy coś. Ale zostały zajęcia z angielskiego w jednej z Fundacji, z którą mi po drodze. Dzięki Staffowi Fundacji, opiekunek do dzieci więcej niż dzieci. Choć dzieci wybrały naukę swoich pierwszych słów na kolanach Mam. Choć grzecznie nie rozlały im kawy na materiały.

A dla mnie radość nie z tej ziemi, tylko obawa taka, by i dla Uczestniczek, bo to grono wybrane: tych godnych największej troski, z uwagi na podjęte wyzwanie (często naprawdę wielokrotnego macierzyństwa). Więc euforia się miesza z tremą. Jak ktoś ma blisko, to zapraszam. Potrzebujemy mówić sobie, jakie jesteśmy wspaniałe.




czwartek, 5 grudnia 2013

strumień (nie)świadomości

Podobno nad Polskę nadciąga huragan, a ja mam wrażenie, że tańczy z nami od kilku dni.
Stawiam czoła jak mogę. Noce krótkie, zlewające się z dniem.

Piekąc pasztet dietetyczne według zaleceń, wypatruję Orła, co na skrzydłach unosi swe pisklęta. Pasztet, zostawiony w piekarniku z powodu nadmiaru w biurze, się kruszy i spada z chleba. Same okruchy.

Skakanka z grypą żołądkową, Grzybek z zapędami zmiany świata, ja z zamiarem wywieszenia na ścianę corocznego ogromnego kalendarza na Adwent, zanim się Adwent skończy. Musiałabym najpierw biuro uczynić przejściowym. Znaczy przechodnim. Żeby dotrzeć do wielkiej teczki pod oknem, gdzie on. Za wiele nas jeszcze od niego dzieli. Może trzeba przeskoczyć.

Piorę płaszcz, od którego odpadły guziki, z mocnym postanowieniem zakupu jakiś odpowiedników i wszycia na miejsce.

Że niby wszystko pod kontrolą.

Na szczęście Michał pisze.


sobota, 30 listopada 2013

wnioski

Nie należy:

1. O godzinie 20:00 popijać kawy pepsi colą, a pepsi - kawą.

2. O godzinie 21:19 przebiegać dwóch kilometrów.

3. O godzinie 22:00 oglądać z Mężem strzelanki z Bratem Pitem (Bradem Pittem znaczy) i Anielicą Jolie. Tytułu wstyd wzmiankować, ale oboje są płatnymi mordercami.

Bowiem:

1. O godzinie 24:00 osiąga się szczytową formę i trzeźwość umysłu niewidzianą przez cały miniony dzień.

2. O godzinie 1:30 szuka się pomysłu na ochotę na spanie.

3. O godzinie 2:10, zmierzając w stronę łóżka, ma się wrażenie, że można by zacząć nowy dzień.

4. Podobnie o 6:30.

I jak tu panie dzisiaj stawić czoła andrzejkom, gdy krzywa formy po obiedzie zaliczy nieodwołalne pikowanie? Podrapała się po głowie przerażOna O.

piątek, 29 listopada 2013

taniec na cienkiej czerwonej linii

Od dawna niepitą kawę popijam dziś pepsi i nie jest to metafora, bo oto obok mnie stoją obie, mimo iż wieczór przechodzi w noc. Bowiem jeszcze nie widać końca tygodnia i nie wiadomo, w co ręce. I przede mną realizacja drobnego zamówienia. Jak się nie zepnę, to do rana zleci.

Zapowiadam dzieciom, że znajduję się na cienkiej czerwonej linii, za którą jest detonacja i będą musiały moje skrawki zbierać do dużego worka na śmieci. To ten stan, gdy człowiek ma wrażenie, że właśnie wyrwał 500 kg w nie swojej zupełnie kategorii, sztanga w górze, w kolanach trzaskają wiązadła. I wiemy doskonale, że wystarczy, by na prawym obciążniku usiadł choćby motylek - i nastąpi katastrofa.Należałoby się salwować ucieczką, jak jedna znajoma święta.*

Z pracy wraca Boski, gra z synem w szachy, a potem kładzie się na dywanie bez życia i mówi do dzieci te same słowa, co padły z moich ust godzinę wcześniej. Cienka czerwona linia.

Oczywiście to ten moment, gdy dzieci pokłócą się o jakiś bzdet, odmówią pójścia do łazienki, dziesięć razy przyjdą poskarżyć się na niesprawiedliwość świata. Patrzę na zegarek i myślę, do końca piątku już niewiele czasu. Jeszcze odliczyć jeden, dwie, trzy godziny, siedemdziesiąt głębokich oddechów. Nic z bohatera.

Myślę od wielu miesięcy, że nic nie może mnie skłonić do powrotu do biegania. Teraz widzę wyraźnie, że to ten moment, że wystrzeliłabym biegiem w noc po łyk świeżości jak z procy. Gdybym miała siłę znaleźć buty.

*św Teresa od Dzieciątka Jezus miała bardzo trudną współsiostrę. Wspomina, że gdy zawodziły wszystkie akty strzeliste, po prostu zwiewała na jej widok.

czwartek, 28 listopada 2013

w paczce

W poniedziałek miało miejsce niezwykłe zebranie rodziców w klasie Skakanki. Atmosfera dobra już od dawna, mam w tym swój mały wkład, bo od pierwszego naszego spotkania zebrałam maile wszystkich w grupę. Żeby łatwiej uczestniczyć w sprawach klasy. Ileż tam było najpierw wtykania sobie i docierania się. Aż nastały czasy błogiej harmonii i współpracy.

Ale zebranie niezwykłe i historyczne, bo przewodnicząca trójki klasowej, Renia, rzuciła hasło: zamiast prezentów na Mikołaja dla naszych dzieci - weźmy udział w Szlachetnej Paczce. I oto zgromadzeni odpowiedzieli: ależ tak. Bowiem nasze dzieci mają wszystko.

Więc teraz rodzice wraz z dziećmi znoszą do szkoły kołdry, ubrania, jedzenie, upominki. "Nasza rodzina" - wybrana w systemie - to eksmitowane ostatnio 2+2. Poziom życia można śmiało nazwać skrajnym ubóstwem, może nawet nędzą, bo oboje rodzice od półtora roku szukają pracy. A też i lista potrzeb zawstydzająca listy naszych dzieci do św. Mikołaja.

W mikołajki dzieciaki to zaniosą - zwiozą - dostarczą wspólnie do punktu odbioru paczek w Moście. W drodze powrotnej uczczą radość zrobienia czegoś dla innych przy pomocy rurki z kremem, zjedzonej w pobliskim pasażu handlowym.

I co? No właśnie. Jedna iskra podpala świat. Potrzeba tylko odwagi wyjścia z nieszablonową propozycją. Bo wyjść poza własny grajdoł we wspólnym działaniu chcą wszyscy.

wtorek, 26 listopada 2013

sukienka

Przymierzam nową sukienkę. Nagłówek to prezent od Graphic Designer, która mnie ubiera od lat. To dzięki niej, mimo że tak podobna jestem niezapobiegliwym wróbelkom, nie chodzę tu bosa. Co do reszty, pewnie się jakoś jeszcze ogarnę. Póki co piszę po śniegu, bo za oknem grube płatki spadają na ekipę zbrojącą od rana beton w metalowe pręty.

A ja taka dalej nieuzbrojona, martwię się, czy im ręce przez rękawice nie marzną.

poniedziałek, 25 listopada 2013

gratis

Mamo, a gdzie Ty pracujesz, pyta mnie dziś w szkole Grzybek. Mówiliście dziś w szkole, co robią rodzice? odpowiadam pytaniem na pytanie, ciekawa szalenie, co też na temat mojej pracy myśli syn, zwłaszcza że w tej chwili odpowiedź na to pytanie byłaby mocno opisowa i złożona.

Powiedziałem, że ty pracujesz w takim miejscu, gdzie idą dzieci, których nikt nie chciał, żeby ich nie wyrzucali na śmietnik. Ho ho ho, reflektuję, w tym miejscu to ja tylko czasem bywam, w Fundacji z Oknem Życia, ale Grzybek zapamiętał widać wspólne wypady. Cieszę się jednak, że mnie z tym miejscem kojarzy. I myślę, jak bardzo nasze dzieci widzą w rodzicach superbohaterów, jak nas idealizują, jaki to jest niesłychany do rodzicielstwa gratis. Nikt Cię, Czytelniku, nie odmaluje w takich barwach jak dziecko.

Opisuję Grzybkowi potem pokrótce smak życia tłumacza i zdalnego zleceniobiorcy. Pomijam te bardziej szare kawałki, ba, nawet jak tak opowiadam, to one znikają zupełnie.

W aptece wieczorem pani magister wydaje mi zapisane dzieciom specyfiki i suplementy, i gdy je zlicza, zdrowie wydaje się niebotycznie drogie. Chyba bladnę znacząco, a może i nawet dostaję ze stresu wysypki wystukując takt pinu, bo przynosi garść próbek mazideł do twarzy. Gratis zupełnie i powinnam paść ze szczęścia, ale mówię dobranoc i zaraz mnie wita lodowate powietrze znad Skandynawii.

środa, 20 listopada 2013

friends, episode 1

DearJacket wyznacza standardy przyjaźni niezłomnej. I wysyła mi pocztę ze znakiem zapytania w tytule, oraz podpiętą niniejszą fotografią. Mimo że jak zwykle odpiszę, że nie mam czasu, bowiem jestem ogromnie zajęta ledwo dawaniem rady wyzwaniom z powodu zamartwiania się na śmierć.



Okruszyna nigdy nie była ciężarowcem. I teraz szuka w sobie z trudem męskiej odwagi, jak matka siedmiorga z dzisiejszego dnia. Ale jeśli kiedykolwiek napisze poradnik o tym, jak trwać przy kimś, kto zrobi wszystko, by udowodnić, że to bez sensu, powyższe zdjęcie będzie na stronie tytułowej.

sobota, 16 listopada 2013

egzamin

Zmierzam wcześnie na egzamin Dear Jacket, którego formalności spoczywają na mnie. Bardzo przejęta, bo jak ja zawalę z jakimś punktem, to jej wysiłek będzie na marne. Jest wcześnie, choć dzień zaczął się jeszcze wcześniej i tylko obawa taka, że niedługo dni zaczną przechodzić płynnie jedne w drugie bez żadnej już przerwy na to, co potocznie nazywamy odpoczynkiem nocnym.

Zaopatrzona w piknik, z myślą, żeby punktualnie, wjeżdżam z podporządkowanej prosto pod auto, co z okrutnym piskiem opon bardzo blisko po lewej ratuje nas przed komplikacjami.  W lusterku widzę, że kierowca chce mi coś powiedzieć, bo pędzi za mną. Zatrzymuję naszego złomka i od razu składam rozłożyste przeprosiny, na co pan wykłada mi zasady zdrowego rozsądku i przepisów ruchu drogowego. A ja robię się mała, i mniejsza, i łzy jak grochy z tak starannie nałożonym pudrem płynnym, a potem sypkim, brudzą mi szalik. I bardzo go przepraszam ponownie, ale naprawdę tego wszystkiego jest za dużo, myślę, i jak to możliwe, że NIE WIDZIAŁAM obiektu wielkości samochodu osobowego. Nie wiem.

Dear Jacket leci na egzaminie jak luxtorpeda. Dyskretnie podziwiam cały rok nauki i bardzo angażującej pracy z parami, które zmagają się często z wieloma latami niepłodności. W czasach, gdy dzieci bywają sprawą kłopotliwą, tak wielu ludzi nie może się ich doczekać. I tak często wciska się im, czekającym, najgorszy kit.

Konwertuję pliki w kanał powietrzny i dziesiątki stron testów do koperty zwrotnej do USA. I mam nadzieję, że Dear Jacket właśnie uczyniła kolejny krok od FertilityCare Practitioner Intern do certyfikowanej FCCP.

piątek, 15 listopada 2013

zbrojenie betonu

Po okazaniu Skakanki, po raz kolejny wysypanej nad wyraz, pani dietetyk, przeprowadzamy badanie warte jednej czwartej średniej krajowej i odbywamy wizytę, która dzięki uprzejmości płynnie przechodzi w noc. Skakanka opłakuje listę produktów w gabinecie, przewraca się nam piramida żywienia do góry nogami, i myślę tylko gorączkowo, gdzie ja to wszystko kupię i jak ja to zniosę do domu.

W aucie następuje ciąg dalszy niepatologicznej żałoby po jajku we wszelkiej postaci, pszenicy i soi, cytrusach, mleku i miodzie, ze wszystkimi początkowymi etapami według Kubler-Ross. Pani doktor się na pewno pomyliła!!!! (wyparcie), Ona jest okropna!!!!!! (złość), Będę jeść chociaż dwa razy w tygodniu (targowanie się), To najgorszy dzień w moim życiu... (depresja). Trzymam się mocno kierownicy z sercem o wadze cięższej niż może unieść obudowa z klatki piersiowej. Nie powiem przecież, że u mnie dokładnie tak samo. Dodatkowo palę świeczkę nad działalnością jakże gospodarczą, gdyż pozostałe na nią trzy godziny kilka razy w tygodniu powinnam przeznaczyć na wizyty w specjalistycznych sklepach, względnie na wsi, polując na ekologiczną zwierzynę typu indyk lub królik. Słyszę, jak mówię "damy radę". I jakiś fragment mnie rzeczywiście w to wierzy.

Na śniadanie, podane już bardziej w stronę restrykcyjnego przepisu, u Skakanki ślady akceptacji, bo zjada w poważnym milczeniu.

Za oknem zbroją beton. Myślę, że też bym chciała. Niech mnie ktoś uzbroi. Nie wynalazłam sposobu, by się szczepić na cierpienie. A za każdym razem, gdy ono przychodzi, bierze w nim udział cały kosmos, a w nim poddany nieważkości okruch. Średnio dwa razy w tygodniu.

Nie daję już rady.

czwartek, 14 listopada 2013

światełko w tunelu

Jak widać dobry fryzjer może naprawdę zdziałać cuda. Mówiłam Dear Jacket, że brunetki przerabiają tam na Audrey Hepburn, z czasów, gdy jadała śniadanie u Tiffanny'ego. Tu autorka przypomina sobie, że zapomniała o śniadaniu właściwie. W obuwiu nadal wyjściowym, bo nie było kiedy zdjąć, jednocześnie zaznajamia się z siedmioma stronami instrukcji na egzaminacyjnego Stróża, odpowiada na pocztę przychodzącą i zaniża poziom literatury blogowej niniejszym na kolanie pisaniem.

Zarazem udaje się ustalić jasny punkt na horyzoncie listopada, skoro temat pogody nam się ostatecznie wyczerpał wraz ze zdrapywaniem szadzi z szyb auta. Jasny punkt w warstwie dekoracji wygląda jak lampki na choince, mimo że dopiero co skończyły się wakacje. Za to już można szykować w słoiki zapasy troski i cierpliwości, by się nikomu okołoświęcie nie kojarzyło ze strefą atomową.

Dziś zaś Boski Andy obchodzi swoje happy birthday. Dzieciaki rano zbombardowały go przygotowanymi wczoraj sekretnie niespodziankami.

A my, dorośli - udajemy, żeśmy coraz młodsi.

środa, 13 listopada 2013

punkt widzenia

Z szumem wycieraczek samochodowych w tle (tylnej nie umiem wyłączyć, więc nawet przy 40 stopniach będziemy na siebie skazane) słyszę, jak spiker w radio mówi, żeby dziś nie poruszać tematu pogody. Jeśli chcemy czuć się dobrze. To nie będę. Ale w myślach robię przegląd szaf dzieci i na alledrogo rozpoczynam system uzupełniania. Otwieram szafę Skakanki pełną "za małych" i zamykam ją po dłuższej kontemplacji. W myśl zasady, że aby coś znikło, wystarczy na to nie patrzeć. Bowiem nie mamy z całą pewnością strychu, co by się nadał na magazyn.

Piję przedegzaminacyjną kawę z Dear Jacket, szykując się do roli jej Anioła Stróża. Lub chociaż Stróża, bo ma być srogi.

Potykam się o te same kłody. Nie wiem, czy ja wyżej nóg nie potrafię. Jednak wynajduję z czeluści pamięci przepis na dzień inny niż co dzień i wieszam na Przystani. Razem łatwiej. I okazuje się namacalnie, że nie wszystko od nas zależy.

Pytali ludzie to tu, to tam, jak wyglądam po tym niezwykłym fryzjerze. Choć Skakanka, zapytana o wrażenia, mówi: to Ty byłaś u fryzjera? Zamieszczam więc zdjęcie dla tych, co jeszcze nie widzieli. Trochę mi fryzury zasłania czapka, przepraszam z góry i z dołu.

wtorek, 12 listopada 2013

dzień specjalnej troski

Po przeprowadzeniu dogłębnego market research odnośnie zakładów fryzjerskich w województwie, w rannych bardzo godzinach przemierzam miasto. Auto odebrane z naprawy mocno mnie onieśmiela, dostępne miejsca parkingowe wymagają manewrów z aptekarską dokładnością i przemykam między dwoma rzędami lusterek bezszelestnie i ze wstrzymanym oddechem.

Wchodzę do zakładu z tym wyrazem pewności siebie na twarzy, jaki - wyobrażam sobie - mają przedstawicielki kadry kierowniczej w korporacjach. Przecież nikt mnie nie widział rano, jak malowałam wielki znak zapytania na niebie, ukazując tu w dole bezkresne obszary bezsilności. Jak wysyłałam s.o.s. ptakom, żeby mnie poderwały ku górze, gdzie słońce nieskrępowanie świętuje każdy dzień niewyczerpanymi pokładami optymizmu. Bo mu się bateria ładowała całą noc, jak naszym bardzo takim "smart" fonom, bez których całe pokolenia dawały przecież radę.

Dostaję herbatę w kolorze czerwieni. Fryzjerka, która mnie strzyże, pyta, czy nie wyglądam dziwnie, skończyły mi się wszystkie wyprane sweterki. Nie, mówię, ubieram się w podobne kolory i też jedne rzeczy wystają spod drugich. Przecież na kilometr widać, że z korporacją łączy mnie jedynie Boski Andy.

Jak Szerlok Holms zbieram do kupy różne spostrzeżenia, fantastyczne grafiki na ścianach, kolorowe zasłonki i dymione szkło szyldu "Noemi", przyjazne wymiany zdań dwóch właścicielek, przemyślane strzyżenie i cichą acz pełną światła muzykę TGD z zaplecza.

Jednak nie trafiłam w całkiem zwykłe miejsce. W lustrze - blado, ale w słońcu wpuszczanym przez dymione szkło - się uśmiecham.


sobota, 9 listopada 2013

gość w dom

Na ekranie mojego jakże smart fona wyświetla się kierunkowy z Wielkiej Brytanii i szybko myślę, że z całą pewnością nie zamawiałam stamtąd ani książek, ani pizzy, ani nie mam nieuregulowanych zaległości. Głos pyta jaki numer domu, bo zapomniał, i po chwili już wiem, że to EyesWideOpen z niezapowiedzianą wizytą - jakby właściwie wpadać tak nagle z dalekiego Sheffield to nic zupełnie nadzwyczajnego.

Na pejzaż naszego gotowego do spania living roomu zamienionego w bedroom niech spadnie zasłona milczenia. Na stole ląduje jajecznica z powodu braku kawioru. Cóż to jest ważne, gdy przy stole spotykają się ludzie. Moja wewnętrzna perfekcyjna pani domu przestaje walczyć z oderwaną z lekka od rzeczywistości Okruszyną, której ciągle nie udaje się posortować świata.

Bratek przywozi zawiniętą w szary papier surprise.



Czytelnik zapewne pamięta zdjęcie roku. A tu jest ono już aż w formacie A4, w passe-partout.


Patrzę na tę kobietę i wyobrażam sobie, że wsłuchana jest w bezpieczną melodię słów, co układają się spokojnie w zdania. I też ma w pokoju bałagan, za to przebyła drogą lądową trasę z Sheffield, odważna taka.

Powiewam chusteczką do M, co nie przyjechała, ale może mnie z okna zobaczy.

I dziękuję Bratkom i za list, i za piękny prezent.


środa, 6 listopada 2013

imagine

Mówiono, że olśniewający i w istocie rzeczy. Warty zarwanej nocy, bo z kinem domowym czekamy aż dzieci śpią.

Ile widać upokorzenia, walki, dramatu i zachwytu na twarzach, co same nie widzą. Jaka kruchość człowieka i jaka w niej siła. Jaka rewizja pojęcia "chodzenia po wodzie". My - czasem, gdy podejmujemy ryzyko, aby żyć bardziej, a oni codziennie, aby żyć w ogóle.

I co znaczy mieć zaufanie i wierzyć. To znaczy mieć świadomość rzeczy, których nie widać. Zawisnąć na słowie, na obietnicy. Ale też być po stronie drugiego także wtedy, gdy wszyscy nazwą go szaleńcem i kłamcą - zanim jeszcze ma się dowody na to, że jednak nim nie jest.

"Nie zabijaj wypowiada się przez samo milczenie twarzy", pisał Emmanuel Levinas, i było to zdanie, które mną wstrząsnęło na lata i porusza do dzisiaj do szpiku kości. Ofiarujemy sobie nawzajem naszą kruchość, dając wolność zatroszczenia się z ewentualnością uszczerbku, a nawet upuszczenia na podłogę i rozbicia. To prawdziwe takie nasze międzyludzkie transakcje. Całe życie rodzinne i społecznie do tego się sprowadza.

Na zwiastunie nie słychać aż czterech języków, w których leci ten film. Ale to obraz, który w ogóle jest bardzo do słuchania. Dziś jadąc przez miasto słyszę wszystkie tramwaje.

wtorek, 5 listopada 2013

teleturniej

Obok łóżka Boski Andy trzyma stosik książek z odzysku do nauki języków znanych i zupełnie obcych. Ostatnio widzę, że na górze kopca tkwi rosyjski. Więc dzieci proszą, żeby im czytać. Czytam zatem i wspominam sobie, jak razem z Boskim chodziliśmy niby w nagrodę za uzdolnienia w kierunku, ale przecież w odczuciu własnym za karę, na obowiązkowe kółko języka rosyjskiego w podstawówce, w poniedziałki o 7:10.  

I opowiadam, jak mój Tato na klasówce miał przetłumaczyć parówki z musztardą na język okupanta ze wschodu, i napisał cyrylicą parówki z musztardoj. A miały być сосиски с горчицей.

Wtedy Boskiemu przypomina się jego własny udział w teleturnieju dla poliglotów o niedwuznacznej nazwie "Wieża Babel". Zgłaszał się z dwóch języków, ale w studio okazało się, że startuje z czterech. Co zrobić. Mikrofon i makijaż. I miał przetłumaczyć na rosyjski: On poszedł po drzewo do lasu. Gdy wyskoczył z "On poszeł po driewo do liesu", Jolanta Fajkowska podobno dostała czkawki ze śmiechu i trzeba było powtórzyć ujęcie. Boski zajął zaszczytne ostatnie miejsce (za to dostał książki do nauki włoskiego) - i się nie załamał. I to w nim podziwiam, i dlatego jest boski - mocą dystansu do siebie samego.

Podaję Skakance jabłko, z mimowolnym "voila, madame". Na co mi ona "fenk ju". Czy ktoś w tym domu jeszcze mówi po polsku? pytam. Dobrze, że Boski przez tyle lat zgromadził nam zapasy na długie zimowe wieczory.

piątek, 1 listopada 2013

wszyscy święci i święte Boże

"Może dziś powinniśmy odkurzać figurki Świętych i palić im w domu świeczkę. A przychodzimy na cmentarz. Dlaczego?
'Wszyscy Święci' są tu na cmentarzu. Babcia, co zawsze umiała przebaczyć. Dziadek, co bywał przykry, ale nauczył Cię zasad. Ciocia, co dla każdego miała dobre słowo."

"I dlaczego z okazji urodzin czy imienin nie życzymy sobie: obyśmy tylko święci byli?"

"A gdyby ich zapytać, powiedzieliby nam, na co warto było tracić czas, a co nie było tego warte".

Zasłyszane dzisiaj na wsi, na kazaniu od polowego bardzo stolika na cmentarnej ścieżce

czwartek, 31 października 2013

do blogów - post scriptum

Okazało się, że wpis mój na temat podziału blogów na kasty wywołał pewne emocje, a mnie jakby nie o kasty chodziło, lecz o naturę pisania. Czytelnik Drogi prawdopodobnie nigdy się nie zetknął na własnej skórze z blogiem "płaczącej gitarzystki" czy innej "smutnej ale pięknej", stąd nie do końca mamy wspólny kontekst. Gdy zaczynałam pisać swój pierwszy blog na onecie w 2008 roku, w sieci było już wiele blogów, ale nadal była to "nowa moda". I wielu osobom szansa anonimowej publikacji odsłaniała perspektywy niekończącego się słowotoku, choć często była to proza szaletowa i narcystyczna, wehikuł podwójnego jakiegoś życia.

Wiesław Myśliwski, utytułowany autor jednej książki na dziesięć lat, kiedyś w wywiadzie dla Rzeczpospolitej, który wycięłam z gazety sobie, powiedział, że grafomania miewa straszne skutki w życiu konkretnych ludzi. Skutki finansowe, rodzinne, osobiste. Jakoś to we mnie zapadło, że z pisania i wokół pisania powinno się rodzić jednak dobro. Pod którym w razie czego bez problemu można się podpisać z imienia i nazwiska. Jak pod zostawionym u kogoś innego na blogu  komentarzem. 

Więc lubię czytać osobiste refleksje, choć "osobiste i subiektywne przemyślenia i refleksje" dają już sygnał, że wszystkie słowa bliskoznaczne zostaną użyte w jednym zdaniu.

I zawsze poza piszącym staram się dostrzec konkretnego człowieka. Wyglądam, jakie wieści u Emki, co noc spędziła z córką w szpitalu, i cieszę się, że Dosia znowu pisze. I że mogłam jej sprezentować szablon nagłówka, mając jakiś swój maleńki udział w tej inauguracji.

Pax.

środa, 30 października 2013

pocoblog

Odwiedzili nas w sobotę A i W. To zawsze wyczekiwane odwiedziny. I jedna z "przypadkowo" odświeżonych znajomości z dawnych szczenięcych lat.

Cieszę się słysząc, że A z oddali dużej czyta wpisy. I takie są zabawne. A przecież rozmawiamy na takie trudne tematy. A przecież nic nie jest proste.

I myślę sobie, czy ja tu nie powinnam nagłówka zrobić z czapką klauna i uprzedzić: tu się trochę wygłupiamy. Bo przecież zawsze przerażały mnie piszące blogi "Płaczące Gitarzystki"*, "Smutne ale Piękne", "Niechciane Królewny", podające zapis swoich "osobistych i subiektywnych myśli, emocji, uczuć, refleksji i przemyśleń". Postanowiłam od początku nigdy nie uprawiać niczego podobnego. Wcale nie dlatego, że dobry kolega z naszej specjalizacji literackiej na studiach powiedział mi kiedyś, zwariowałaś, jeśli myślisz, że kogoś obchodzą twoje przemyślenia. Faktycznie, pisząc trzeba chcieć coś ofiarować, czymś się podzielić, nie zaś zapadać się w sobie. Ale to moje prywatne credo.

Jeśli Czytelnik tu te wszystkie pogodne rzeczy widzi, niech wie, że Autorka walczy. Że za uśmiechami są dramaty, tak jak w życiu każdego. Że okruchy to pokazywanie Tobie i sobie, że dobro się zdarza, trzeba je tylko pozbierać. Niektórzy widzą je łatwiej, inni muszą się kłócić z wcześniejszym doświadczeniem i z ograniczeniami - żeby stało się dostrzegalne.

*autentyczny nick znaleziony w sieci przez Autorkę Wieczornego, przy której uczyłam się, czym jest blogopisanie. Przez pewien czas prowadziła także portal poświęcony blogosferze.

wtorek, 29 października 2013

smsy z biznes dinner

(ba) I wish I was at home

(o) I wish I'd died when I was born

(ba) I wish I'd married you after secondary school

(ba) or even primary school

sobota, 26 października 2013

dynamitki

Piątek wieczór. Próbuję znaleźć rozliczne wykręty. Ale Georgiana zarządza babski zlot. Najpierw uczestniczę z samochodu. Zabawa polega na tym, że mijam restauracyjkę w centrum i dziewczyny przez szybę mi machają, a ja im, gdy krążę w korku za sznurem aut szukając wolnego miejsca w piątkowy wieczór. I tak bawimy się kilka razy i upływa pierwsze czterdzieści minut.

Na stole już mają białe wino, a ja tradycyjnie muszę bez, ale tak nietrudno o właściwości rozweselające towarzystwa. Opalona rano wyszła z pracy, zahaczyła o wywiadówkę i przyjechała na mityng. DearJacket dotarła sama, nie doczekawszy się mnie w roli Szofera, bowiem ja czekałam sporo na Boskiego, by móc wyjść z domu na obcasach. Doktorowa J niby tylko wpada na chwilę, ale przecież udaje nam się zjeść "ser kozi na chrypiącej [pisownia oryginalna z menu] grzance". Justy reprezentuje team opolski. Boski w domu nie wierzy: Przyjechała z Opola tylko spotkać się z Wami wieczorem i pojechała z powrotem? Cóż za silna potrzeba.

Tak, okazuje się, że potrzeba życiowa. Zjedzenia chrypiących grzanek, omówienia bieżącej sytuacji na świecie. Salwy śmiechu i odprowadzanie się bez końca do aut każdej po kolei. I nasza kochana Koleżanka o włosach w kolorze ognia, niejaka Dosia, która przejęzycza się niefortunnie na środku ul. Ruskiej: "po alkoholu nie piję".

Dziękuję za to spotkanie.

środa, 23 października 2013

menuet

Dni są tak wypełnione słońcem, że myślę, co za szkoda, że nie wolne całkiem. Boski wychodzi z domu, gdy jeszcze szara mgła, a wraca, gdy mocno rześka ciemność. Korporacja go ze słońca okrada.

Patrzę z nadzieją, czy liście aby nie zaczęły spadać trochę wolniej. Co roku mam ten sam impuls, by poświęcić trochę czasu i na super glue poprzyklejać do gałęzi. Co by szkodziło, gdyby na zimę zostało trochę kolorów.

Z dziećmi jakieś nieporadne spacery w ramach dostępnych możliwości i serce pęka, że się to ciepło marnuje.W poniedziałek przy Rynku duet wiolonczela plus skrzypce grał coś, myślę, że Haendla, bo bez nuty melancholii. Nastoletnia raczej jeszcze skrzypaczka ubrała kaptur od szarego dresu, widać jednak trochę jej wiało, albo przechodnie patrzyli zbyt natarczywie. Idealny akompaniament do tego słońca i do spadania na chodnik, ulica cała jakby zapomniała, że coś właśnie żegnamy.

W domu Grzybek po raz pierwszy napisał dla mnie to, co poniżej i przyszło mi do głowy, że może zimę jakoś wspólnymi siłami przetrwamy.


wtorek, 22 października 2013

z górki na pazurki

Tak sobie pędziliśmy w sobotę rano w góry, nawet na fejsbuk przejęte w locie zdjęcie przesłałam, że z górki na pazurki. Zatrzymaliśmy się z hukiem na zderzaku czarnego BMW przed nami. Bowiem na drogę wyskoczył piesek. Piesek przeżył. I myśmy się nie spóźnili. Tylko potem Boski Andy wszystkie przerwy wykorzystywał nie na kawę, ale na odginanie, oględziny i konsylia.

Zdążyliśmy co do minuty prawie na Adorację. Bo mówiłam Boskiemu, słuchaj, to obciach, że oni z Warszawy 500 km zdążą na czas, a my nasze 120 to już nie. Staszek P.S. wtargnął z gitarą do maleńkiego kościółka zlany potem i w kolorach jesiennej czerwieni na twarzy, i rzucił tylko przez zaciśnięte zęby: nie wiem, czy mamy czym wracać do Wrocławia. Bowiem gdy jechali na skróty, aby zdążyć i aby nie było obciachu, urwał sobie coś, co spowodowało całkowity spust płynu z chłodnicy. Czym ustanowił nowy przelicznik kilometrówki: ilość litrów wody mineralnej na kilometr drogi.

Oszałamiające okoliczności przyrody chciałam sfotografować (nie było sprzętu), opisać (mgłę schodzącą z gór jakby była żywa - nie było zasięgu), złapać w ręce lub zjeść (ten atawistyczny pęd do zatrzymania chwil, co giną). Nie było też na to czasu, wypełniony został po brzegi wspaniałymi spotkaniami z ludźmi znanymi z Okruchów. A do nocy graliśmy w skarżypytę, znaczy w sabotażystę. Nie było Emki, donoszę z żalem, co miała też przyjechać, ale miała w przeddzień prawdziwy wypadek i czeka na operacje złamanej ręki.

Pozdrawiam zarazem serdecznie Subskrybentów, o których istnieniu nie miałam pojęcia, i Czytelników, którzy ujawnili wielką swą wierność, mimo że ja ciągle o niczym. Choć trochę to niesprawiedliwe, że Wy wiecie, co u mnie, zanim się spotkamy, a ja co u Was to już nie. Może by tak się wziąć za zapiski?


piątek, 18 października 2013

pojedynek z autopilotem

Bo nieraz optymistą trzeba zostać wbrew sobie. Albo wbrew koleinom, w które się wjechało, albo ktoś nam pomógł się tam znaleźć i drezyna toczy się znanym, bezpiecznym szlakiem. Jest źle i będzie gorzej, oprzyrządowanie zapewnia o tym nieustannie, kierowca przegrywa z autopilotem.

Zdarza mi się wczoraj. Od rana nic nie jest dobrze, czyli tak jak "miało być". Dzień zsuwa się ku katastrofie, choć rzec by można, że z każdą godziną jest jeszcze bardziej pod górkę. Niemal wychodzę ze skóry, by do wydarzeń dołożyć pozytywne interpretacje. Spotkanie, co miało rozjaśnić, a wychodzi się z niego skulonym jak kopnięty czworonóg. Auto pozostawione pod drzewem upstrzone ponad ludzkie pojęcie przez latający drób. I można by wymieniać powody znacznie większe. Tak trudno samemu nie stać się powodem rozwodu z pogodą ducha.

O jakże walczę. O jak mi gęsto łzy płyną w samochodzie, z dwójką dzieci na tylnym siedzeniu, gdy jedziemy szukać obuwia na wycieczkę nazajutrz. Na szczęście jest ciemno, na szczęście nic nie widać i zaraz wyschnie wszystko, i śpiewa mi radio przecież, że supergirls don't cry.

A przecież dzień opowiedziany na koniec dnia okazuje się być tylko odcinkiem w drodze. I nawet ten krótki odcinek ma kilka swoich happy endów. I powrót Boskiego do domu, po walce z całym polem liści, co spadły, bo im też zabrakło światła. I otulam kołdrą kruchą swoją wiarę, że wszystko będzie dobrze. Jak ją dobrze osłonić, nikt mi jej nie zdmuchnie.

środa, 16 października 2013

cztery pory roku

Budzi nas rano "szara godzina". "Szara godzina", usłyszałam to określenie w radio, z pewnością nie określa czasu. Każdy z nas dobrze wie, co to jest "szara godzina". To stan ducha "pomiędzy", w doświadczeniu pustki, zawieszeniu między problemem A i B, ale jeszcze nie ich rozwiązaniem. Szczególny stan "bezsiły", który wydaje się nie mieć ani początku, ani końca, gdy nadchodzi. Pamięć krótkotrwała karmi się wówczas tylko antytezą, tylko doświadczeniem skrajnie negatywnym. Pozytyw, kolory, cokolwiek co zwykliśmy w ciemni wywoływać z kliszy po "pełnych zdarzeń wakacjach", nie istnieje. Szara godzina.

I potem myślę, zbyt wiele ich jest. Szarych godzin. One kumulują się w straty nie do opisania, jeśli człowiek pozwoli się im uwieść. W straty czasu brzemienne zmartwieniem. Jesienią szare godziny zapowiadają śmierć z zimna i ciemności, zimą ogłaszają paraliż zimowy, z wiosną głoszą, że to wszystko już było, latem - że cokolwiek jest, zaraz się skończy.

I myślę, potrzebna kampania przeciw szarym godzinom. Zmasowane jakieś działanie.

Może wymyślę, jak skończę tłumaczenie. Ono też jest częścią historii szarych godzin. Hermetyczny tekst, który jednak, gdy się go otwiera, pokazuje całe bogactwo kolorów.

Nie można dać się przestraszyć szarej godzinie. Trzeba powiedzieć jej: chodź, napijemy się herbaty w kolorze złota.

wtorek, 15 października 2013

brak słów

Tłumaczę na akord. Tekst o wspomaganiu rozwoju pamięci u dzieci z Zespołem Downa. Doszkalając się ze słownictwa fachowego, czytam to i owo. Odsłania się mało znany świat specjalistów, którzy badają, opisują, opracowują strategie. Czy któryś był nominowany do Nobla? Nie mam pojęcia, nie mam czasu, by sprawdzić, więc tu się publicznie ze swoją niewiedzą obnoszę.

Ale już zwykła wikipedia opisuje problem w sposób dość szokujący. Najpierw prezentacja na sposób, w jaki w Hitlerjugend uczono anatomii nad i pod ludzi. Obrazki, byśmy wiedzieli, które części ciała "dziwne", suche opisy anomalii - i przerażający akapit na temat metodologii radzenia sobie z tematem. A 2002 literature review of selective abortion rates found that 91–93% of pregnancies in the United Kingdom and Europe with a diagnosis of Down syndrome were terminated.

Nie zauważyłam w wielkiej swojej naiwności, kiedy doszliśmy do tego. Że życia są warte więcej i mniej. Że filozofia zdrowia i sukcesu wyprała mózg mainstreamowi, i chorzy oraz słabi powinni zająć zaszczytne miejsce na śmietniku.

Znajomi organizują dziś Dzień Dziecka Utraconego. A mnie brak słów. I jak tu tłumaczyć.

niedziela, 13 października 2013

kolory

Szary i wilgotny poranek rozjaśnia się w pełne słońca popołudnie. Wychodzimy wiedzeni instynktem przetrwania. Opowiadam Grzybkowi na spacerze, jak ludzie robili zapasy na zimę. I że teraz mniej, bo wszystko można kupić.

Ale nie wiem, jak zrobić zapas tych kolorów i tych resztek ciepła. Wkrótce przyjdzie się gazetami owijać, bo i kurtki puchowe mogą nie sprostać. I myślę, że też przyroda potrafi się żegnać w tak spektakularny sposób, jakby nic nie przewidując.

W końcu sobie przypominam, że liście w takich kolorach pozawieszać na drzewach mógł tylko Ktoś szalony z miłości.




sobota, 12 października 2013

nie na czarno

"Darek prosi, żeby nie ubierać się na czarno". Rano Staszek-Prawie-Soyka podaje mi smsem. Jakkolwiek nie starałabym się być w mysiej dziurze i w kącie tych uroczystości, nie da się. Poproszono o pomoc przy oprawie muzycznej. Czarny zestaw w myślach ułożony na fotelu.

Bo jak nie myśleć na czarno od wtorkowej nocy i wiadomości nad ranem, jakby jeszcze mało było strat. Gdy odchodzi kobieta w naszym wieku, urody modelki, mama dwójki dzieci, żona kochającego męża. Staję bezradnie przed szafą i biegnę myślami przez szare, czerwone, różowe, cokolwiek nieczarne. Przecież z takim ogromnym wysiłkiem nie zadaję Mu pytań kilku przez grzeczność, przez takt, bo On wie, co robi, nawet jeśli wydaje się, że się wszystko rozpada na atomy. I jestem taka dzielna. Taka dzielna, że hej. Dzielnie wstaję, chodzę, robię i tylko zaczyna mnie jakaś jesienna infekcja po cichu toczyć. Głowa swoje, a ciało swoje.

Wybieram biały. Białą letnią odzież, po której zapewne zapalenie płuc. Ale myślę, że będą tam razem. Darek na tym brzegu, Patrycja na tamtym. Wobec siebie stać i mówić, jak do siebie tęsknią. Nie można być tego świadkiem na czarno, nie można im tego zrobić. Skoro ta historia się nie kończy, a tylko czeka na swój happy end.

czwartek, 10 października 2013

białe kruki

Przyznano znowu literackiego Nobla. Zauważam, że nie znalazłam się na liście nominowanych za nienapisaną nigdy powieść obyczajową. Co za brak poznania się. Pozostanie nadal żyć legendą o niebyłej i niedoszłej, przerwanej po stu stronach literackiego rozmachu - podzielonego na rozdziały i pod-, a jakże, z bohaterami, co najpierw w głowie musieli otrzymać biografie po sześciu pokoleniach przodków, by mogli się stać w tej szczupłej próbie tym, kim byli. Ileż na nich odbyłam eksperymentów, ile wypowiedzieli słów, gdzie nie byli, zanim zasnęli na lata snem pomarańczowego segregatora.

Cóż, są ludzie co z uporem maniaka chcieliby w balecie i też się muszą w końcu pogodzić. Godzę się całkiem pogodnie. Liście w kolorach coraz bardziej nieziemskich.

Boski z pracy wraca z biuletynem z tytułem "Program" na froncie i pytam, czy to już Program 8 Rozwoju, na co Andy odpowiada, że jak najbardziej - pod tytułem "JA+Allegro". Bowiem ostatnie dni upływają mu na kompletowaniu kolekcji wydawnictw z dawnych lat do nauki języków obcych.

Jakoś się ze sobą uzupełnią, moje nieliczne urwane i nienapisane historie - i jego liczne zbiory egzemplarzy od 1970 do dziś.

W końcu coś musi wypełnić półki Home Office.

środa, 9 października 2013

siedziba firmy

Otrzymuję list od potencjalnej uczennicy. Że poziom taki i taki, i że lekcje możemy u niej w domu na drugim końcu lub w siedzibie firmy.

Rozglądam się po domu, szukając siedziby i rozmyślam, czy umyte okno w zagraconym Home Office zwiastuje pojawienie się pokoju pani prezes, sekretariatu i klasy z tablicą interaktywną. Ale jedyna tablica wisi w kuchni i na niej nie nadanżam smarować wydarzeń bieżących z życia szkolno-towarzyskiego.

Sekretariat zajęła szatnia naszego gierkowskiego M, gdzie kilka kurtek wyczerpuje przestrzeń przedpokoju. Pokój pani prezes, dzielony z Mężem, jest przechodni i zawieszony praniem. We dnie służy za jadalnię i odrabialnię lekcji, zaś w nocy do spania. Lecz pamiętam doskonale, że na stronie mojej ogromnie firmowej w cenniku zapisałam z całą pewnością opcję "w siedzibie firmy". Może tak mi się wydawało, gdy kilka lat temu kupowałam zegar ścienny wielkości tego z dworca Waterloo w Londynie. Że on zrobi siedzibę jak ta lala.

Bowiem po prawdzie jedyna siedziba, jaka przychodzi mi do głowy, to maleńkie ustronne pomieszczenie na osobę wzrostu do 170cm i 60 kg wagi, zamykana pokrętłem, ze stosikiem prasy na okoliczność i zabytkowym górnopłukiem.

wtorek, 8 października 2013

puste ręce

Ponieważ w Home Office nadal bałagan nad wyobraźnię, myję okno. Nie, żeby było go lepiej widać. Bardziej żeby było widać niebo. Z widokiem na niebo zyskuje się bowiem perspektywę, mimo że czasem kurczy się coś w człowieku boleśnie na widok obiektów zdecydowanie odlatujących.

Liście jeszcze trzymają się nieźle jak na okoliczności, choć powinny już spadać. Słońce w końcu przypomniało sobie, że złota polska jesień. Potem zostaną żarówki, kaloryfery i zgromadzone w sercach zapasy. Ciepło i światło będą w cenie. Bosonogie wróbelki przyjdą po okruchy.

Kupuję wrzosy Boskiemu na balkon, zbieram z dziećmi kasztany, wieszam firanki, nieprzytomnie składam, przytulam, podnoszę, dawno nic sobie nie kupiłam, myślę, w puste ręce patrząc, jakoś spodziewam się wbrew krzyczącym faktom, że widać wszystko do mnie przyjdzie od Tego, co pisze miłością po horyzoncie.

poniedziałek, 7 października 2013

warte zachodu

Tak wiele się wydarzyło przez ten warsztatowy weekend, że mam wrażenie, jakby ostatni wpis miał miejsce ze trzy lata temu. I okienko edytora jakby widziane po raz pierwszy od dawna.

Moje skromne pióro nie nadąży za opisywaniem. Za to z tak wielką radością czytam wpis Emki, która była z nami na Programie JA+TY=MY. Dziękuję. Jest to warte wszystkich nieprzespanych godzin, wszystkich wymienionych z naszym teamem maili, telefonów, ustaleń, stresów i fizycznej orki na ugorze. Po każdym Programie mówimy, że już nigdy więcej się nie zdobędziemy na ten wysiłek. Po miesiącu jesteśmy już w wystarczającej formie, by chcieć to przeżyć wraz z innymi po raz kolejny.

Wyglądam za okno i widzę, że świat się trochę przez te kilka dni zmienił. Cieplej jakby. Liście też zaczynają się farbować na modne tej jesieni kolory.

Gęsi formują klucze i fruną do ciepłych krajów. Podobnie do startu przygotowują się samoloty.

Niebawem przyda się czapka, szalik i rękawiczki. Tak, myślę, może to coś da.

czwartek, 3 października 2013

coś szalonego

Gdy nie wiadomo w co w ręce włożyć, należy porwać się na coś szalonego. Niejako postawiona przed faktem dokonanym, mam w swoim domu próbę zespołu muzycznego. Wiem, brzmi jak absurd i tak od rana pomstuję, oczekując popołudniowego klu programu. Dwa plus Jeden. A właściwie Dwie Plus Jeden. Dear Jacket, Okruszyna i Staszek-Prawie-Soyka. Sopot Festiwal  to przy nas plac zabaw dla nieletnich.

Z trzeciej strony, Dwie Plus Jedna, bo dwie gitary i jeden perlisty sopran Jacketowej.

Próba się przeciąga, ponieważ dostajemy odpałów na części ciała zwanej mózgownicą podczas selekcji utworów.  W języku potocznym te symptomy choroby z przepracowania i stresu nazywane są głupawką. Następnie wykonujemy je we wszystkich znanych tonacjach, ku żywej uciesze dzieci. Zarówno utwory, jak i symptomy. Z kapodastrem i bez, przez łzy śmiechu i od czasu do czasu błędny wzrok Jacketowej, który ma przywoływać do rozsądku. To szaleństwo jest możliwe tylko dzięki Ani Staszkowej, co pilnuje mniejszych dzieci. A szkoda. Wokal wydaje się nie być naszą najmocniejszą stroną.

Cichną dźwięki i wraca do mnie przytomność umysłu. Dwa rozgrzebane ciasta i rozpoczęte składanie działań poligraficznych na najbliższe warsztaty. Odrabianie zapomnianych lekcji i powrót Boskiego w czerni nocy z pracy, gdzie go wyzyskują na nasze utrzymanie.

Tak, rzeczywiście w najczarniejszych scenariuszach na ten tydzień - piątek zastawał mnie w tejże sytuacji.

Cośmy jednak wyśpiewali, to nasze.

Węch zaś mi mówi, że ciasto się fajczy w piekarniku.

środa, 2 października 2013

networking

U Boskiego dobiega końca wizytacja Okupanta. Znaczy Ex-Okupanta. Znaczy powroty w okolicach dwudziestej drugiej z kolacji ze small-talkiem, co niby nie ma nic wspólnego z interesami, ale cały sztab na baczność i malowanie trawy od piątku. Aż szkoda, że tajemnica zawodowa, bo opis tego wszystkiego zrobiłby scenariusz lepszy niż pamiętna "Igła".

Boski mówi, że delegacja zza Odry była tak rosła, iż ze swym szefem oraz współbratem w menażerii wyglądali jak zaledwie kurduple. A i samopoczucie zapewne nieodległe. Ale mówię, zobacz, mieliście w tym siebie nawzajem, czy to nie fantastycznie stawiać czoła klientowi we trzech muszkieterów?

I ciągnę wywód dalej, z uznaniem dla własnych mocy intelektualnych o porze mocno już nocnej, bo widzisz, najważniejsze w życiu są relacje. W najgorszych momentach - to one są zasobami, które pozwalają nam przetrwać. Jestem pewna, że ktoś próbował mnie tego kiedyś uczyć na kozetce, mimo ogromnych oporów ze strony Okruszyny, która całe życie próbuje dawać radę bez. Bez relacji i zależenia od kogokolwiek.

I wówczas Boski przygładził mi grzywkę na lewą stronę, z miną staruszka, co wszystko przeżył i z najbardziej pobłażliwym z uśmiechów skorygował: biznes networking, kochanie, to się nazywa biznes networking.

Korporacja to dżungla i survival w jednym, wiemy o tym oboje, a Boski z tym się mierzy na co dzień.

poniedziałek, 30 września 2013

przełomowe odkrycie

Weekend uciekł nam pospiesznym. Sobotę złapała Dosia. Choć nie zamieściła zdjęć bałaganu, jaki po nas i Reszcie został.

W niedzielę Boski dokonał przełomowego odkrycia.

Dziesięć minut przed Mszą w naszej adoptowanej parafii rozegrała się pod blokiem scena jak z westernu. Pod bramą czekało dwóch facetów na wyrywnych rumakach. Znaczy w autach. I z pakietem dzieci na tylnych siedzeniach tychże. Znaczy aut. Jednym był Sąsiad z Dołu, drugim - Boski Andy. Okna otwarte, silniki jeszcze na obrotach niskich, ale znać, że już rozpoczęto kołowanie.

Wybiegamy przed bramę też razem. Sąsiadka z Dołu w płaszczyku i z torebką, z makijażem jesiennym, więc w tonacjach nieco ciemniejszych od lata. Ja jeszcze w wersji plain, za to z wszystkimi niezbędnymi częściami garderoby. Krzyczę do Sąsiadki: słuchaj, nie poznasz mnie w kościele, ja charakteryzatornię mam w aucie. By uchronić mnie przed wybojami, Boski uprzejmie zwalnia, z nadzwyczajną w tych okolicznościach pogodą ducha, i gdy zadaje pytanie dojeżdżając do skrzyżowania: jak tam po prawej?, mówię, że już też pomalowane.

Lecz pointa jest pod kościołem. Andy uściskuje Sąsiadkę i oświadcza uradowany: Wreszcie to zrozumiałem. Wszystkie jesteście takie same!!!

Czy ja wiem?

piątek, 27 września 2013

składki i zasiłki

Wezwana telefonem z ZUS, przybywam z duszą na ramieniu. Moje talenty biznesowe są tak ewidentne, że niebawem zapewne znajdę się na liście dwudziestu najbogatszych Polaków oraz wydam poradnik na temat.

Póki co, zgłaszam się do sali załatwień z obstawą. Oprócz kilku Bytów obecnych duchem jest ze mną Boski Andy, który ratuje mnie zawsze z opresji wywołanych kompletnym brakiem głowy do pism urzędowych. Pobieram z maszynki aż 3 numerki, by trafić do Pani M, tej z aniołem na wisiorku, który jakoś dobrze odzwierciedla jej dotychczasową wyrozumiałość dla mej urzędowej niepoczytalności .

Przychodzę dziś z grubszym problemem, zaczynam niepewnie.
Żona ma na myśli mnie, dopowiada Boski Andy.

A potem Pani ratuje mnie wszechstronnie i systemowo, zdobywa wszystkie dane, co do których pani z telefonu wieszczyła całkowitą niemożność. Podpisuję plik deklaracji. Po siedmiu minutach i siedemdziesięciu siedmiu wyrazach wdzięczności wychodzę na słońce, opierające się o ściany zakładu karnego naprzeciwko.

Skakanka po szkole wita mnie słowami, Mamo, jesteś przepowiadaczką przyszłości! Powiedziałaś  że dzisiaj będziemy grać w palanta i rzeczywiście na wuefie się uczyliśmy.

No tak. Słysząc wczoraj, że nasz domowy sportowiec uległ selekcji również do szkolnego klubu siatkówki, mówię: czyli najpierw będzie siatkówka, wieczorem  trening piłki nożnej, a pomiędzy może jeszcze nauka gry w palanta.

Jak to można coś palnąć.

czwartek, 26 września 2013

please don't stop the music

Gdy wieczornie się słaniam, Skakanka wkłada obuwie sportowe i przypomina mi o złożonej nieopatrznie obietnicy. Że odbędziemy wspólne zajęcia aerobiku. A ponieważ słowność to punkt, co waży na moim honorze nawet wtedy, gdy wszystko inne leży, nie pozostaje mi nic innego jak poszukać w zbiorach zdartej płyty.

To co następuje potem przechodzi wyobrażenie mężczyzn w naszym domu. Boski Andy przezornie chroni się w świątyni dumania z gazetą, Grzybek zaś próbuje dokonać sabotażu wieszając się na mojej nodze i rzucając w nas kocem, w który zapatulony jeździł w wózku jako niemowlę. Nie wiem, jak sąsiedzi.

Przypominają mi się szalone sekretne chwile gospodyni domowej, gdy owa muzyka (wymienianie wykonawców łączyłoby się z pewnym obciachem*), włączona do samotnego sprzątania naszego eM, wyzwalała we mnie najbardziej estradowe instynkty. Niezapisane dla potomnych przeszły liczne sceny tańca nowoczesnego z użyciem kija od szczotki w charakterze mikrofonu, a przecież gdyby ktoś to sfilmował, byłby materiał do szantażu, jeśli postanowiłabym zostać dla przykładu znaną prawniczką.

I jeszcze dygresja. Podczas angielsko-polskiej rozmowy w synem podczas kolacji poznaję nowe znaczenie słowa łomen. A właściwie łommen. To mężczyzna z łomem.

*Rihanna? Dr Alban?? Groovystylerz??? Czyż nie dramat!!!

środa, 25 września 2013

13:50-15:30

Ekskluzywny dom handlowy użycza mi co dzień parkingu, gdy jadę do szkoły Grzybka. Bowiem nigdzie indziej nie da się zostawić auta. I tu mijam kolejne strzałki - P4, P5, P6, które dziś wyjątkowo kojarzą mi się z czym innym niż poziomy. Miejsca zazwyczaj dopiero na P6. Potem zapominam i na ogół błąkamy się po piętrach w poszukiwaniu.

Mój parking zbiega się z korporacją Boskiego, która mieści się na P4. Pracownik wczoraj doniósł, że mnie widział, i jak przypominam sobie swój dress code w postaci dresu - postanawiam dziś zadbać o dobre imię Męża i przed wyjściem z auta ubrać chociaż szczątkowy makijaż.

Grzybek w szampańskim nastroju, w spodniach tyłem do przodu po w-fie. Kurtkę przewraca na prawą stronę ciosem karate, a następnie ubiera kapturem do dołu. Znaczy kaptur znajduje się na siedzeniu, a dolny ściągacz kurtki pod szyją.

W drodze gra nam Camille Saint-Saens i wiem, że pewnych dźwięków mi nie wolno, bo ulegam rozpadowi na kawałki i szybuję w tej postaci w rewiry niesprzyjające przytomności. A matka powinna brać życie za pysk. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Na przejściu dla pieszych zatrzymuję się na widok kubka papierowego z kawą. Przyczepiony doń student zdumionym skinieniem głowy wyraża wdzięczność. Nie mam jak powiedzieć, że pomyślałam, jaka szkoda by była, gdyby się kawa wylała.

wtorek, 24 września 2013

na tytuł zabrakło sił

Nie, żebym myślała, że na moment nadejdą chwile spokojne jak robienie na drutach szalików w paski, gdy rozparta w fotelu w filcowych bamboszach będę mieć jedno tylko zmartwienie - jak dobrać kolory, występujące po sobie naprzemiennie. Na obu fotelach w naszym salonie wielkości szatni klubowej III ligi trwa wieczyste zaleganie prania, ale to nie jedyny powód, że nie.

Gdybym miała siły dźwignąć się z krzesła, wyszłabym może z posortowanymi plastikami i papierem szukać słów, w których zapanuje jakiś względny spokój. Nawet nie chodzi o to, by rzeczywistość słowami podobnie sortować, ale może znaleźć jakiś objazd od naporu spraw. Rano Dear Jacket zatrudnia mnie w roli skryby do spisywania stanu inwentarza i stawiania cyfr w notesie typu moleskine, który przez dekady służył piszącym do charakterystyki postaci, opisów przyrody i szkiców fabuły. Notuję liczbę foteli, krzeseł, stolików. Drugim torem w mojej głowie toczy się liczba braków, rzeczy do zorganizowania i dowiezienia. Trzecim torem lecą troski poligraficzne. Czwartym... A o bocznicy nie wspomnę.

Dear Jacket, jako architekt wnętrz, widzi już byty przyszłe i bardzo to pocieszające. Jack Jacket robi projekt i dostawia tabelki w excellu, żeby nic nie uciekło.

Przyspieszenie za sprawą JA+TY=MY, które już niebawem. Tym razem do ogarnięcia wydarzenie na w sumie blisko 100 osób. Niemożliwe bez przepustowej komunikacji i wielu par rąk. Miejsca skończyły się w niedzielę.

Szaliki będą potem. Choć nigdy wcześniej nie próbowałam.

poniedziałek, 23 września 2013

pustosen

Nie lubię nie móc spać. Najpierw myślę o tym, jak wielka to strata czasu, który można by było wykorzystać na spanie, po to, by móc jeszcze więcej zrobić na przytomnym umyśle w dniu następnym. Wnikliwy Czytelnik zauważy, że według tego klucza - choć przecież założenia całkiem racjonalne - również odpoczynek jest po to, by było więcej efektów. Może to dorosłość, a może choroba cywilizacyjna.

Wybitne umysły, jak Mero, w czasie czuwania tworzą odezwy do ludzkości, We- the People,  które można potem podpisać i zanieść do Derekcji. U mnie nic. 

Po nocy, gdy sen płoszy się jak nieprzyzwyczajony do ruchu ulicznego koń, powieki kłują przez cały dzień tysiącami małych igiełek. Rzeczy lecą z rąk, brakuje tlenu, wszystkie sprawy ogarnia przemożna hiperbolizacja. 

Łatwiej byłoby znieść tę nagłą niemożność pojednania się z porą odpoczynku, gdybym wiedziała, że w tym samym czasie inni walczą. Efektywność zaś w tym momencie to ulatująca przez uchylone okno zjawa. Sabotażysta więzi międzyludzkich, opartych na współodczuwaniu i traceniu dla siebie nawzajem czasu. Pójściu stu kroków, gdy wydaje się, że mam do oddania tylko trzy.


niedziela, 22 września 2013

sunday five o'clock

Razem nie widzieliśmy się rok.

Niektórzy wybudowali domy, inni pozmieniali samochody. Ale przecież rozmawiamy nie o tym. Spotykamy się w drodze i pytamy, czy o to nam w życiu chodziło. Co najważniejsze, nikt nie zasnął i nie zamarzł na tej ścieżce, mimo że jedni przecierpieli więcej niż inni. Wszyscy nadal zmierzamy.

"Mała grupa." Znamy się tak dobrze, że nawet gdy panom wypadną wszystkie włosy, a paniom rzuci się cellulit, będziemy się nawzajem pamiętać z wersji szkolno-studenckiej.

Arturo miał plan, byśmy zasiedlili kiedyś jedną dzielnicę. Na emeryturze?

sobota, 21 września 2013

ślimak

Na Moście Warszawskim spotykam ślimaka winniczka. Leży przewrócony na bok ze źdźbłem trawy. Nie wiem, czy zmiótł go podmuch kogoś, kto pędził akurat ścieżką biegową, czy rowerzysta potrącił nieboraka i zbiegł z miejsca wypadku. Podnoszę i oglądam obrażenia, które obiektywnie raczej niewielkie. Choć subiektywnie widać, że się załamał kompletnie. Kładę na murku i przemawiam mu do rozsądku, by odzyskał przyczepność do podłoża. I generalnie, by nie zamykał się w sobie, bo niemiłe wypadki się zdarzają. Choć nie powinniśmy przesądnie wierzyć, że chodzą parami czy bardziej tłumnie.

No dawaj, powtarzam jeszcze. Dasz radę. Potem zostawiam go w słońcu ostatniego dnia lata, mając nadzieję, że odzyska formę i w końcu wyjdzie z siebie. Ku słońcu, które dzisiaj jest, a jutro może już mniej. I naprzeciw wszystkim innym wielce ryzykownym sprawom, dla których jednak warto. Przy całej niepewności nadziei, że przy kolejnym wypadku znajdą się ręce, które pozbierają z rozsypki i przeniosą w bezpieczne miejsce.

piątek, 20 września 2013

Pani Zosia

Pani Zosia utknęła z wózkiem na zakupy i kijkiem do nordic walking pod bramą. Próbujemy iść, ale niedasię. Pani Zosia walczy od lat z nowotworem mózgu, który rozpoczął swój ostatni atak. Zbieżność podeszłego wieku i złośliwości guza opowiada o tym, że Pani Zosia, choć bardzo dzielna, będzie musiała z dnia na dzień akceptować coraz więcej ograniczeń. Widuję jak zorganizowana siatka sąsiadek, z którymi grywała w scrabble i pożyczała książki, jej towarzyszy w tych okolicznościach.

Przynoszę zakupy, których jak na bankiet, dwa kilo śliwek na knedle, bo syn przyjeżdża, i Pani Zosia opowiada jednym tchem, co już zrobiła, a potem łamiącym się głosem, czego nie, bo nogi nie poszły. I za głosem podążają łzy, i Boże kochany, tyle razy w różnych okolicznościach życiowych nie potrafiłam tego zrobić, doznawszy nagłej sztywności ogólnej - przytulam ją mocno i opowiadam, jaka jest dzielna i jak wszystko będzie dobrze, i jak nie może harować w kuchni ponad siły.

Całe moje bycie bardzo ostatnio zajętą i wszystkie sprawy, co muszę i chcę, wydały się dziecięcym placem zabaw przy polu bitwy Pani Zosi.

czwartek, 19 września 2013

wietrzne pióro

I kto by pomyślał, że zawiadowcy ciepła w kaloryferach po nocach czytają blogi i wrażliwi na losy ich bohaterów? Sąsiadka dzwoni dziś wieczorem, że północna strona mieszkań już ogrzana. To tam, gdzie biuro. Drogi Sprawco Ocieplenia, uratowałeś właśnie Okruszynę przed odlotem do ciepłych krajów. No dobra, przynajmniej przed zakupem futrzanych kapci. A najbardziej przed przymarznięciem do rozpadającego się fotela obrotowego.

Czajnik słabo nadąża z ciepłą herbatą. U Grzybka obowiązek szkolny walczy ze spitfire'mi. Skakanka walczy ze smarkami. Boski walczy ze smarkami, kaszlem i korporacją.

Zmiana dekoracji po lecie nastąpiła tak szybko, że brak pewności, czy trafiliśmy po antrakcie do właściwej sali. Powietrze jakby znad Skandynawii, a kto wie, czy nie arktyczne. Poszukując elementów stałych, wyciągam pióro wieczne i piszę. To scena odgrywana tak często, tylko charakteryzacja w kierunku urody coraz dojrzalszej. Szuranie pióra o fakturowany papier listowy to ogromnie kojący dźwięk. Myślę, może by tak seria korespondencji na własny adres - spotkałyby się ze sobą zamiłowanie epistolograficzne i radość z widoku w skrzynce pod numerem osiem przesyłki innej niż rachunek za telefon?

Na klawiaturze składam skrótowy ogromnie list do Zakładu Ubezpieczeń, choć chciałabym bardziej wylewnie. Cóż, coraz mniej mamy sobie do powiedzenia.

Wieczność pióra tak niekompatybilna ze składką emerytalną.


środa, 18 września 2013

biuro rzeczy zagubionych

Od kilku dni podejmuję poszukiwania. Szukam odrobiny ciepła w kaloryferach. I nic. Elektrociepłownia nie przejmuje się takimi okruszynami, co wdziewają po domu paltocik, gdy tylko skończą się prace polowe. Doceniam bardziej przegrzewanie się procesora w laptopie i z wdzięcznością przytulam w charakterze grzejnika.

Z powodu zmian klimatycznych ludzkość w domu się posmarkała. Zakupiłam więc pakiet chusteczek w lidlu. Wraz z wagonem innych rzeczy, co wyszły. Rzeczy wychodzą często i niespodzianie. Dziś wieczorem wyszedł chleb i myślę, że zostałam jednak ja najzdrowsza, by skoroświt wyjść po pieczywo.

Wieczorem odkrywam, że zapodział mi się jeden dzień. Jutro miała być środa. Zapytałam dzisiaj każdego członka naszej rodziny, i stwierdzili zgodnie acz niezależnie od siebie, że w to miejsce zjawił się czwartek. Niełatwo jest tak nagle stracić jeden dzień z życia i planów. Nie mam też wspomnień dni zeszłych, mimo że ciągle w zawrotnym tempie, i nawet na niniejszym blogu brak notatek wskazuje na luki w świadomości.

Zarazem chciałabym zareklamować okruszyny jako stworzenia o niewielkich potrzebach życiowych. Po pierwsze, odrobina ciepła. Po drugie, ktoś trzeźwo myślący, kto powie, jaki dzień. Po trzecie, kilka linijek wolnych do zapisania.

Wychodzi na pewno taniej niż chomik czy rybki.

wtorek, 17 września 2013

Niezapowiedziany

Gdyby określić stan fizyczny po tych pełnych dziania się dniach, wyobrazić należałoby sobie czołg, który przejeżdża przez Okruszynę, a następnie przypomina sobie, że czegoś zapomniał, i wraca z powrotem tą samą drogą. Współorganizacja warsztatów i pomoc w ich prowadzeniu wielokrotnie wywoływały pytanie, czy my aby nie jesteśmy stuknięci, żeby w swoim czasie teoretycznie wolnym tyle za kulisami (i przed kulisami) trwać, nie spać, sprawdzać, liczyć, troszczyć się. A jednak gdyby mnie ktoś pytał, co najlepszego mogłabym innym dać i sama przeżyć, nie znajduję innej odpowiedzi. Mimo że nażyłam się już trochę i można by o tym książkę o charakterze wspomnieniowym albo nawet dwie.

DearJacket z Jacketem, Doktor J i Doktorowa, Dosipisanie i Prezes, Staszek Nie-Sojka (ale prawie) z Anią, Marta i Opalona, co zrobiły dzieciom program wielce artystyczny, by obecni na warsztatach rodzice mogli zainwestować w siebie... Wszyscy stuknięci do kwadratu. Mero też. Kasia i Tomek, nie serialowi, ale jak najbardziej rzeczywiści, przyjechali aż z Warszawy. Wszyscy wyrzuceni z pędu codzienności w prostotę pytań o to, na czym nam najbardziej zależy.

Co do Okruszyny, obok wdzięczności Wszystkim za Wszystko, ta szczególna za moment, w którym stół do jedzenia obiadu i odrabiania lekcji, świadek spraw nader codziennych, sporów, dąsania się, jak i pomysłów, twórczości, dzielenia - owa tratwa na środku naszego prowizorycznego eM - stał się ołtarzem, na którym wszystko to w ciszy białego - choć wygniecionego nad wyraz - obrusa spoczęło. I zostało oddane, i będzie wracać do nas Przemienione. Jeden Gość, Znajomy Ksiądz z Polski, sprawił, by odwiedził nas niespodzianie jeszcze Inny zupełnie Gość. Patrzę na niemożebny bałagan, na listę zadań z tak niewielkim zasobem sił. I pamiętam, że tu był On sam. Mimo że Go w tym miejscu wcześniej nie zaplanowano.



środa, 11 września 2013

bez broni

Grzybek na wieczór niedomaga. I widzę, że mu niedobrze, i z efektami ubocznymi niedobrze zmagamy się do rana. Jak zwykle gdy po sezonie zdrowia jak ryba zaczyna się z zaskoczenia sezon niedomagań, i to nocnych, Okruszyna w pierwszym odruchu przeżywa żal nad sobą i trwogę, jak podoła materii codzienności. Dopiero potem przypomina sobie, dopiero potem widzi, że mały człowiek, dla którego się jeszcze jest całym światem. Boski Andy, dzielny nad wyobrażenie, kładzie się z miską na materacu obok Grzybka, i co pół godziny słyszę jego głośne na pomoc i lecę. Oboje z Boskim zauważamy, że za każdym razem tej doby lecimy w jednym kapciu. Drugi kapeć jakoś musi sobie poradzić z tym, że jest drugi i w kącie.

A potem bezbronne pytanie Skakanki zadane w niemoc umordowanej nocą pidżamy: mamo, odprowadzisz? Mimo że przecież do szkoły już może chadzać sama.

Pewnie. W pięć minut w kurtce przed deszczem. Zdanżamy, bo od tego jest rodzic. Żeby bezbronność zaopiekować.

Siatki z sucharkiem niosę, nieprzytomnie myśląc, że i kawa na nic, i w windzie z lustra patrzy na mnie kobieta nie bardzo zrobiona, z fryzurą sprzed ery nocnych niedomagań, bez makijażu, co by chronił przed światem. A jednak się uśmiecha.

wtorek, 10 września 2013

uczta dla zmysłów

Uratował mnie wczoraj deszcz. Dzięki temu, że spadł, pobiegłam pod szkołę ratować Skakankę przed rozpuszczeniem. I w drzwiach wpadłam na Mero, która rzuciła mi porozumiewawcze to do zobaczenia dzisiaj. I wtedy napotkała na bezmiar zdumienia wyrażony w mojej zwisłej szczęce, gdy intelekt na próżno szukał, która to strona w którym notesie uszła mojej uwadze. Mero wyjęła swój stanowczo jeden kalendarz i udzieliła mi koleżeńskiego oświecenia. Wywiadówka. Wypadła dziecku gdzieś z tornistra, więc nie dotarła do zmysłów rodzicielki.

Wątłe i skłonne do melancholii pióro Okruszyny nie podoła opisać dalszego biegu wypadków. Z tradycyjnymi dwiema bitymi godzinami na odbiór drugiego dziecka z drugiej szkoły. I jak to możliwe, że marzy się jeszcze trzecie i czwarte, w trzeciej i czwartej szkole, czemu nie.

Na koniec wybiegam czerwona na twarzy jak Pocahontas, by porównanie wypadło na plus, ze zmysłowym zapachem smażonych kotletów we włosach, któremu nie oparł się nawet Hugo Boss. W sensie perfumowana ogromnie próbka zapachu ze wsi. Nie żeby z chlewni od sąsiedniego gospodarza, lecz z angielskiej fabryki, gdzie latem pracowała sąsiadka. Muszę napisać do producenta, żeby popracowali nad formułą w zderzeniu z kuchnią polską. By była nieco trwalsza.

Zawsze mogę sobie wyobrażać, że świetnie sobie radzę, nie popełniam błędów i nic nie rani wielce nieprzystosowanych moich trybików. I prowadzę skupiony tryb życia w towarzystwie jakże bezpiecznych kolorów i faktur, zupełnie jak ta pani ze zdjęcia EyesWideOpen. Bratku, to dla mnie fotografia roku 2013. Gdybyś znowu pisał konkurs.


niedziela, 8 września 2013

ekspres ciśnieniowy

Ponieważ jest niedziela, Grzybek już o 6:30 zrywa się rześki i gotowy zacząć dzień. Skoro już teraz tyle myślę i obmyślam wynalazki, co to będzie, jak dorosnę, zagadnął nas kiedyś i rzeczywiście. Oby nie zgubił wiary w to, że swoimi pomysłami może zmieniać świat na lepsze. Wiele projektów zgasło w zarodku z powodu jej utraty.

Sprawdzam swój niewyczuwalny puls i myślę, z tak chronicznie niskim ciśnieniem najgorsze jest każde przedpołudnie. I pora obiadowa. Oraz popołudnie, stwierdzam później przewieszona niczym szal księżnejpani przez ogrodowy fotel u teściów. Potem już jakoś leci. Spokojnie można wypić kolejną kawę, a następnie zasnąć w razie potrzeby.

O 16:34 jestem świadkiem niespotkanej dotąd wynalazczości. Oto Doktor J produkuje kawę metodą ciśnieniową. Urządzenie do jej produkcji podobno zostało już gdzieś opisane, ale wspomnę tylko, że zastosowane w nim bary są własnymi barkami Doktora. Który ciśnie bezlitośnie. A przecież właśnie po bezsennym dyżurze, więc powinien jak szal księciapana wisieć przez szezlong i dekorować pokój ogromnie przestronny.

Jest to najlepsze latte serwowane w tym stuleciu. Wszystkie warstwy na miejscu, przykryte kołderką cumullusów z mlecznej piany. Coś a la świat widziany z okna samolotu, jakby bliżej raju. 

Pechowo rozlewam zostawiony na grande finale ostatni łyk na materiały szkoleniowe Doktorowej J. 

Było pić zachłanniej.

sobota, 7 września 2013

notatki na marginesie

Auto pełne poezji Nohavicy, w czerni drogi słychać nawet lepiej. Z normalniejszego świata wsi wracamy w dziki pęd betonowego toru przeszkód.

Plecak pełen notesów, Skakanka pyta, po co ci mamo kolejny. Wyjaśniam, że może jak wszystko zapiszę, to niczego nie zapomnę. Ale to tylko pół prawdy; w słowa zawsze można się zawinąć jak w kołdrę, zdanie jakieś, niejednokrotnie złożone, zapisawszy w tym samym odruchu, w jakim ktoś inny sięga po papierosa. Tak lubię mieć świat na piśmie. Tym bardziej że słowa, w odróżnieniu od innych środków trwałych, są praktycznie niewyczerpane. Można się poczuć jak dziecko peerelu w peweksie. I wybrać coś sobie.

Notesy w plecaku ściśnięte razem z kalendarzem, co dni zlicza i sortuje za mnie, bo z matematyką słabiej. I Oremus. Czy to nie jest niezwykłe, że Ten, co pisze miłością po horyzoncie, ma dla człowieka takie mnóstwo słów? I to bez cienia grafomańskiej zmyłki.

Odnoszę wrażenie, że skompletowałam w końcu wyposażenie mojego własnego tornistra. I gdybym kiedyś jakiś wrzesien rzeczywiście miała jako żołnierz na froncie, sprawdziłabym osiem razy przed wyjściem, czy w torbie zielonej zeszyt w dobrych okładkach i papier jaki listowy.
Tyle by po mnie zostało.

piątek, 6 września 2013

kampania wrześniowa

Kończy się pierwszy tydzień przewrotu kopernikańskiego i testowania grafików. Jak znajomy Autor napisał, trwa "kampania wrześniowa - ale nie dlatego, że klęska, i że z zaskoczenia". To tylko rozruch machiny dom-szkoła-praca, a ja mam wrażenie spędzenia miesiąca na kartoflisku przy ręcznych wykopkach (mam pewne doświadczenie z pobytów tu i tam, a nawet medal stachanowca za wrzesień '98).

Gdy wracamy ze Mszy św. na rozpoczęcie roku skautowskiego, Grzybek na tylnym siedzeniu śpiewa, ciągle się o nich mówiło, gdy Londyn spowijał dym, najwięcej szkopów trafili, Dywizjon 303. I pyta mnie, gdzie można spotkać wokalistę Elektrycznych Gitar, jedynego śpiewającego lekarza neurologa na świecie. Ojca pięciorga, co mało kto wie.

Od powrotu ze wsi, co podobno nastąpiło dopiero co, a nie w zeszłym stuleciu, przeżyliśmy cztery dni bez ciepłej wody, siedem dni i ciągle jeszcze na kilku torbach, wizytę kuzyna z Kanady, który się zgubił i uratował go Boski Andy wespół z dróżnikiem polskich kolei, zdanżanie do dwóch różnych szkół, wracanie po zgubione kapcie, zapomniany worek na w-f, brak mydła na basen.

Niby nic, niby nic, jeszcze tylko odpowiedzieć na jakieś 117 zaległych maili, powiesić pranie i czemu mam wrażenie, że zaraz zasnę z głową na karabinie. 

czwartek, 5 września 2013

czy to jawa, czy sen

Godziny wieczorne posłużyły odsypianiu Bezsenności w Wielkim Mieście. W pewnym momencie budzi mnie proces zakładania mi butów na nogi, i nie wiem, czy to drugi już dzień i gdzieś za czymś miałam pobiec, bo przecież ostatnio ciągle. Mimo że wydawało mi się, że byłam urobiona po pachy na wsi. Jak napisała Dosia, była to fikcja. Wiara w to, że to szczyty możliwości.

Z trudem unoszę powieki i widzę, że Mąż obuwa mnie w buty. Jakże firmowe i szykowne. Jak najbardziej do biegania. W maratonach i pół, jak również hobbystycznie wokół bloku. Zapominam, że już od pół roku niczego podobnego nie trenuję, ponieważ mam niejakie problemy z motywacją. Na pewno nie dostanę złotego medalu, ani srebrnego, co bardziej twarzowy, a w takich sytuacjach nie wiadomo, po co się starać. Zwłaszcza że przebiegnięcie całej zimy w specjalistycznej masce z polaru nie pomogło (zawsze można powiedzieć, że mogło być bez tego jeszcze gorzej - kto wie).

Więc nie wiem czemu z butów się cieszę. Co za niesłychana niespodzianka. Mero powiedziała kiedyś, że kupi sobie takie, jak będzie biegać po 10 km trzy razy w tygodniu. I przecież nie lubię biegać. Bieganie jest samotne, nudne, męczące i wszyscy widzą, na co cię stać. Niech biegają silni i zdrowi, długodystansowi, utytułowani, którym brak tylko kwiatka do kapelusza, a nie wszystkiego, co pod kapeluszem bezpośrednio. Ale przecież muszę wypróbować buty, które na nogach zachowują się tak, jakby same biegały.

Kiedy?

środa, 4 września 2013

widziałem domy o milionach okien

Da się spać tylko dwadzieścia minut przez całą noc.

Da się być tak zmęczonym i tak pełnym smutku, że snu nie ma.

Da się na drugi dzień pracować fizycznie i koncepcyjnie, i przetłumaczyć artykuł na konferencję w Moskwie.

Da się o trzeciej w nocy zobaczyć napaść czterech chłopa na jednego chłopca, otworzyć okno trzeciego piętra i krzyczeć wniebogłosy, że wołamy policję, a w wyobraźni lecieć boso i ratować. To nic, że oni odkrzykują, że są z policji. I że wychodzi na to, iż to obława na złodzieja, co się włamał do starego auta pełnego reklamówek ze śmieciami. Więc odsiecz niepotrzebna.

Nie śpię i myślę, jak w areszcie świt się szarzy i chłopak przez furę śmieci pójdzie siedzieć albogdzieś.  I skąd taki w zimną noc, i czy nie lepiej było mu spać, i ile lat będzie wracał siedzieć za gorsze włamy.

Sen przychodzi o 6:05, przynajmniej tak donoszą ostatnie testy kontrolne budzika. I odchodzi o 6:25, litościwie przed dzwonkiem budzików, żebym zdążyła powyłączać. Żeby nasza biedna rodzina nie dostała zawału serca.

Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalne?

wtorek, 3 września 2013

brak przystosowania

Nowym miejscem tymczasowego zamieszkania stał się samochód. Większy, bezpieczniejszy, o zwrotności chyżej słonicy. Choć nie, jest zwinny jak kozica, jedynie Niemcy nie zbudowali Wrocławia z myślą o możliwościach tego auta - podobnie jak współcześni inwestorzy zresztą. Nikt nie przewidział, że dalej od siebie będzie miało początek i koniec. Na parkingu pod ZUSem DearJacket ratuje mnie przed całkowitym utknięciem (po wcześniejszym wysłaniu mnie tamże. Ale czego się nie wybacza jedynej kobiecie na planecie Ziemia, która nabyła całkowitej odporności na moje marudzenie).

Zwożenie Grzybka ze szkoły trwa dzisiaj sto pięćdziesiąt minut. Fakt, że po drodze w osiedlowym papierniczym kupujemy okładki do książek. Myślę, jakie by tu do auta firanki, pledy i ozdobne jaśki, skoro większość czasu nam zejdzie na szukaniu miejsc parkingowych. Co do planowania kariery, przynajmniej to się wyjaśniło: mam nowy zawód - kierowca.

Otwieram pokrywę od pianina, siadam, gram. Trójdźwiękami, ręce rozchodzą się i schodzą, płynie opowieść o utopionym w morzu fortepianie. Nigdy nie przestanie mnie dziwić, czemu ręce wiedzą, gdzie pod klawiszami jest muzyka. Żadnej w życiu lekcji. I żenujący brak znajomości. Nut. Ale i tak nic nie wygram, umiejętności nierozwinięte i kompletnie nieprzydatne.

Zamykam pianino, dzieci z boskim na wychłodzonym wieczorem boisku, płaczę ze zmęczenia.

poniedziałek, 2 września 2013

odlot

Grzybek poprosił o nastawienie mu budzika na jego pierwszy dzień szkoły podstawowej. Jednak wstał już o piątej i liczyliśmy razem barany biegnące na apel ze stoków Peak District, a gdy nic z tego nie wynikło, ubrał się w tornister, a ja poszłam żwawo zalewać kawę typu instant. W przedszkolu to była nuda i strata czasu, powtarzał nam od kilku dni.

Dalszy ciąg wydarzeń znam już tylko z opowiadań. Nie, żebym zasnęła nadrabiając liczne skumulowane zaległości. Ponieważ dzieci w dwóch różnych szkołach, poleciałam ze Skakanką na jej uroczystości.

Wieść niesie, że chwilę później Boski, pokonując drogę od swego auta do szatni szkolnej, w której po raz pierwszy, zgubił buty zmienne syna razem z workiem. Znaczy worek razem z butami. Przerażony rozwojem wypadków, zajął się poszukiwaniem kapci w centrum miasta. Deptakiem na Świdnickiej musiało przejść całe sześćset tysięcy mieszkańców, z których ktoś pomyślał, że stare używane sportowe sandałki będą na niego jak ulał.

Odbieranie dzieci ze szkół z powodu miejsc parkingowych zajęło dziś tylko sto dwadzieścia minut. Dlatego postanowiliśmy odlecieć. Właściwie polecieć w podróż dookoła świata, i to przez Himalaje. Bilet nie był drogi, bo w promocji, rodzinny, last minute i bez rezerwacji. Jedyne 16 zł od osoby.

"Samoloty" 2D, Disney Pixar. Siedzę i nie wierzę. To nasza premiera. Układ nerwowy Grzybka dojrzał w końcu do kina. Nie drażni go poziom dźwięku, nie napełnia go przerażeniem ciemność i pogodnie znosi liczne punkty kulminacyjne akcji.

Po prostu. Odlatujemy.


piątek, 30 sierpnia 2013

mienie trwałe

Po powrocie okazuje się, że jestem właścicielką:

- pustej lodówki z dobrze działającym systemem chłodzenia;
- zabytkowej, sądząc po wyglądzie, patelni z ikei, przy pomocy której można zrobić dosłownie wszystko, z wyjątkiem usmażenia awaryjnego jajka dla dzieci, gdy lodówka pusta;
- kompletnie zardzewiałej łyżki cedzakowej - co za szczęście, że z wakacji przywiozłam sobie na pamiątkę nową;
- całej szafy niepotrzebnych ubrań, którym muszę złożyć wymówienie, by wypakować torby;
- pękającej w szwach skrzynki mailowej w związku z organizowanymi we Wrocławiu warsztatami (zapraszamy);
- bloga, na którym mogę opisać, jak domowe tsunami przewala się nad moją głową i nie zdanżam wyciągnąć chusteczki białej, by nią pomachać.

Boski Andy jest właścicielem tygodników opinii (z całego ubiegłego roku szkolnego), które - po rozłamie jednego tytułu na kilka nowych - utworzyły malowniczy kopiec koło kanapy.



Grzybek ma w posiadaniu pokoik, w którym z całą pewnością nie zmieści się biurko szkolne i myślę. Gdzie by.

Skakanka posiada wiele pomysłów, które przesłaniają jej zupełnie stan obejścia.

Dopijam zimną kawę i wracam do listy problemów do rozwiązania i spraw do załatwienia, które już dawno wypadły poza wąski margines dnia dzisiejszego. Ale przecież zapomniałam dodać, że mam żelazne nerwy i krzepę Adamka.