czwartek, 16 czerwca 2016

book rescue team

Zmierzam na spotkanie natury oficjalnej, z Plusem przez inne przystanki; na mityng od strony pracy dojedzie Andrzej. W szybie witryny spożywczego widzę oznaki zaniedbania w postaci braku elementu wiszącego na szyi, co przy czarnej bluzce wrażenie daje żałobne. Że na wprost jest lumpeks, wchodzę z nadzieją nabycia za pięć złotych wisiorka, który komuś był niepotrzebny. Ale natrafiam od razu na wielki kosz z książkami.

Książki z Wielkiej Brytfanny wycenione są na 2 zł od sztuki. Nie cieszą się jednak tak wielkim zainteresowaniem jak znacznie droższe bluzeczki, sukienki czy buty. Nad tym skandalicznym zejściem literatury do parteru pochylam się z troską i co mogę, ocalam, ograniczona wielkością kosza w wózku. Rozumiem jeszcze, że romanse, w których mężczyźni myślą i mówią jak kobiety, żeby kobiety czuły się kochane i zrozumiane, zasługują na zniżkę do ceny rolki papieru toaletowego. Ale wiele innych słów wydrukowanych i schowanych w okładki zasługuje na coś więcej.

Wynoszę zdobycze z akcji ratunkowej. Przywożę do domu. Tu już wam się nic nie stanie. Potem odkrywam, że nabyłam również drogą kupna kryminał, który obiecuje niezwykłą Glaswygian atmosphere. A że z wyjazdu rodzinnego do Glasgow nastąpiły wakacyjne nici, będę mieć Glasgow pod ręką. W dodatku z dwoma morderstwami, czego na żywo pewnie by nie było.

Wisiorków stosownych nie mieli, zresztą po przejrzeniu książek zmieniły się priorytety. Czarną bluzkę ozdobiłam uśmiechem. Swoim i Plusa.