piątek, 29 czerwca 2012

impulsy

Podobno ludzie mojego pokroju przy nadmiarze bodźców mają ogólne wrażenie chaosu i odczuwają impuls ucieczki.

Więc nie wiem, jak to się dzisiaj udało. Od Mszy na zakończenie roku szkolnego, szczęśliwie o ósmej rano, póki w głowie jeszcze w miarę świeżo, weszłyśmy ze Skakanką w bloki startowe i rozpoczął się nasz bieg przez płotki. Kompletowania WSZYSTKIEGO - na obóz skautowski szczególnie i wakacje w ogóle. Więc zestaw latarek, krótkie spodnie, linki, mydełka, bagażnik na rowery, mokre chusteczki.

Najprościej było kupić bagażnik dachowy, a właściwie uzupełnić go o dwie kolejne szyny. Podziękowałam sprzedawcy najserdeczniej jak potrafiłam za sprawienie mi - za opłatą, która w perspektywie przyszłych korzyści wydała sie nikła - wreszcie wymarzonych wakacji, gdy nie będzie losowania, kto idzie pieszo, bo rowerów mniej niż jeżdżących w rodzinie. I często to ja losowałam spacer, nie powiem, mając ulubiony czas przemyśleń, ale jakby kosztem życia stadnego.

Gdy tak wylewnie się żegnamy, i niosę w ramionach te dwie szyny do bagażnika, goni mnie sprzedawca. Że transakcja się nie odbyła. Znalazł na kwicie. Wydałam bowiem już tego dnia tyle, że szyny się nie zmieściły w wąskim limicie.

To nic, to nic. Z przystankiem na kwiatki i pożegnania w przedszkolu, na kupowane smary na komary, przez bankomat, wracam. Tych wakacji nie pozbawi mnie żaden błahy powód.

Teraz powinnam zacząć pakować. Piszę. Widać taki impuls.

czwartek, 28 czerwca 2012

akcja drwal

Zamówiona bluzeczka granatowa w białe margerytki - na obóz skautowski Skakanki - przychodzi w rozmiarze na dziecko dwuletnie. Mimo że 122 na metce. Ograniczenia zakupów on-line.

W międzyczasie Boski Andy wraz dwoma kolegami dziś już od rana buduje obozowisko. Wyposażeni jak drwale w piły, siekiery i łopaty, mają postawić łóżka bez użycia gwoździa (z żerdzi, lin i płócien), rozbić namioty, kopać latryny. Wieczorem pewnie zapłonie ognisko w lesie, no i nie będą musieli się myć, mimo iż mydło na wszelki wypadek podrzuciłam Boskiemu do torby. Zupełnie nie mam pojęcia, czy wypada dzwonić w charakterze kobiecego przerywnika na czas tego męskiego survivalu. A nóż trafię na skok nad ogniskiem - i przypalą się spodnie, a w nich kieszeń z mobilną komunikacją.

W roli drwali będą jeszcze do jutra. W sobotę do obozu zjeżdżają się dzieci. W tym oczywiście Skakanka z zapasem granatowych podkoszulków. O ile zdążą je przysłać przed jej wyjazdem - i nie okażą się szyte na dzieci Pigmejów.

środa, 27 czerwca 2012

nic do ocelnia

Uczeń przynosi różyczki herbaciane. Wręczam dyplomik. Bycie Panią Ticzer daje ogromną satysfakcję na koniec roku szkolnego. Naprawdę. Patrzę na doniczkowe różyczki w absolutnym zachwycie dla wybranej profesji.

Wcześniej z Boskim Andym jedziemy w sprawach, kompletnie przeczołgani oglądaniem do pierwszej w nocy komedii made in France*, a potem zakańczaniem dnia do drugiej, bowiem przecież przed spaniem trzeba jeszcze odpocząć i spojrzeć w siebie z jakimś śladem refleksji.

Sprawy, za którymi jedziemy, są natury bankowej. Pani nam przydzielona rozmawia z nami miło. Boski, szukając dowodu tożsamości, z chlebaka wyciąga koszulę wciśniętą między papiery na wypadek wizyty klienta. Oglądam i mówię, nie możesz kochanie tego na siebie ubrać. To nie kresz, nie da rady.

Wtedy pani zapytuje nas o prognozy, i ja już myślę, jakie proporcje słońca i wody w tym roku. A ponoć chodzi o energię pro. Zgodnie udowadniamy, że nie nadajemy się zupełnie do udawania niczego, do pozowania do dekoracji. To na pewno nasza bardzo mocna część wspólna.

*Nic do oclenia, Rien a declarer. Tres amusement:)

wtorek, 26 czerwca 2012

udowodnij, że nie jesteś robotem

Takie są patenty zabezpieczające przed spamem w komentarzach. Trzeba wpisać treść z ramki i wcisnąć enter.

Udowadniam.

Choć cały czas myślę, jak jeszcze. Cały czas ważę proporcje logiki i czucia, i coraz bardziej chłodna kalkulacja mi w niczym nie wychodzi. Za to coraz więcej konsekwentnej logiki czucia, i paleta też jakby szersza. Jest i radość, i smutek, z którym czasami po prostu nie da się nic "zrobić", i duma z sukcesów, i wstyd za własną głupotę. I miłość, i odpowiedzialność.

Tak, jeszcze czasami ubolewam, że zupełnie nie nadaję się na pół etatu do działu księgowości. Księgowanie brudnych naczyń i czystej odzieży też jest wyzwaniem, ale jakoś ogarniam. Jak mawia Mero, w każdej sytuacji jakąś część zadania wykonujemy z potrzeby i pasji, część - bo po prostu trzeba.

Ale nie, nikt nie zasługuje na to, żeby być robotem.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

16:17

Ziemia się kręci z nami na czubku i jakoś przecież się trzymamy, mimo iż prędkość zawrotna. Mój osobisty tachometr zatrzymał się na początku czerwca, i gdy przed oczami rano pokazuje się kolejna data - zaawansowanego końca czerwca, nie wiem, co powiedzieć. Kiedy to się stało?

Gdy próbuję Skakance kupić granatowe podkolanówki na obóz skautowski, i róż ogłasza całkowite panowanie nad asortymentem, wakacyjna marszruta też wydaje mi się bliska końca. Zaplanowana do jednego dnia, z dużą ilością kilometrów, choć przecież tylko krajowo. Sześćdziesiąt parę wpisów na blog, sześćdziesiąt parę kaw rano, ze czterdzieści przebiegów pralki automatycznej na wsi. Już jakby mi żal, że wakacje się kończą. Jutro się obudzę pierwszego września, pojutrze - z ischiasem, a za dwa dni - zupełnie siwa.

I tak tęsknię za czasami, gdy czas się mierzyło inaczej. Gdy ludzie dorośli - w wyobraźni małego dziecka - nie mogli mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Gdy brało się ze sobą wszystko, bo przecież wakacje to zupełnie inna czasoprzestrzeń.

Może jednak wyzeruję liczniki i dam się czymś zaskoczyć. Jak nasze dzieci, którym jeszcze mylą się dni tygodnia.


rozbieg

Czajnik szumi i zaraz pstryknie.

Okazuje się, że można wstać nawet godzinę przed wszystkimi, żeby zyskać dłuższy rozbieg. Bo niekiedy przecież już nie wiadomo, z której strony dnia zadłużyć się w dodatkowy czas i jestem przekonana, że Drogi Czytelnik te dylematy dobrze zna.

Więc na koniec długiego rozbiegu - poranna kawa. Starczy na dwie godziny przytomności po wczorajszym nocnym powrocie ze wsi. Potem trzeba będzie się wykazać większą pomysłowością. Może mi będzie trochę łatwiej, niż biegającemu ze spotkania na spotkanie Boskiemu.


Za pięć dni operacja wakacje.

sobota, 23 czerwca 2012

mienie

Zbliża się ten deadline, który jest największym wyzwaniem: wakacyjna wyprowadzka wraz z ostatnim dzwonkiem.

Przechadzam się po domu w ten słoneczny poranek, z Grzybkiem, który poprosił: Mamo, poszukaj ze mną mojego portfela. Gdzie tam. Igła w stogu siana.

Synu, mówię, ja podobno gdzieś w korespondencji z banku mam nową kartę bankomatową. Pani ładnie ubrana na bankowo powiedziała mi, że miesiąc temu wysłali. Tak, latały tu ostatnio jakieś koperty, ale mimo iż prowadzę kolorowe życie epistolograficzne, korespondencja z urzędami nigdy nie wydawała mi się na tyle ciekawa, żeby otwierać.

A gdzie pakowanie? Sam stos książek czytanych obecnie chwieje się na pianinie. Jeszcze jeden tytuł i czytelnictwo runie za fotel. Jak to wszystko zabrać ze sobą?

Dziś dla odmiany, z powodu braku bagażnika (w nim ważna przesyłka), spakujemy się na wieś w kosmetyczki. Taki trening. Wolności od troski. Oby.

czwartek, 21 czerwca 2012

intouchables

"Nietykalni." Ależ to był film.

Bo na koniec Andy zaproponował kino.

Nie tylko dlatego, że ja też uważam, że muzyka pop zakończyła się na Kool&the Gang oraz Earth, Wind & Fire. I nie dlatego tylko, że śmialiśmy się z Boskim dokładnie w tych samych momentach, nawet jak na sali było cicho i nie wszyscy jakby łapali.

I nie tylko dlatego, że powtarzaliśmy sobie cytaty po aktorach, jako starzy frankofilowie.

I nie tylko dlatego, że każdy z nas potrzebuje takiego "Murzyna" (przepraszam za słowo!) - takiego przyjaciela od nagłej potrzeby, który w jak trzeba da kopa w siedzenie albo rozśmieszy w najsmutniejszym dla nas momencie.

Fajna jest też ta myśl, że samemu też można być takim przyjacielem. Taką częścią także rodzinnego teamu.

A teraz idę plaskać komary obuwiem domowym.

środa, 20 czerwca 2012

redukcja ontologiczna

Może pojedziemy jutro szynobusem do Drezna? - mówi Boski Andy po powrocie z roboty, czując, że nadchodzi 10 rocznica ślubu.
Okruszyna (!!! Nie wierzy własnym uszom, lecz powściąga entuzjazm): Dobrze! -  Wie, że plany Boski miał od jakiś dwóch lat, gdy uruchomiono połączenie.
Boski sprawdza pociągi. 

300 kroków do sklepu i z powrotem później:
Słuchaj, w czwartek Skakanka ma wręczenie chusty skautowskiej, to chyba musimy być o 18 we Wrocławiu. Może pojedziemy na jeden dzień w góry? - proponuje modyfikacje planu O.
Świetny pomysł! - Boski oddycha z ulgą. - Jedziemy do "Chatki Cyborga" (byli tam 9 lat temu na swoich ostatnich wakacjach bez dzieci. Znaczy ze Skakanką w brzuchu).

Okruszyna oczyma wyobraźni już widzi spacer wzdłuż Gór Złotych.
Osiemnaście schyleń się do zmywarki później:
Boski: Właśnie sobie przypomniałem, że szef idzie w czwartek na urlop, a mój zastępca jedzie na pogrzeb.
O: To może po prostu kolacja w restauracji gruzińskiej, gdzie dwa lata temu?
Boski (parskając śmiechem): To może w domu zjemy?
Okruszyna: To może zrobię spaghetti z twarogiem...

wtorek, 19 czerwca 2012

lost

Przegrałam zakład z EyesWideOpen. Tak, bo moje oczy nie aż takie wide open. Wiele, wiele mi umyka, stąd życie tak pełne niespodzianek. Klucze znalezione w stosie prania, for example.

Autor dzwoni mnie poinformować, że czekolada z migdałami ma być. Choć teraz nie wiem, czy gorzka, czy mleczna.

Grzybek z temperaturą w domu. Tydzień mi nie wychodzi, znaczy wychodzi inaczej niż planowałam. Nadrabiam zaległości, których z każdym nadrobieniem jeszcze więcej, mimo że uczniowie się rozjechali. Nadal do rozpakowania pudło z pozostałościami po uczniach sprzed roku.

Myślę, że to obrót spraw jest już przygotowaniem do wakacji. Z ostatnim dzwonkiem bowiem pakuję walizki i nic już nie będzie przewidywalne, poza dostępem do sieci (chyba). Wróć: poza pisaniem?

PS. Czytelnik może rzucić okiem wide open na zdjęcie i zgadnąć, o czym był zakład.

sobota, 16 czerwca 2012

nadzieja umiera ostatnia

Gdy wszyscy przyjeżdżają do Wrocławia na mecz, my wyjeżdżamy na wieś.

Gdy piszę te słowa, Czesi już zdążyli strzelić gola. Tak, nie należy lekceważyć przeciwnika. Nie wiem, co bardziej przejdzie do naszej rodzinnej historii: ten mecz, płacz kibiców, nocleg naszego syna w przedszkolu i jego wykończenie imprezami wieńczącymi rok szkolny, czy nasze wykończenie tymiż.

Wobec wszystkich przegranych dzisiaj z własną wytrzymałością, wpuszczony gol i ostatnie miejsce w tabeli  nie będzie zbyt wielkim rozczarowaniem. Co za szczęście, że jutro - o ile nie nastąpi trzęsienie ziemi lub trąba powietrzna - też jest dzień.

piątek, 15 czerwca 2012

oderwani

Deficyty snu objawiają się tradycyjnie nadużywaniem kawy i słodyczy oraz spowolnieniem refleksu. Z korzyścią jednak dla refleksyjności.

Utrata kontaktu z otoczeniem przydarza mi się tym częściej. Wczoraj zgubiłam auto. Pojechałam nim pod szkołę, wróciłam do domu pieszo, zapomniawszy, że autem, a w kulminacyjnym punkcie - gdy miałam jechać po Grzybka z kolegą i zawieźć nas wszystkich na przedstawienie do szkoły Skakanki - byłam przekonana, że samochód ktoś ukradł spod bramy. Zanim pamięć złożyła wyjaśnienia, zrobiło się bardzo późno i weszliśmy na proscenium tuż po aktorach.

Mero mówi, że to dowód wielkiego oderwania. Nie wiem, co odpowiedzieć, ale w takich momentach cieszę się, że nie jestem na przykład chirurgiem naczyniowym.

Boski Andy także ledwo daje radę. Dziś obudzony kawałkiem "O wstań, walcz wojowniku" Maleo Reggae Rockers - wyglądał, jakbym go pomyliła z kim innym. Tak to jest, gdy dzień pracy korporacyjnej dzieli jeszcze na organizowanie meczu w przedszkolu i grafik imprez kończących rok szkolny.

Dodatkową trudność stanowi - w obecnych okolicznościach - takie ułożenie dnia, żeby zaległości snu nadrobić. Bowiem człowiek niewyspany podejmuje decyzje nieracjonalne i o pierwszej w nocy zaczyna czytać książkę. Żeby jeszcze przed snem odpocząć nieco.

środa, 13 czerwca 2012

bitwa warszawska

Strefa ciszy zakończyła się z pierwszym gwizdkiem.

Okruszyna podawała sole trzeźwiące, ale po meczu to ona całkiem ochrypła. W jednym momencie zobaczyła na płycie boiska, co to znaczy być mężczyzną - czego jej nie uświadomiła żadna książka.

Zrozumiała, ile upokorzeń musi znosić nieujarzmiony wojownik w sercu faceta, gdy wkłada się go w ciasne ramki nudnych drobiazgów. To tak, jakby Grzybek przyszedł powiedzieć: Mamo, dziś zbuduję rakietę!!! A ona mu na to odpowiedziałaby: Dobrze, ubierz kapcie i wysmarkaj nos.

Ależ ona się darła, gdy Błaszczykowski strzelił najpiękniejszą bramkę tych mistrzostw. A czy Czytelnik wie, że kiedyś sprawiła Boskiemu koszulkę kadry narodowej z jego własnym nazwiskiem? Wdział z dumą i poszedł dziś trenować przedszkolaki na specjalnych zajęciach. Potem znów przebierze się za księgowego.




wtorek, 12 czerwca 2012

w świecie ciszy


Kiedyś mi się wydawało, że mówią tak tylko ci, którym ze słowami nie po drodze. Ale rzeczywiście, czasami "jeden obraz jest wart tysiąca słów." Zwłaszcza, kiedy słowa zaczynają się toczyć tak szybko i rzęsiście, że zamieniają się w świst, szum - coś, czemu ani początku, ani końca.

Nawet od słów można więc wziąć chwilę wolnego. TU sobie przystanęłam. Enjoy. Jutro nowe.

A potem idźcie do Bartka pooglądać te wszystkie rzeczy, które Wam na co dzień umykają.

Wasza

okruszyna

niedziela, 10 czerwca 2012

schyłek niedzieli

Niebo zaciąga się, gdy odwiedzają nas sąsiedzi zza płota. Oni już po obiedzie, my między zupą a drugim. Potem kropi. Gdy pakujemy się - pada. Gdy oglądamy bezbramkową walkę Hiszpanów z Włochami - leje, i dobrze, że Boski napalił w kuchni węglowej.

Pod wieloma względami tutejszy standard jest wyższy niż w naszym miejskim mieszkaniu. Powierzchnia mieszkalna dwa razy większa. Powierzchnia trawy wokoło - nieporównywalna. I sznur między trzepakiem a płotem, na którym pranie po dwóch godzinach jest suche. Hamak z ptakami w stereo. Stół duży w kuchni, co służy tylko do jedzenia i siedzi się przy nim razem.

Jest nawet telewizor, choć nie jesteśmy entuzjastami. Swojego w mieście chwilowo nie mamy. I tak odbierał tylko jeden program. Obecnie został przekazany sąsiadom w strefie kibica.

Nic dziwnego, że z nieba kapie, gdy mamy wracać do siebie.

sobota, 9 czerwca 2012

pójdę boso

Tak to jest, jak się człowiek pakuje cały dzień. Na przemian z wszystkim innym.

Spódnicę w kolorach Chanel pierę w tutejszej pralce full automatic, gdy Boski Mąż trawę kosi. Pierę w ramach bycia konsekwentną, gdyż ten rok obnażył z całą brutalnością, iż nie mam specjalnych predyspozycji na przodownika prac domowych. Co na szczęście, bo z przodownikami żyć się nie da, a umierać szkoda.

Więc dziś pierę, by sobie udowodnić, że zmysł gospodarczy jakiś pozostał. I gdy z lubością wieszam i myślę o prasowaniu na niedzielną okazję, dociera do mnie, iż z całą pewnością nie zabrałam z domu pantofli.

Rozgarnięta gospodyni pędziłaby teraz do sklepu po choćby klapki. Albo 80 km do domu po obuwie. Albo przez wieś do sąsiadów, jak posłańcy za Kopciuszkiem, tylko tu problem zgoła inny niż w bajce.

Ja tradycyjnie postanawiam o tym napisac.

piątek, 8 czerwca 2012

dzień zwycięstwa

Wnikliwy Czytelnik, co czekał na otwierający sezon na wsi wpis o walce z żywiołem, mógł czuć się zawiedziony brakiem owego. Bo wcześniej nie było jeszcze żywiołu. Żywioł zastałam dopiero dzisiaj.

Tradycyjnie wyposażona w odkurzacz - tym razem czterdziestoletni i opisany cyrylicą - wyruszam na łowy. Tradycyjnie śpiewam "ghost busters". Ciąg w odkurzaczu ledwo wyczuwalny. Mój puls znacznie bardziej, choć tym razem nie uginają się pode mną kolana. Więcej jakby odwagi, mimo że na skutek braku ciągu równie dobrze mogłabym użyć miotły.

Największy okaz za wersalką. Po kwadransie - pole czyste. W przeciwnym razie nie udałoby mi się zasnąć.

Usłyszałam kiedyś, że człowiek statystycznie połyka przez sen od 3 do 20 pająków (niestety, nie pamiętam, czy bliżej 3, czy 20). Nawet jeśli wkradł się tu błąd statystyczny i wynik wynosi jedynie pół pająka na głowę, wieś muszę za każdym przyjazdem okiełznać. Bo to "panowie chude nóżki" są tu gospodarzami na co dzień, nie ludzie. I przecież przykro mi drogą uzurpacji pozbawiać je zameldowania.

Jak w dzieciństwie, gdy na pająki w domu rodzinnym polowała mama, zastanawiam się i dziś, co one potem tam w środku robią. Czy szukają powiewu na twarzy, wskazującego drogę do wyjścia - czy zjadają się nawzajem. Ale ważniejsze, czy wydostają się w końcu na zewnątrz.

Właśnie. Zaraz. Gdzie ja zostawiłam odkurzacz?




zagospodarowanie przestrzenne

Wypadałoby się zmobilizować i sformatować dom w torby w godzinę. Ze szczególnym uwzględnieniem szalików, peruk i czapek w barwach narodowych. Zwłaszcza, że Boski Andy jeszcze nie wie, czy wziął dziś urlop, czy nie. Gdyby się okazało, że nie, start pracy musiałby nastąpić o dziewiątej spod śliwki na wsi.

Kompaktowanie rzeczywistości idzie mi z roku na rok co raz lepiej. Za trzy lata zmieścimy się wszyscy w kosmetyczki. Gorzej z pisaniem. Raczej dłużej i więcej, bo nie ma czasu, żeby zrobić krócej. Całe szczęście, że póki co słowa się mieszczą w rzeczywistości. I tak wiele jeszcze rzeczywistosci czeka na spakowanie w słowa.

Ciekawe, czy wejdzie nam do auta koń na biegunach, co się przestał mieścić w naszym salonie wielkości szatni klubu trzeciej ligi.

Dziś jestem też TU.

środa, 6 czerwca 2012

z gestem

Grzybek przylatuje jak co rano, przykleja się do mnie jak nalepka z logo EURO 2012, i jak co rano go witam: Jesteś dla mnie najwspanialszym, najmądrzejszym i najlepszym chłopczykiem pod słońcem. Na wypadek, gdyby gnębiły go wątpliwości. I bardzo Cię kocham.

I wtedy on się zamyśla i po chwili zagaduje do mnie: Wiesz co?
Nie wiem - odpowiadam zgodnie z prawdą, i już jestem ciekawa.
Jak będziemy w jakimś sklepie, gdzie jest wszystko za darmo, to ci coś kupię ładnego.

Ech, ci moi faceci. Mają gest, nie ma co. Mimo wszystko jednak się wzruszam.

wtorek, 5 czerwca 2012

szkoła

Nie pada, tylko siąpi. Powiadają, że to idealna pogoda na stłuczki, więc uważam. Objeżdżam dzielnicę poszukując szkoły. Słynnej społecznej, dotowanej, gdzie maleńkie klasy. Dla Grzybka. Na za rok.

Objeżdżam przy okazji dziurawym traktem całą kwartę, aż po tabliczkę z przekreślonym Wrocławiem, co daje do myślenia, czy Wrocław łatwo by było przekreślić i zostawić - tak zupełnie bez dwóch zdań.

Na koniec za przesuwającymi się wycieraczkami znajduję szkołę. Ogromny budynek. Rudera właściwie. Okna stare, w środku - wszystko stare, z wyjątkiem pani dyrektor, która dobrze się trzyma.

Do szkoły u nas? Zapraszam! Bardzo dobra. A? Za rok dopiero? Proszę pani, to ja nie wiem, czy za rok ta szkoła jeszcze będzie istnieć. Bo dotacje z miasta nie wystarczają.

I wtedy taki piękny angielski idiom, że my heart sank, odczuwam w sobie nadzwyczaj wyraźnie. Oj tak, serce zatonęło w w otchłani rozczarowania, jak powiedziałaby z kolei Ania z Zielonego Wzgórza. Bo byłam spokojna sądząc po wieściach, że jest miejsce dla naszego VIPa ze szczególnymi potrzebami w dziedzinie edukacji.

Za rok sprawdzę, czy szkoła istnieje - potwierdzam. - Widzi pani, na ogół się spóźniam, a dziś przychodzę o rok za wcześnie.

A może właśnie w sam raz?

sobota, 2 czerwca 2012

kurs przedmałżeński

Najpierw trąbi raz, gdy rozmawiam przez telefon z Doktorową J. Frustracja uzasadniona, bo na parkingu nieco krzywo jadę bez jednej ręki.

Włosy na cukier, mini morris, bardzo głośny klakson.

Drugi raz zjawia się za mną niespodzianie i trąbi jeszcze głośniej, gdy nie mam na sobie żadnego wykroczenia. Więc wysiadam na małe tet-a-tete. I słyszę o sobie tyle, że żaden eufemizm nie odda głębi słów, a wulgaryzmów przecież nie chcę zamieszczać nawet w formie cytatu.

I powiadam do dziewczęcia, co w środku, zapamiętaj, jak za pięć lat będzie mówił do Ciebie i Twoich dzieci.

Ktoś z parkingu woła donośnie, wsiadaj i jedź, buraku. Choć przecież nie trzeba mi wsparcia. Żal, że wysiadałam na rozmowę, nie rokowała nic sensownego, a w języku interlokutora nie rozmawiam biegle.

I żeby nie było wątpliwości: nie piszę o tym dlatego, że jestem z siebie dumna.

piątek, 1 czerwca 2012

okruchy

Widać co dwa tygodnie tak po prostu musi się stać. Ocknięcie w odzieży dziennej o północy, ale bez powrotu przytomności. Rewolta organizmu poganianego za bardzo sprawami. Jak to dobrze, że umie zatroszczyć się o siebie sam.

A przecież miałam tyle tutaj opisać. Na przykład jazdę autem pełnym dzieci, z Agą od J w towarzystwie dwóch desek, w pogoni za zatrudnianym przez A&J montażystą, który ma ostatnie dziesięć minut na poprawki przed odbiorem zlecenia.

Albo odwiedziny Dosi (at last) i kawę w towarzystwie nieokrzesanych wróbli, które tak miło było gościć w talerzu:

 
Dziś - zaczynam kolejny dzień rozmową z Mero, która bez samochodu, bo u mechanika, prowadzi emocjonujące prywatne śledztwo. Przez telefon słyszę słabo, bo tak, nadchodzi moment jego przejścia do krainy wiecznych rozmów, jak mówi Arturo. Nowego nie potrafię sklonować, mimo że owiniętam w kable USB z każdej strony.

Po namyśle widzę, że lepiej, że telefon się rozpadł, niż gdyby auto.