sobota, 19 kwietnia 2014

babka w proszku

Dostaję od Cioci zlecenie. Upiecz babkę bez jajek. Bo Skakanka nie może z.

Mimo że w dziedzinie cukierniczej jestem niezła, są dwie rzeczy, których nie. Kremy na surowych jajkach. Choć były tu pewne sukcesy. Ale nie babki. Babki mnie nie lubią.

Zabezpieczam się na wszystkie fronty. Wyrabiam dwa rodzaje ciast. Ale kupuję też babkę w proszku. Luksusową z edycji limitowanej.

Babka kompletnie w przedświątecznym proszku - to zdjęcie portretowe Okruszyny na tle kuchni wielkości kurnika. Stoję tyłem i nie widzę fotografa. Garnki i formy wszędzie, pod stopami chrzęści mąka tortowa i krupczatka. Z ciasta pierwszego wychodzi konsystencja kamienia, ciasto na mazurki może nie doczekać się polewy. Babka w proszku, do której omyłkowo dodałam dwa razy tyle masła, co piszą na opakowaniu, właśnie w najwyższej niesubordynacji opuszcza foremkę. Więc nie tylko w proszku, ale i nie w formie.

"Mamo, kiedy ubierzemy jajka w piżamki?", pyta Grzybek, koło południa jeszcze w piżamce. Na rolkach do kuchni wjeżdża Skakanka. Powiedziałam jej, "dziecko, sprzątanie to może być przyjemność", próbując z całych sił przypomnieć sobie te cudowne chwile. Więc włożyła rolki i z każdym papierkiem znalezionym w swoim pokoju z piskiem opon parkuje pod zlewem, obok garnka z mlekiem na ciasto nr 5 i piekarnika, który kurnik nagrzewa do sprzyjającej wylęganiu temperatury 200 stopni.

Praktyczne przygotowania do Świąt? Wszystko pod kontrolą. Piżamki, proszek, luksus. Liczę do 20, nabieram łyżkę wody w usta. Niech będzie, że dla ochłody.

czwartek, 17 kwietnia 2014

pogodzić

Trzeba pogodzić.

Trzeba pogodzić tyle w sobie. Najpierw w sobie, wtedy z innymi powinno pójść łatwiej.

Trzeba pogodzić dzieci, co bez szkoły. Radzą sobie razem świetnie i aż się uśmiecham, ale czasem mniej i wtedy godzenie się - tym bardziej.

Trzeba pogodzić ambicje osobiste i tradycje z domu rodzinnego z aktualnymi możliwościami działania. Które zdecydowanie nie w stylu perfekcyjnej pani domu. Ale nigdy mi nie imponowała.

Powiedział ktoś, ustal priorytety. Dlatego gdy pod lidla podjeżdżam i widzę, że wszyscy wpadli na ten sam pomył, odjeżdżamy z powrotem i idę z dziećmi na spacer. Po drodze kupując chleb.

W te dni szczególne zapraszam szczególnie na Przystań.  Tam ciszej. To tak w ramach życzeń od serca.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

warte zachodu

Idziemy i las wokół nas. Coś jak lecząca zieleń. Coś jakby terapia tlenowa. Zanurzenie w to wszystko, co tak inne niż co dzień. Kamienie. Sosny, świerki, połacie poletek w dolinach. I kościółek na środku łąki, jakby z choinki urwany, a jednak życie się w nim scala. Przyjeżdżają zŁomianki, a za nimi my wszyscy, co szukamy komentarza do rzeczywistości.

W górach stoimy potem na dachu i oglądamy film. Dach to wypłaszczone głazy. Od nas wyższe tylko drzewa, co rosną poniżej. Film to bardzo umiarkowane kino akcji. Główny bohater - słońce. Zachodzi powoli. Jak w tych dłużyznach, które najbardziej. Powinniśmy mieć krzesełka rozkładane i bez pośpiechu. Cisza taka, że przerywa ją nasze milczenie, które tak trudno zachować, gdy w środku gonitwa.

Schodzimy ostrożnie, asekurowani przez dzieci i Arturo (na emeryturze zamieszka w okolicy, a my będziemy wpadać niezapowiedzianie).

Wieczorem jemy dzika. Hania Gulpen upiekła w jarzynach. Rozpływa się w ustach. Rozpływają się resztki makijażu, co miał udowadniać, jak świetnie daję radę. Chyli się dzień. Upojeni do nieprzytomności tlenem, wyjeżdżamy w noc. Błądzimy wąskimi drogami, a GPS nad nami siwieje. Posnęły dzieci, odpływam zaraz ja, Boski na stacji robi przysiady i skacze, żeby jakoś do domu.

Na drugi dzień nic nie pamiętamy. Jak gdyby wszystko było z innej zupełnie bajki. Jakbyśmy tu byli bardziej żywi niż tam. A przecież możliwe, że właśnie jest odwrotnie.

piątek, 11 kwietnia 2014

bo dom mój otworem stoi*

Sukienka jakoś wydziergana. Po blogu się rozglądam i to chwilowo najładniejsze miejsce, gdzie mieszkam. A że bywam ostatnio od czasu do czasu, niewielka to pociecha.

Mieszkanie nasze w wersji gierkowskiego M systematycznie popada w ruinę i mówi o tym coraz mniejsza ilość zapraszanych gości. Bo od trzech lat byliśmy w bliżej niesprecyzowanym planie wyprowadzki. I tu nagły zwrot akcji. Chyba w końcu się uda.

Żarówka w toalecie okazuje się potrzebna, bowiem dostaliśmy pakiet czasopism wnętrzarskich. Dał nam nasz przyszły sąsiad, który nim zostanie, o ile nabędziemy drugą połowę bliźniaka, co go kończy za miastem. Już tyle razy z wyprowadzki był niewypał, że cieszę się tak ostrożnie, jakby wcale nie. Są podobno tacy, co potrafią się cieszyć odważniej. Widać można po życiu stąpać bardziej niż po lodzie kruchym.

Przeglądam czasopisma i już wiem, że nie skorzystam. Kochani przyszli Goście, niczym nie zaszpanujemy. Nie opadnie Wam szczęka. Nie wjedzie barek na pilota ani pisuar wypadający w stereo ze ściany. Od dawna mamy proste bardzo marzenia. A jeśli dom będę miał, to będzie bukowy koniecznie, pachnący i słoneczny. Wieczorem usiądę, wiatr gra, a zegar na ścianie gwarzy. Dobrze się idzie, Panie Zegarze, tik tak... Zaproszę dzień i noc, zaproszę cztery wiatry, dla wszystkich drzwi otwarte. Ktoś poda pierwszy ton, zagramy na góry koncert, buków porą pachnącą; nasiąkną ściany grą. A znużonym wędrownikom odpocząć pozwolą muzyką, bo taki będzie mój dom.*

Póki co - ściany pomalowane tylko na blogu. Że też nikt nie sprzedaje prasy z dizajnem szablonów. Byłoby co przeglądać w czasie gry o tron w ubikacji, zanim ktoś następny nie wyrzuci. (Znużonych naszą zabytkową ubikacją uspokajam, że tematycznie przeniesiemy się niebawem do kuchni czy gdzie :)

*Wolna Grupa Bukowina: Ballada o domu

czwartek, 10 kwietnia 2014

kosmiczna zguba

Gdy składam rzeczy dzieci, widzę, że od modelu Ziemi odleciał się księżyc. Więc szukam księżyca w łóżku, na podłodze, pod fotelem. Zgubiony księżyc to znacznie większy kłopot niż brak żarówki w ubikacji. W czym teraz będzie przeglądać się słońce? Kto mu powie, że w ogóle jest, jeśli się w księżycu nie zobaczy? Może jeszcze odbite od oceanów, może na twarzach ludzi, ale czy te drobiazgi widać z tak daleka? A on zawsze był po drugiej stronie. Jak lusterko z niezbędnika w torebce. A przecież nie noszę.

Postanowiłam ubrać bloga w wiosenną sukienkę. Uszyłam sobie sama tym razem, domowymi metodami. Bohaterowie nagłówka, pochyleni na filiżanką, zostali przeze mnie dawno temu narysowani pastelami z okazji rocznicy ślubu przyjaciół. Ale wcześniej sfotografowała ich w swoim kanadyjskim ogródku Patricia McAdie.

Grafika garażowa wymaga jeszcze udoskonaleń, ale póki co wywieszam kartkę "w trakcie meblowania". Pozdrawiając Czytelników serdecznie, zmierzam w stronę gotowania klopsików z indyka. Oby tylko po drodze nie rozdeptać księżyca.


niedziela, 6 kwietnia 2014

żarówka

Jak wspominałam, pisanie bloga poza wszystkimi swoimi funkcjami - ma też skutki zupełnie praktyczne. Sąsiad z Dołu pod kościołem nieparafialnym, do którego chadzamy, zapytuje, czy nie potrzeba pomocy dajmy na to z żarówką. W rzeczy samej, potrzeba bardzo, inaczej zupełnie stracimy kontakt z publicystyką i wiadomościami ze świata. Boski zaś, który w nocy mało płuc nie wypluł, nie bardzo w formie na małego elektryka.

Wczoraj mam nadzieję spotkać żarówkę gdzieś w ikei może, ale do spotkania nie dochodzi. Mijam za to wiele przedmiotów wielkiej urody, którym konsekwentnie odmawiam. Konewki, osłonki na doniczki w różyczki, kubeczki, wazoniki. I stojaki, w których pranie przestałoby być problemem, bo zalegałoby ładnie skryte. Przywożę za to regalik na kółkach, który z dziećmi skręcamy. Od dzisiaj będzie już porządek, obiecuję sobie, choć wiem, że nie.

Dziś po południu gdy wracam z dziećmi, Grzybek z ubikacji krzyczy: "Jest światło!" Jak dobrze, że Thomas Alva Edison był tak pomysłowy. I nie wybrał kariery fryzjera albo piekarza. I jak dobrze mieć Sąsiadów.

Kawą zapijam noce pełne kaszlu. Myślę o wszystkich, których już nie ma. Żuraw za oknem na tle błękitu przystrojonego w małe obłoczki. Gdy się bliżej przyjrzeć, trochę widoczność zakłóca szyba, ale milczymy do siebie nawzajem na temat świątecznych porządków. Myślę o wszystkich, którzy są. Dobrze, że zostali.


piątek, 4 kwietnia 2014

deficyty

Budzę się przed dniem w odzieży. Jak również w obuwiu typu pantofle domowe. Przykryta kołdrą, wciśnięta w kąt łóżka obok syna. Reszta rodziny rozlokowana po pokojach w ramach ruchu chorych. Śni mi się wojna, więc gdyby wojska jakieś nagle ze Wschodu lub choćby tornado - jestem gotowa do drogi. Rozważam możliwość obecności w pidżamy gdzieś w pobliżu i czy warto. Myślę o wszystkim, co z powodu przedwczesnego mojego zaśnięcia zostało niezrobione w kuchni. O zakupach na podłodze i jedzeniu w garnkach. Myślę o niemożności zrobienia tego, co jest do zrobienia. W końcu jeszcze zasypiam, tym razem bez wojsk.

Z powodu choroby nie mamy światła w ubikacji. Potrzebna jakaś żarówka ogromnie specjalistyczna. Będzie więc już z tydzień, jak nie czytamy prasy. Mamy za to mnóstwo światła w lodówce. Czasem mieszka tam samo jedno. Chyba że donoszę zakupy. Cytryn nie było, kto by pomyślał.

Boski w ramach nieuzasadnionych przeprosin za spadek formy i niewynoszenie śmieci - przynosi śliczne bladoróżowe róże w dużej ilości. Na opakowaniu mają, że z Afryki. Układam je rano w wazonie jak grafini, która poza tym nie ma nic innego do zrobienia. Mogłabym tak, naprawdę. Od niechcenia układać i patrzeć przez okno, aż zapuka grzecznie house maid z herbatą na five o'clock. Miałabym już do tego czasu ze trzy strony książki gęsim piórem, ale tylko tak, by nie zmęczyć zbytnio palców.

Wracam myślami do róż i śmieci. Śmieci w sumie w najgorszym wypadku wyjdą same. Zdecydowanie wolę wersję bez śmieci, za to z różami.