niedziela, 31 października 2010

reading room

Jestem na emigracji wewnętrznej, przepadłam kompletnie, jak dawno w żadnej książce. Autorka zaledwie o rok starsza ode mnie, geniusz literacki na miarę J.M. Coetzee. Nie wiem, jak się pisze tak dojrzałe historie o mijaniu, o stracie, o tym, co w życiu nie do odrobienia. Zresztą - zawsze byłam kiepska, jeśli chodzi o te kwestie.

sobota, 30 października 2010

imieniny

Zastanawiam się, jak obchodzi się imieniny w kraju, gdzie nie ma w zwyczaju świętować, że nazwanym zostało się akurat tak. Więcej, gdy to imię słowiańskie i najpierw trzeba było wszystkich nauczyć odpowiedniej jego wymowy. Zawsze można nauczyć Wyspiarzy czegoś nowego o świecie, by w swej izolacji nie tkwili w błędzie, że birthday to jedyny powód do fety.

Więc dziś Brat Bliźniak obchodzi Nameday, ciekawa jestem, czy jakieś przyjęcie czy choćby kino, i za kanał posyłam najlepsze i słoneczne jak za oknem życzenia. I proszę zauważyć, że dotrą z godzinnym wyprzedzeniem, zanim zdążyłam to tu napisać.

happy days*

No tak, słońca tyle, że można by łyżką jeść. Jestem przekonana o tym, że wszyscy normalni ludzie rozlokowali się po parkach, górach, malowniczych dolinach (raczej górach, bo tam do słońca bliżej), względnie cmentarzach, choć doprawdy nie wiem, czy w te dni powinniśmy pozbawiać się ochoczo widoków, skoro nie wiadomo, ile razy jeszcze się zdarzą. Obliczyłyśmy ze Skakanką, że ona okrążyła słońce siedem razy, a ja już trzydzieści pięć - dużo czy mało? I ziemia w tym czasie wystawiała się na wiosnę, lato, jesień i zimę, a my, ignorując kosomologiczne znaczenie tego faktu, kupowałyśmy buty, szaliki, czapki i kolorowe sukienki.

Od wczoraj boski Andy na wsi, gdzie naprawił auto u miejscowego mechanika (złoty trzydzieści, tam nigdy nie dotarła inflacja, choć wymiana pieniędzy - tak). Obecnie zgrabia w słońcu liście, może drobne naprawy przed zimą jeszcze wykonuje. Grzybek zaś w nocy dostał gorączki, widać weekend to ulubiony czas na chorowanie. W nocy zapalam gaz pod czajnikiem, by zrobić mu herbaty, i zasypiam. Gdy się budzę po godzinie, czajnik wygląda jak rozżarzona żarówka; na szczęście nie zapaliła się jeszcze drewniana rączka i nie spełniła się moja największa fobia o pożarze boazerii w przedpokoju i konieczności ewakuowania dzieci przez balkon trzeciego piętra. Postanawiam w duchu nadal podtrzymywać dobre relacje ze swoim Aniołem Stróżem, który jest naprawdę niezastąpiony.

I gdy wszyscy normalni zdobywają świat, gotuję najzwyczajnej w świecie rosół i wstawiam pranie.

* tytuł sztuki Samulea Becketta, w której główna bohaterka, Winnie, siedzi po pas przysypana ziemią - od zawsze, kiedy pamięta - i tak poddaje się rytuałom codzienności. Wiem, bo dostałam kiedyś w prezencie, nie byłam jednak w stanie wyjść poza opis na okładce i pierwsza stronę. Wina Becketta albo moja.

czwartek, 28 października 2010

głos rozsądku

To skandal, że wszystkie te kolory miną zaraz tak niepostrzeżenie. Pozbawiona auta przechadzam się wśród tych dekoracji, których nie skomponowałby żaden urząd miasta, nawet z pomocą ministra kultury i dotacji unijnych. A przecież żeby liście były tak żółte, jak wycięte z papieru kolorowego, nie mieści się w głowie. Podobnie jak to, że trzeba bezsilnie patrzeć, jak one jeden po drugim spadają na marne w ręce dozorców.

Pod szkołą pan z wąsem na przykład te liście regularnie odkurza, jak śmieci, z najwyższą skrupulatnością. A ja wnoszę mniejszościowo, by liści w ogóle nie sprzątać. Niech sobie spokojnie spadają, niech szuramy w nich butami, niech nawet pachną lekką zgnilizną. A jak na drzewach już nic nie zostanie, ogłosi się dzień żałoby narodowej, wolny od pracy, i razem wszyscy spakują je w czarne worki i wywiozą. Potem spadać będzie już tylko śnieg.

grand prix

Mam już internet, choć formalności umowy pozostają niedopięte i pewnie dopiero next week. Nie mam za to samochodu.

Samochód umieściłam na słupie, lub raczej nieokazałej pozostałości po trzepaku, pod ośrodkiem rehabilitacyjnym. Bo o istnieniu tego miejsca pobytu dziennego i rehabilitacji z doskoku wie mało kto, gdyż wybudowano go w podwórzu, między kamienicami. Trzeba wjechać w bramę obok starego sklepu z kablami i tam gdzieś znaleźć. I słup dobrze koresponduje z tym ogólnym zdezelowaniem otoczenia.


Wolałabym raczej nie mieć internetu niż auta, ale moje zdanie nie ma tu głosu decydującego, wiem. Zastanawiam się, czemu październik tak bardzo daje się we znaki brakami i żadnych wniosków explicite nie mam. Jasne, że każdy brak uświadamia mi, że do tej pory było w sumie wszystko w najlepszym porządku, dopóki porządek się nie rozsypał wraz ze spoilerem. Ale poza tym chyba nadal mi żal, że konstelacje potrzeb rodzinnych pozbawiły mnie życia zawodowego w wersji mierzalnej przelewami na koncie, nie tylko wyznaczanego zbieraniem z doskoku na zus. Z autem na słupie coraz więcej widzę w sobie nieudacznika, ale to przecież nie jest temat na dobrą prozę.

środa, 27 października 2010

sekretne życie angielskiej guwernantki

Mam słabość do majonezu. Podobnie jak do żółtego sera. Ale dziś majonez i szynka. To one towarzysząmi w ciągu tych pięciu minut dla siebie, gdynagradzam się sowicie ulubionym smakiem i kaloriami po powrocie z Grzybkiem z badania laryngologicznego. Widok maszynerii w tych gabinetach zawsze przyprawia mnie o słabość, także i dziś, gdy mam trzymać dziecku głowę, a przez nos Grzybka aż do gardła przechodzi  endoskop.

Pan z salonu telefonii dzwoni powiedzieć, że sprawą mojej nowej umowy zajmie się koordynator na szczeblu kraju, i zastanawiam się, czy mają jakieś prognozy o (nie)rentowności mojego small biznesu, skoro o te siedem złoty różnicy w abonamencie tyle ceregieli. Dzięki czemu Internet będę mieć chyba znowu na Boże Narodzenie, a przecież chciałabym sobie już kupić na alledrogo turkusowe rajstopy. Bo przecież odzieżowo zmierzam nieuchronnie w stronę stylistyki baroku. Inna, obok majonezu, forma rekompensaty.

wtorek, 26 października 2010

z jaskini platona

Według standardów współczesności spełniam już wszelkie kryteria zacofania. Telewizor odbiera program 1, w którym wczoraj oglądam niezwykle kiepską sztukę (choć z niezwykle wyrazistą Żółkiewską) i ten ostatni argument - że w poniedziałki spektakl potencjalnie - upada. Jeśli nie dam się przebić w licytacji, mającej się odbyć niebawem w audytorium (nie powiem gdzie, bo liczę, że zostanę jedynym kupującym), wkrótce pianino wypchnie telewizor na balkon.

Internet nadal nie działa i czuję się jak bez ręki; niestety pan w salonie telefonii komórkowej ma bardzo powolne łącze i nie zdąża w czasie wygospodarowanym pomiędzy przywożeniem i odwożeniem podpisać ze mną odnowionej umowy. Niech pan się nie martwi, mówię, na pewno ma pan szybszy Inetrnet ode mnie w tej chwili i pan rzeczywiście uśmiecha się pocieszony.

Jako wzrokowiec jakoś przyjmuję obecność radia; jakby nie patrzeć, ktoś do mnie mówi w jednoosobowej mojej firmie. Przed chwilą klub trójki (pozdrawiam jego wierną słuchaczkę Yolę pod Paryżem) jeszcze brzmial echem dyskusji wokół Konkursu i z boskim Andy'm słuchamy, czy się panowie nie zaczną nutami okładać po głowach. Jakaś zadra po werdykcie niezaprzeczalnie została, no cóż, ale przecież nam, Polakom, nigdy dość (niesprawiedliwego) cierpienia.

poniedziałek, 25 października 2010

obdarowana

Obdarowana przez korporację męża kubkami, brelokami, adapterami USB(ciągle czekam na minihelikopter z funkcją odkurzania, odświeżaniapowietrza i publikowania w sieci), jeszcze nie mogę uwierzyć w wypadki ostatniego weekendu. Skakanka przeleżała cały wyjazd boskiego plackiem,z doprowadzaniem do toalety oraz finalnym chyba-zatruciem lekami przeciwgorączkowymi, bo skąd niedzielne efekty zwrotne do miski? I
drodzy Państwo, wraz z przybyciem boskiego z delegacji dziecko z łoża powstało i symptomy minęły, jak ręką odjął. Powrót do formy objawił się zjedzeniem kinderjajka oraz organizacją wieczornego teatrzyku kukiełek na szaszłykach, w pełnych dekoracjach.

Jednym słowem, taki boski Andy jasno świecący nad nami naprawdę jest na wagę złota. Chyba że to zabiegi w spa obdarzyły go jakąś nadziemską aurą i wkrótce nam ona zgaśnie. Znad sprezentowanego termokubka i kupki słownictwa o prawie karnym - pozdrawiam.

niedziela, 24 października 2010

ograniczona

Podejrzewam, że to Koncert Laureatów on-line sprawił to gigantyczne przeciążenie i jakby nie patrzeć, co za szczęście, że sieć padła trzy dni po. Albo raczej nałożono na nią ogranicznik. Zastanawiam się, czy jutro zadzwoni pan z zarządzania przepływem gigabajtów i zaproponuje mi rewelacyjny abonament na nowych warunkach - ale po konkursie będę bardziej odporna na sugestie. Póki co, ograniczona brakiem dostępu do ulubionych i narzędzi pracy on-line, wyruszam do reszty na bezludną wyspę, poprawić czytelnictwo, znaleźć radość z szydełkowania czy tam innych robótek ręcznych. Może skończę jak któryś niefortunny bohater Lost, zdziczały i zarośnięty do reszty. A może to ograniczenie z jednej strony zaowocuje jakimś rozkwitem z innej - przewiduję, sięgając do wiadomości z zakresu podstaw ascetyki.

Pozdrawiając wszystkich, których miłe towarzystwo z bezludnej wyspy mnie okresowo wyrywa, donoszę, że mimo chęci sprostania wymogom kultury osobistej, nie będę w stanie odpowiadać na komentarze, choć mogę je nadal czytać. I wybaczcie, jeśli wpis się rozleci, gdyż wypróbowuję eksperymentalną drogę publikowania przez e-mail. Dobrego tygodnia wszystkim.

sobota, 23 października 2010

o captain, my captain

Czekam aż się zaparzy Twinings Lady Grey. Słucham Nokturnu Des-dur z kronik konkursowych, ale już zupełnie nie obchodzi mnie, kto gra. Zastanawiam się, czy to patent na sobotni wieczór, czy eskapizm, ale przecież na ziemi zabalastowana jestem mocno, nigdzie od ziemi się nie oderwę. Powinnam teraz wyjąć plik wyroków i rozporządzeń do przestudiowania i przetłumaczenia w ramach zadania domowego, który wpadłszy na moment na zajęcia, powieliłam od współstudentki w piwnicznym bufecie. Pozbawiono nas do szczętu iluzji, że płatne studia przypominają w czymś relacje klient-usługodawca; cóż, wpadliśmy jak śliwka w kompot.

Ale teraz słucham, zanim Skakanka się obudzi z temperaturą, i wyobrażam sobie, że uczę literatury jak John Keating ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów.

piątek, 22 października 2010

o szkodliwości porównywania się

Nie wierzę w prawo Murphye'go. A jednak. Gdy boski Andy degustuje wino na zamku w Kliczkowie, którego widok rozpostarł się przed szybami busa, gdy menedżerom z twarzy ściągnięto podróżne worki  (tak sobie wyobrażam w praktyce ów nimb tajemnicy), Skakanka poza biegunką i odwodnieniem dostaje jeszcze gorączki trzydzieści i dziewięć. I oglądam w internecie, który mnie ostatnio żywi i ubiera, te komnaty, apartamenty i piernaty, i wierzcie, trochę tego blichtru także chętnie bym skosztowała. W międzyczasie wykonuję telefony do lekarza oraz rodziny dalszej i bliższej, i wygląda na to, że jutro z mych skromnych godzin studenckich nici.

Georgiana na wszelkie drobne frustracje miała taki napis nad przewijakiem: Inne mają gorzej. Choć przypominam sobie, że było tam też dopisane ołówkiem: a inne lepiej.

za to buty przyszły

Za godzinę boski Andy wyruszy w nieznanym kierunku integrować się z kadrą menedżerską korporacji. Miejsce wyjazdu jest objęte ścisłą tajemnicą, aczkolwiek powinno dać do myślenia, że w ankiecie przedwyjazdowej pytano, czy potencjalny uczestnik boi się pająków i wysokości, oraz czy lubi być masowany. Lista rzeczy do spakowania przeczy idei survivalu, gdyż przydać się mogą klapki na basen oraz rakieta tenisowa, której skądinąd nie mamy, więc boski Andy bierze ze sobą paletki do pingponga - sportu spopularyzowanego w czasach przyjaźni polsko-chińskiej.

Gdy boski Andy próbuję nogą wcisnąć do torby ładowarkę na telefon, przychodzę mu z pomocą i układam rzeczy w torbie tak, jak na perfekcyjnego melancholika przystało. Oczywiście naturalne moje odruchy mają wektory przeciwne; kiedyś El Macho DJ, kolega, nakreślił zgrabny scenariusz filmu Altmana z moim udziałem, jak to wtargnąwszy do tej korporacyjnej hali z mróweczkami w postaci pracowników, przy pomocy parasolki z gracją niszczę poszczególne stanowiska. Choć dziś myślę, że zamiast białej parasolki z falbankami, potrzebny byłby raczej łom.

Więcej i tak nie przeczytacie, według danych statystycznych nt.skupienia uwagi u homo internetus, więc tu stawiam kropkę.

czwartek, 21 października 2010

już wy-p(r)asowana

Niebieskie pulsujące światło w całym pokoju budzi mnie w pośród egipskich ciemności października (przepraszam Czytelników za barokową frazę). Nie, wbrew wczoraj sygnalizowanym symptomom choroby, na jaką cierpiał Robinson Cruzoe póki nie spotkał Piętaszka, to nie halucynacje. Ani nie były to objawienie, choć nie miałabym nic przeciwko Aniołom przynoszącym odpowiedzi na stały zestaw pytań. Nie ląduje także ufo, po prostu telefon budzi i świeci, a ja zastanawiam się, czy to wczoraj, czy jeszcze jutro, sobota, a może środek tygodnia. A tu czwartek i mamy zdążyć na pasowanie Skakanki, wraca mi świadomość; poza tym skończył się konkurs i to takie uczucie jakby kot perski słusznej wagi usiadł na ramieniu.

Do pierwszej słuchaliśmy dwójki, jak gdyby ogłaszano warunki zawieszenia broni podczas wojny. A tu tylko wyniki. Wdzięczna jestem Czyżewskiemu za obronę Ingolfa Wundera, zwłaszcza gdy wyraził domniemanie, że to jego ostatnia audycja w Polskim Radio, jeśli powie, co o tym wszystkim myśli. A ja? Bądźmy szczerzy, jestem w stanie ocenić, czy ktoś trafia w klawisz i dochowuje wierności rytmowi, ale geniusza od geniusza nie odróżnię. Jedyne co mnie bardzo zmartwiło, to że zwyciężczyni ogłoszona przy nikłym aplauzie nigdy do mojego prywatnego kanonu geniuszy muzyki nie weszła. Ale to dyskusja o własnych sympatiach i światach podskórnych, więc po co pisać.

Poza tym? Poszłabym na jakiś koncert. Ania światowej sławy moja koleżanka pianistka mi pisze, że będzie grać 19 listopada w filharmonii i staram się wyglądać ku przyszłości. Poza tym zbieram na nokturny w wykonaniu Yundi Li (Marię Joao Perez dostałam od Wiśni, za co publicznie składam dzięki, podobnie jak korespondentom piszącym ku pokrzepieniu serc).

środa, 20 października 2010

plugged

Nie wiem, na ile rozwijająca się choroba - nie umysłowa, mam nadzieję, lecz jedynie przeziębienie - jest wyrazem buntu wobec życia chałupniczego, podłączonego do sieci. W sieci kupuję dziecku kozaki, w sieci szukam pianina, w sieci prowadzę życie kulturalne - obejrzałam wczoraj wraz ze Skakanką występ finałowy prywatnego mego faworyta Ingolfa Wundera (nie pamiętam już tak radosnego rondo vivace) - w sieci reguluję rachunki, opłacam balety, piruety i baseny, a także kupuję mleko, co je przywożą potem piotr z pawłem pode drzwi.

Do sieci nie trzeba wyglądać glamour, wystarczy sweter w paski, a chałupniczo przyjmując uczniów można w roli opiekunki do dziecka na godzinę zatrudnić dvd. Zawsze być na straży a wypadek gryp, katarów i lekcji skróconych bądź ruchomych eventów, bo tak się szkole zawidziało. Dać się jutro pasować na ucznia, odprowadzić do dentysty, zajechać po ziemniaki.

To teraz zagadka: dlaczego mój organizm nie docenia komfortu sytuacji i ja choruję?

poniedziałek, 18 października 2010

finał

Grzybek twierdzi, że nic mu nie jest, nawet wtedy, gdy przewraca się na stołku do mierzenia butów, a oczy robią się czerwone, dłonie lodowate. Angina czy grypa, myślę gorączkowo, i mam nadzieję, że nic więcej, a potem truchtem przez pasaż handlowy, Skakanka i ja z Grzybkiem na rękach. I w końcu nie mamy żadnego obuwia zimowego, uznano widocznie, że jest niż demograficzny i takiego wała - jeszcze się złoszczę, gdy lodowate ręce Grzybka czuję na mojej szyi. I dalej truchtam w stronę parkingu, mijana przez ludzi ubranych tak, jak w dawnych czasach do opery.To przecież nic, pocieszam się, w czasie wojny matki brały dzieci pod pachę i szły, do wagonów bydlęcych, na piechotę, w deszczu, w śniegu, jak bądź, i nikt się nie pytał, czy akurat zdrowe, więc żyję przecież w komfortowych czasach.

Grzybek okryty warstwami, jak zdawkowo prosił, zasypia. Odwołuję terapie, badanie słuchu, oraz EEG głowy, ciesząc się, że przyjemność nakładania czepka z wiadrem żelu ominie nas tym razem i zajmiemy miejsce w kolejce za miesiąc. W Warszawie grają finaliści, koncert e-moll jeden za drugim, który znam na pamięć co do taktu i dźwięku. Pamiętam jak z Bratem Bliźniakiem pewnego Bożego Narodzenia w nocy piliśmy kakao, słuchając koncertu ze sprezentowanej płyty.
Emocje konkursowe opadły. Amerykanin Andrew Tyson nie wszedł do finału, bo przed ostatnim etapem, naczytawszy się na swój temat opinii motłochu na facebooku, przeżył wstrząs nerwowy i wystąpił słabo. Cóż, jeśli polskie gazety pisały o utytułowanym za oceanem pianiście "Jaś Fasola", to nie ma o czym mówić w kwestii kultury krytyki muzycznej. Kurtyna.

piątek, 15 października 2010

liść leci

W aucie wożę liście. Na podłodze, na siedzeniu, tyle kolorów, odwracają wzrok od ogólnego bałaganu. Myślę, by znieść ich do środka więcej, przecież zaraz znowu po jesieni nie będzie ani śladu. Pakując skromne zakupy - prezent dla teściowej i mydło, co je dzieci wylały w całości do wanny dwa dni temu - dochodzę do wniosku, że rzeczy prawdziwie  pięknych nie da się napakować do kieszeni, zagarnąć do siebie na stosik. Nawet te samochodowe liście niebawem stracą kolor, a tych na drzewach nie zatrzyma żaden klej magik. Może dlatego rzeczy w ogóle mają wartość, że czas leci.

Rozkłada mnie bakcyl. Konkurs schodzi do hadesu. Sonaty b-moll, Marche funèbre jeden za drugim, ale posłuchajcie tych części, co je poprzedzają, scherza zwłaszcza, molto vivace! Ze Skakanką leżymy w łóżku do jedenastej, wypróbowujemy nowe słuchawki. Ona jedną i ja jedną. I mimo muzyki w barwach coraz ciemniejszych, śmiejemy się przecież w tym naszym stereo i w kolorze. Skakanka odkrywa nawet, że słuchawki mają taki guzik, co zmienia programy. Potem ze starych dekoracji ślubnych szyję spódniczkę na balet, korzystając z wzoru na obwód koła - z nielicznych zapamiętanych ze szkoły. Taki nasz dzień w stylu classic.

czwartek, 14 października 2010

surreal

I psuje się wszystko. Słuchawki nowe przyniósł listonosz, miło z pana strony i dziękuję, krzyczę już od domofonu, za to radio w telefonie szumi na potęgę i trzeszczy. Odpada antena od radia w salonie wielkości klubu trzeciej ligi. To nasze radio salonowe, marki unitra, podłączone jest do ogromnych głośników, które trzask wydają z siebie równie imponujący jak kondycja uczestników konkursu. Pozostaje bumbox na lodówce w kuchni, moim obozie codziennej pracy przymusowej, i myślę sobie, jak zwykle u mnie wszystko takie przaśne i mierne, z pragnieniami rozmija się jak mucha z klapaczką.

Psuje się i żiri, puszczając do następnego etapu Tysona (nie mylić z Mike'iem), w czym podejrzewam maczała palce Martha Argerich. I w sumie dobrze, zaczynam podejrzewać jurorów naprawdę o poczucie humoru i już wyczekuję kolejnej odsłony "Amerykanina w Warszawie". Polacy bowiem lubią konserwy i gdyby się dało, Chopin zostałby zakonserwowany raz na zawsze jako produkt lokalny, jeden z nielicznych, który Polakom wyszedł i do nich dozgonnie należy. Tyson w wywiadzie mówi, że jest zaskoczony decyzją sędziów i jego uśmiech daje do myślenia. W międzyczasie Claire Huagncy w białej sukni do ziemi gra marsz żałobny* i wierzcie mi, to robi zupełnie surrealne wrażenie.

*fragment Sonaty b-moll

środa, 13 października 2010

wielki polonez es-dur

Skakanka kaszle na trzy oktawy, fortissimo i staccato, czyli jakby od krtani. Choć przecież jest i katar. Stan zdrowia dzieci, gdy się pogarsza, tradycyjnie wpędza mnie w stan wewnętrznego chaosu i dziś prowadzone lekcje z trudem skupiają sto procent mojej uwagi. W prezencie córka przynosi mi do home office portret mamy w czasie pracy i to są plusy chałupnictwa.

Na pociechę - występ Amerykanina niemal na koniec drugiego etapu. Andrew Tyson, ponoć z ręką w kieszeni, i zawadiackim uśmiechem wprawia krytyków w osłupienie. A ja myślę, że może to taka mała lekcja poczucia humoru, bo jak można mówić, że Chopin czegoś by sobie życzył lub nie, zmartwychwstał bądź przewraca się w grobie - przecież nikt wiedzieć tego na pewno nie może i Chopin do nikogo na komórkę, nawet podczas takiego konkursu, nie dzwoni. I mimo wszystko uśmiecham się na myśl, jak boski Andrew Tyson dodawał oktawy i frazy. Zagrał utwór "American in Warsaw", stwierdza ktoś na facebooku, a ja idę nasłuchiwać kaszlu z pokoju Skakanki. Takiego jak Grande Polonaise.

poniedziałek, 11 października 2010

i coraz zimniejsze mamy wieczory

Gdy wszystko przestaje działać i nie mogę nabyć na alledrogo słuchawek stereo w zastępstwie za mono, dzwoni do mnie uprzejmie pan od internetu w sprawie nowych widoków na umowę, najchętniej na lat dwadzieścia z góry. Pan informuje mnie także, iż słuchając przesłuchań live, zużyłam cały internet na październik.

Zaglądam pod biurko i między zadania domowe uczennic, i rzeczywiście, inernet w zapasie nigdzie nie leży. Potem gorączkowo obliczam, że będzie mi jeszcze dużo potrzebne, bo gdzieś do dwudziestego piątego i zapytuję, w połowie panu przerywając przedstawianie listy korzystnych ofert, z której nic nie rozumiem: A mógłby mi pan trochę tego internetu sprzedać w tym miesiącu, jak cukru, żeby mi starczyło na trzeci etap i finał? I pan najpierw nic nie mówi i słyszę, że kręci głową, a potem odpowiada: tak. I za dwie dychy mi waży, a ja się rozgrzeszam, przecież bilet w Warszawie kosztuje tyle, co używane pianino, jakie chciałabym kupić, gdy już wygram w totolotka. Znaczy trzy i pół tysiąca złotych. Z nieba mi pan spadł, mówię na koniec i tak się do usłyszenia żegnamy.

niedziela, 10 października 2010

okruszyna zamieciona pod fortepian

Gdy na polu osobistym i zawodowym brak sukcesów, na temat których można by złożyć nieskromne jakieś sprawozdanie, w sukurs nadal przychodzi muzyka. Nie wiem, nie wiem jak żiri wybierze finalistę, bo zdaje się, że już w drugim etapie jest trzydziestu najlepszych pianistów. Więc przy całej swojej życiowej niezaradności, przepadam w balladach i polonezach, a trochę, choć mniej, w mazurkach. Niektórzy jeszcze dodają preludia, co niezwykle cenię, i podziwiam godzinne recitale. Dziwię się nawet, że po tych występach nie zabierają artystów sanitariusze na noszach i przypominam sobie pewnego uczestnika z Wielkiej Brytanii, w roku 1990, jak zemdlał podczas występu. Nigdy nie poznałam ciągu dalszego tej historii i mam nadzieję, że nie uczy dzisiaj muzyki w szkole podstawowej.

Mam nadzieję, że stary telefon i jedna słuchawka mono dotrwają do końca konkursu. Używając chusty Wielickiego w celach maskowania udało mi się wysłuchać nawet wczorajszych przesłuchań w czasie zajęć w studium dla tłumaczy. Moja muzyka, mój schron przeciwpancerny, nie umiem powiedzieć, jak udało się ją wynaleźć i mam nadzieję w Niebie na miejsce na na pewno nie w pierwszej strefie, choćby i w ostatniej, ale w tej sali koncertowej, gdzie grają Szopena. I może jeszcze blisko wejścia do suity no. 1 na wiolonczelę Bacha.

Dla Czytelników zwłaszcza do uprzedzonych kompozytora, a może zmęczonych wieszczeniem i pompą, którą mu naród polski zgotował, w prezencie anadante spianato. A o Marcie, co je gra, innym razem.

czwartek, 7 października 2010

parę osób, mały czas

Taki kameralny dzień. W rześkie rano spaceruję ze Skakanką do dentysty i nie wiem, czy przyklejanie plomb z plasteliny zabawkom jest przyczyną sukcesu: Skakanka daje sobie zrobić wszystko co trzeba - bezszelestnie. Rozmyślam nad dorastaniem i dlaczego tak szybko, może wolałabym wzywanie na pomoc, niż tą ciszę jak makiem zasiał. Może. A potem w słońcu maszerujemy do szkoły, pod sam napis: prosimy rodziców o pozostanie na wycieraczce. Z ciężkim tornistrem idzie sama, mamo, wszystko wiem.

Grzybek zaś się przeziębia w stosownym momencie i muzyki jest dzisiaj pod dostatkiem. Nie spieszę w żadnym kierunku, spacer w przerwie też taki niezobowiązujący i donikąd, ważne to ciepło ręki zaciśniętej na mojej, i te podskoki raz po raz. Terapeutka wymyśla kolorową autostradę na ćwiczenie leniwych ósemek, których Grzybek ani myślał wcześniej powtarzać, i to takie światełko w tunelu, jak dzisiejsze słońce.

Mam oczekiwania niewielkie na resztę dnia: usnąć, jak wczoraj i jak dwadzieścia lat temu, z muzyką na uszach. Wtedy grał Paleczny z taśmy magnetofonowej, teraz słuchawka już tylko mono z radia w telefonie. Może jeszcze raz zagrają najlepsze wykonania z dzisiaj, może już ogłoszą koniec pierwszego etapu. Święta jednakże trwają, ciągle jeszcze ktoś gra.

środa, 6 października 2010

nie zabierze mi nikt

Wielu już ma swoich faworytów, tego i owego okrzyknięto odkryciem; ja raczej na ogół - rozczarowanie. Nie da się. Pewnie wydawało się to postronnym obserwatorom oczywiste już na początku, gdy snułam plany. Nie da się wrócić tam, gdzie się było lat temu pięć albo i dwadzieścia, z uchem przy odbiorniku, mimo że scherza i nokturny te same i w upodobaniach nie zmienia się nic. Nie da się spełniać wszystkich ról i siedzieć w audytorium z widokiem na fortepian Steinway & Sons i czuć się tak, jak gdyby święta rozciągnął ktoś na cały miesiąc. Nie da się zawiesić przeziębień, wycieczek przedszkolnych, które się pilotuje, kotletów schabowych i dentystów - dla muzyki.

Dla czego? Dla muzyki? Tej, co ani jej dotknąć, ani do kieszeni schować, ani w rulon zwinąć i wcisnąć pod siennik? Z drugiej strony, przestaje mnie powoli dziwić fakt, że zależąc od wypadkowych tylu dyskursów, interesów i uwarunkowań, wolność znajduję w scherzach, nokturnach i balladach. Tam, nie wychodząc ze swoich ról, mam cały świat, w poprzek i wzdłuż. Mam wszystko i nawet jak ogłuchnę, jeszcze będę słyszeć.

wtorek, 5 października 2010

no sense of direction

Na dwieście metrów przed gabinetem rehabilitacji sensorycznej Grzybka stwierdzam, że to musiała być jednak dzielnica obok.
Nie pytajcie dlaczego, nie umiem sobie tego do tej chwili wyjaśnić, przecież jechałam na pamięć. I może dlatego, może ten spokój jazdy na pamięć mnie zaniepokoił. I z Sępolna, z mapą na przedniej szybie, pędzę na Biskupin. I dopiero tam odkrywam, że druga w lewo jednak była w poprzedniej dzielnicy. Potem już pod wpływem stresu zataczam pętle i leniwe ósemki, pod ulicą Partyzantów zaś zaczynam płakać, nie wiedząc, że to ta, co trzeba. I Grzybek mówi, tata nas uratuje, jakby tata był GPSem wmontowanym fabrycznie do naszego opla.
W końcu trafiamy, ćwiczenia odbywają się, a zadanie domowe skłania mnie znów parę kroków bliżej  decyzji o rzuceniu pracy, bo czy ja sobie z tym wszystkim poradzę, that is the question. W prezencie dla Czytelnikow Grzybek z grzybkiem, zaś dla wszystkich rodziców przeżywających traumy z innej beczki, bo dentystyczne w kontekście dzieci, radosna twórczość córki TU.

poniedziałek, 4 października 2010

umysłowa absnecja

Powinnam z góry przeprosić rodzinę oraz poprosić o wyrozumiałość. W tym czasie jestem ogromnie roztargniona, rozlane na podłodze w kuchni kakao nie robi na mnie większego wrażenia i nawet do szkoły lecimy na ostatni dzwonek, gdyż odkrycie transmisji on-line powoduje, że miast ćwiczyć szlaczki i kąt zginania poszczególnych części literki a, rozbieramy na części pierwsze etiudę a-moll. Skakanka w mig rezonuje z nastrojem chwili i na kartce wyrysowuje klawiaturę do odgrywania zwłaszcza tych spektakularnych fraz w poprzek skali. Nie, żeby akurat te były moimi ulubionymi, chyba że kulminacja allegro maestoso koncertu e-moll, ale tę usłyszymy dopiero w finale konkursu. I nie wiem, czy o swoich ulubionych w ogóle napiszę, bo to jakby kawał mięśnia sercowego wyrwać i poddać wspólnej obdukcji. Dla pacjenta byłoby bolesne, dla widza - bo ja wiem, krępujące nieco?

I jakoś sobie radzę,  od transmisji on-line do radia w kuchni, od radia w aucie do telefonu, potem znowu do radia; dzięki przerwie w nadawaniu odzyskuję świadomość na tyle, by zakupić obiadowe wiktuały i pieczywo na rano. O dwudziestej piętnaście, gdy gra Polak, słuchawka od telefonu przestaje działać. Jakoś wytrzymać do środy, do podpisania nowej umowy z siecią, i do nowych słuchawek.

słucham

Przy huku oklasków wystartowały czarne limuzyny, majestatyczne steinwaye, mercedesy klasy fortepianów samobieżnych. A po huku oklasków, ta cisza, w której wyobrażam sobie, że uczestnik - który zdobędzie sławę i pieniądze, jeśli wygra, i możność życia z hobby - próbuje się skupić na tym co niematerialne i z trudem przekładane na prozę jakiegokolwiek języka. I z tej ciszy spadają pierwsze dźwięki ballady g-moll, co ją Kevin Kenner grywał ledwo dotykając stopami ziemi.

I wiedziałam, że gdy zacznę pisać o muzyce, palcami przebierając po klawiaturze, bo w żadnym innym zestawie klawiszy nie udało mi się osiągnąć względnej wirtuozerii, wyjdą właśnie patetyczne zdania wielokrotnie złożone. Zatem słucham.
Tu można słuchać z wizją, a tu - bez.

niedziela, 3 października 2010

witaj szkoło

Październik też wyjątkowo objawia się w tym roku granatową spódniczką, w której zasiadam do szkolnej ławy. Między studentkami w wieku dopiero co produkcyjnym, które "chcą zmienić coś w swoim życiu", czuję się jak eksponat muzealny i raz po raz zadaję sobie pytanie, przez które wypadam z roli ucznia, którą próbuję skrzętnie odgrywać: I co ja robię tu? Na szczęście jest nas eksponatów kilka sztuk.

Profesorzy wygrażają się od katedry, że mimo płaconych przez nas ciężkich pieniędzy za podyplomowe dokształcenie, rygory uzyskania promocji będą srogie. Chciałabym im powiedzieć, że od dziesięciu lat już zajmuję się zawodowo i potrzebuję wiedzy jako narzędzia pracy codziennej, we własnym interesie, ale nikt nie słucha; wyobrażono mnie już sobie jako produkt końcowy rocznej edukacji w niewielkim wymiarze godzin. Jak gdyby można było stworzyć tłumacza z niczego.

Więc przeżywam Mrożkowy "strach przed brakiem strachu", bo przecież nie wypada się tych wszystkich gróźb nie bać, a bać się do końca już nie potrafię. Za późno. Gdy się bało czterdziestu stopni dziecka, jak je trzeba było wkładać do wanny z zimną wodą, pojęcie strachu potem obejmuje inny zestaw zagadnień. Największym więc kłopotem rozpoczętych studiów pozostaje kolejka w bufecie i brak automatu do kawy.

sobota, 2 października 2010

rodzina da vinci

Zaczął się październik. Rozpoznaję po tym, że ludzie zaczynają się spotykać po domach, często w towarzystwie egzotycznych kulinariów, które w jakiś sposób przywodzą na myśl cieplejsze rejony świata. Co ciekawe, nie wymyślono kuchni islandzkiej czy norweskiej, czy - idąc dalej na północ - eskimoskiej. Znaczy, nie wątpię w to, że w ogóle taka istnieje, natomiast na pewno się nie upowszechniła.

Więc dziś gościnnie zatrzymujemy się u rodziny Autora zdjęć, który - wcieliwszy się w rolę pizzera (wybaczcie, ale uwielbiam to słowo, od kiedy otrzymało złotą czcionkę teleexpresu jakąś dekadę temu) - podejmuje nas najcieńszym ciastem, jakie w życiu widziałam, a tym bardziej jadłam. I październik jest i w salonie: na płótnie formatu całej ściany właśnie trwa pieczenie ziemniaków w popiele czy ogniu raczej, bo na twarzach zebranych takie ciepłe refleksy. Magda objaśnia historię obrazu i widać, można w rodzinie mieć pradziadka malarza, niekoniecznie pokojowego, ale zwyczajnie z zawodu artystę. Najmłodsze pokolenie zajmuje się rysunkiem z perspektywą, konstrukcjami i układaniem fabuł z ilustracjami (bracia w wieku szkolno-przedszkolnym) oraz owocami sezonowymi (jabłka, winogrona - siostra). W fazie kulminacyjnej nasze dzieci odbywają wyścigi fortepianów zbudowanych z poduszek od kanapy, z efektami specjalnymi w postaci ogromnych karamboli. Coś do taktu etiudy rewolucyjnej.

I siedząc tam w kuchni przy stole, gdy zmrok powoli zagląda w przestronne okna, zaczynam rozumieć, że można żyć z mniejszą być może ilością pośpiechu, a na pewno z większą ilością namysłu.
Odpoczywamy.

piątek, 1 października 2010

świetej Teresy z Lisieux, wspomnienie

Odpowiada mi mały format, w nim się jakoś znajduję. W dużym prawdopodobnie czułabym się zagubiona. Więc zamiast dużego przedsięwzięcia - mały biznes. Zamiast wielkich dochodów - małe obroty.  Zamiast przestronnej sali w korporacji - małe home office z dodatkową funkcją szwalni, magazynku i graciarni. Zamiast otwartej kuchni z widokiem na morze - mały kącik, za to z wystawą prac dzieci na lodówce.

Zamiast powieści z rozmachem epickim - blog, z cyklicznością małych form i małym gronem odbiorców.

I zamiast wielkich świętych, którzy zawsze mnie przerażali swoją doskonałością, mała święta. Teresa z Lisieux. Znamy się tak dobrze, że żywię do niej uczucia siostrzane. Zamiast schodów do świętości wybrała windę i ja też wolałabym tak. Zapowiedziała deszcz róż zrzucanych na ziemię; Bratu Bliźniakowi sypnęła kiedyś nawet kilka na zlewozmywaku. Dzisiaj na dworze tylko mżawka, ale staram się nie tracić nadziei.