wtorek, 31 grudnia 2013

bez maseczki

W radio mówią, że wieczór powinien być idealny. No tak, obserwuje to od lat, przymus najlepszej zabawy w Sylwestra. A przecież może sie zamiast niej zdarzyć najważniejsza rozmowa czy myśl życia.

A Okruszyna ani manikiuru, ani maseczki. Mówię DearJacket, że tylko maseczka gazowa radykalnie mogłaby mi zmienić wizaż. Nim zdążyłam upiec i ugotować, wyjeżdżamy spóźnieni nad miarę do Justy. Do Opola. Autostrada czarna jak moje zrobione nieco zabawkowymi cieniami Skakanki oko. Dostała je ode mnie pod choinkę. I wyznała mi miłosc - i rozpłakała się, że nic dla mnie nie ma. Był to jeden z piękniejszych momentów tych Świąt.

Kończy mi się klawiatura smartfona. Ale jeszcze. Dziękuję wszystkim Komentującym mnie w roku 2013. Że znosicie mój autyzm i mimo to bywacie. Czasem nie ma jak odpowiedzieć na Wasze życzliwe Słowo, ale zawsze je czytam z wielką uwagą.

A dziś, w noc przymusowej szampańskiej zabawy - szczególnie pozdrawiam czymś zmartwionych. Niech Nowy Rok przyniesie światełka rozwiązań i odpowiedzi.

niedziela, 29 grudnia 2013

a mogłabym jak enerdowska pływaczka

Dziś jakieś lodowisko oglądamy za oknem. My w niebieskim kolorze zanurzeni w kąpielówkach. Dzieci w rurach. Grzybek w wirze wodnym, wreszcie nie opowiada o tym, że nie lubi. I jego uśmiechnięta buzia parskająca wodą blisko mojej.

Idę sprawdzić długość dużego basenu. Myślałam, że już przeszłam na wcześniejszą emeryturę, ale nie. Czas sobie mierzę na czerwonym wyświetlaczu. Potem oglądam kafelki na dnie, jak kształt im się zmienia. Zawsze lubiłam oglądać to, co pod wodą, jakby tam oddychać było łatwiej. Tę niebieską ciszę pod spodem też lubię. A świat nad wodą wtedy jakby mniej realny, bo okularki parują. Można przed nim w ciszę na chwilę zanurkować.

Myślę, mogłabym o piątej rano wstawać i pływać. Wtedy za trzydzieści lat mogłabym bez trzymanki wstawać z fotela i z łóżka, a tak, to nie wiadomo. I myślę, przed iloma sprawami powstrzymują mnie realne i nie okoliczności. I myślę o dni locie i o tych, co przeleciały.

Wycieram się w ręcznik, pomagam suszyć Skakance włosy, zapominam plecaka i trzeba jechać za miasto raz jeszcze. Wyobrażam sobie, jak za trzydzieści lat używam wszystkich sił, by się podnieść z fotela. I nie wiem czemu innej ścieżki tak wytrwale odmawiam sobie.


sobota, 28 grudnia 2013

rockefeller center skating rink

Idziemy tłumnie na lodowisko. Lodowisko jest niedaleko domu, zrobione chyba z boiska szkolnego dawnego Technikum Żeglugi.

Grzybek najpierw mówi, że nie będzie mógł, bo go noga rozbolała okrutnie i nawet do drzwi nie dokuśtyka. Bieg wydarzeń na chorej nodze zostawiam Boskiemu, niech mężczyźni załatwiają sprawy zgodnie ze swoim punktem widzenia, bo ja już gotowa podawać nosze.

Na widok lodowiska i lodu Grzybek doznaje nagłego uzdrowienia. Tato, już wyzdrowiałem. Zatem wchodzimy wszyscy. Najpierw wyświetla mi się na pasku z boku lista kontuzji głowy przy bliższym kontakcie z lodem. Potem po prostu jeżdżę, choć gdy syn A&W próbuje mnie się awaryjnie chwytać, kieruję go do naszej Sąsiadki-z-Dołu, gdyż za filar słabo bym dała radę. I mówię do niej, co za radość, że lód tak poryty łyżwami, gdyż zupełnie nie śliski. I w rzeczy samej. Jeździ się wspaniale i bezupadkowo. Z każdym okrążeniem - jakby na pasie startowym bliżej momentu wyrośnięcia skrzydeł i oderwania się od ziemi.

Przez moment myślę, jakby to było urodzić się Kathariną Witt i sadzić poczwórne tulupy, nie obciążając się grawitacją. Ale to Sąsiadce pechowo pęka płoza w łyżwach i to nie podczas lądowania po potrójnym axelu, ale gdy gania się z naszymi dziećmi.

Do Brata Bliźniaka śmieję się, że możemy się sfotografować na fejsbuka i napisać, że tu byliśmy, taki automacik to robi. Tylko dołożyć zdjęcie z lodowiska pod choinką na Rockefeller Center, by dodać blasku jakże lokalnej ślizgawce. Ale to ten rzadki moment, że nie mówimy do siebie lajkami.

Wracam i doznaję utraty przytomności z powodu szoku tlenowego. Możliwe, że dlatego piszę.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

na co czekam

Więc w tym "prawie" - czekam. Nie napiszę, że nie czekam na choinkę, spadanie bombek i zamiatanie igieł. Bo czekam, bo mi się czekanie dzieci udziela. Dla nich to wydarzenie epokowe, jakby co roku się zdarzało pierwszy raz.

Nie napiszę, że nie czekam na grzybową Teściowej, bo czekam. Nie tylko, że jest pyszna, ale też najbardziej wyraża jej troskę o innych od zawsze - przez kuchnię. I czekam na Teścia, jak mu się oczy zaszklą. I na moich Rodziców, co będą mi życzyć z głębi ich troski, jak gdybym miała dopiero siedemnaście może lat i nie wiadomo, czy poradzę sobie. I na spotkania inne niż zawsze też.

I na prezenty czekam, także te nietrafione kompletnie, i lęk za nimi: czy dobrze wybrałam, wybrałem i czy się podoba. To on mówi o tym, że zajmujemy w czyimś życiu jakieś miejsce. Nie prezent, ale ta obawa. A jeszcze bardziej czekam na radość obdarowanych. I czekam z tą sama obawą.

I czekam na nasze spokojne z Andrzejem wieczory, o ile starczy sił nie paść w towarzystwie dzieci. I na przyjazd Brata w drugi dzień Świąt. I myślami wybiegam ku nieobecnym i myślę, jak im to czekanie się spełni.

Oczywiście, że w tym wszystkim czekam bardzo, aż On się narodzi, mimo że się narodził dawno. Aż przyjdzie i położy rękę na mojej głowie, i ja urodzę się na nowo razem z Nim.

Życzę Ci, Czytelniku, byś i Ty się poczuł znaleziony i zapewniony o tym, że to, że jesteś, zmienia dla Niego bieg historii. Bo bez Ciebie nie byłoby tak samo. I żeby przyszedł, nawet jeśli kurz po kątach i galareta do karpia się nie ścięła. I by Ci opowiedział, co dla Niego znaczysz - ponieważ On mówi to zawsze pierwszy, zanim zdążysz opowiedzieć Ty.


już prawie

Cóż za niedobór słów. Aż w lustrze widzę, że pobladłam. Obiecałam pisanie deserowe, a tu nawet i dla wróbli chleba powszedniego nie ma. Ale ledwo daję radę. Już prawie dobiegam, już prawie oczyma wyobraźni widzę pięć minut dla siebie, ale cel umyka jak pospieszny z Krakowa do Poznania.

Pierniczki się pieką. Głównie Grzybek.

Prawie już wszystko, ale jeszcze nie.

Tylu ludziom bym chciała jeszcze życzyć, podać rękę, uściskać.

W kuchni drożdże rosną na cudne makowce. Boski gdzieś po lesie, znaczy po mieście, szuka choinki. Dzieci posadzone do siania maku z piasku, bo dostawały korby takiej, jakby zaraz miały być Święta. No właśnie. Bo przecież mają być. Tak naprawdę robią bombki z cekinów, to wystarczająco absorbująca praca. I cały czas ze sobą rozmawiają. Cóż za piękny moment.

Dziś w galerii handlowej gdy wychodziłam ogłosili alarm i zamknęli wszystko. Cała pachnąca kawą mieloną o aromacie Irish Cream myślałam już, że nawet tam zostanę do końca tygodnia. Bądź jak w filmie katastroficznym wezmę udział w jakimś pożarze czy detonacji nagłej. Nawet wyjęłam telefon, by przesłać najbliższym słowa pożegnania. Ale alarm w końcu odwołali.

Niech nam tylko nikt nie odwoła Świat. Bo to łatwo. Jedna czy druga detonacja na skutek tąpnięcia czyichś nerwów... Z powodu temperatur zaś Brat Bliźniak na pewno przyleci. I nie, żeby mu wyrosły skrzydła z powodu astronomicznej wiosny z okazji rozpoczęcia wczoraj astronomicznej zimy.

Drożdże urosły. Pora zaczyniać ciasto.

wtorek, 17 grudnia 2013

ciasto piernikowe farinelli

Przeczytałam gdzieś na blogu o projekcie upieczenia 200 pierniczków. Już wtedy poczułam pewien niepokój. Bowiem co roku pierniczki były. A teraz nie. W niedzielę Szwagier poczęstował swoimi. Poczułam w sobie, jak gęstnieje we mnie dotkliwe poczucie niesprawiedliwości. Że niektórym wszystko wychodzi. Bo piernik kruchy, chrupiący i jednocześnie pulchny jak poduszka. Korzenny, miodowy i słodki. Z sezamem, amarantusem i nie wiem czym jeszcze. I mówię Szwagrowi: to niesprawiedliwe. I widzę oczyma wyobraźni Święta nasze pozbawione pierniczków.

Niech Czytelnik nie wyobraża sobie, że jest bamboszem. Skądże. To bardzo męski mężczyzna. Specjalista od konstrukcji żelbetowych, a zwłaszcza głębokich wykopów i fundamentów. O gotowaniu też opowiada w rzeczowy jakże sposób. "Dodajesz do zakwasu wodę, mąkę i wszystkie te pypry". Czyli językiem poezji kuchennej - otręby, siemię lniane itp. Według tego przepisu chleb zrobiony przez niego to poezja smaku, u mnie - skubany przez Boskiego z litości kamulec.

Widząc bezmiar mej rozpaczy, Szwagier wyciąga z lodówki ciasto i z Grzybkiem wałkują i wycinają. Żeby dziecko miało pierniczki na Święta. I wór cały do domu wieziemy, a dzieci wykradają z niego, jak nie widzę.

Dzisiaj przyjeżdża pod nasz dom. Z kilogramem surowego ciasta. Dwa dni autem woził, bośmy się nie mogli spotkać w jednej czasoprzestrzeni. Ciasto piernikowe farinelli mam dla Ciebie - zapowiedział telefonicznie. O, ja pierniczę, wyrwało mi się nad kasą w rosmanie. Wiesz kto to był Farinelli? - zapytuje, ale przecież nie mam pojęcia. Ostatni kastrat. Bo ciasto bez jaj.

Bez jaj, bo Skakanka ma tak silną alergię na jajka, że ostatnio wysypka z krwawymi wysiękami.

Na koniec pozdrowienia dla A. z Bydgoszczy, która napisała do mnie list. Każdy Czytelnik to taka radość. Czytajcie mnie do kawy. Będę się cieszyć tym bardziej i pisać jakby deserowo.

niedziela, 15 grudnia 2013

pan od sztuki

Pan od sztuki na pierwszej lekcji z czwartą klasą Skakanki uczył ich o perspektywie.

Zamieniłam słowo, spotkawszy kiedyś na przerwie. Skakanka zapisywała się akurat na kółko gitarowe. Po korytarzu poruszał się z niezwykłym na te warunki spokojem, ponieważ rodzic ma wrażenie, iż znalazł się w środku działań wojennych, gdzie huk moździerzy zakłóca wszelkie możliwości swobodnej konwersacji.

Pan od sztuki jest niewysoki i drobny, w okolicach pięćdziesiątki i włosy wiązał w kitkę. Obecnie Skakanka żałuje, że rozpuszczone, ale pytany przez dzieci wyznał, że od kitki włosy zaczął gubić.

Nie pisałabym o tym, gdyby nie występ. Właściwie występy dwa. Kilkanaścioro dziewczynek śpiewało perliście kolędy Preisnera i inne, niebanalne, z solówkami do mikrofonu. W tym Skakanka. Siedziałam jak zaczarowana. A za mną sala pełna najbiedniejszych dzieci ze szkół w dzielnicy, zaproszonych na charytatywnego mikołaja. Dzieci szare, bez pewności siebie, bez grzebienia, bez uśmiechu, którym potrzebny etatowy "przytulacz", co wyleczyłby lata zaniedbań. Nie oglądały paczek, co dostały w prezencie, trzymały je tylko kurczowo na kolanach. Wyłuskane ze swoich klas w smutne getto gorszego losu.

Ale pan od sztuki. Tak go zapowiedziano, że to jego dzieci zaśpiewają. A wczoraj na kiermaszu szkolnym jeszcze kilkanaścioro dzieci z gitarami, na których dopiero od dwóch miesięcy, wszystkie razem jako orkiestra akompaniująca kolędom na skrzypce. Pan od sztuki z boku stojąc, jakby go nie było, dawał porozumiewawcze znaki cicho i dzieciaki wszystko wiedziały. Na gitarze potem do śpiewu pięknie podgrywał i każde dziecko na koniec przedstawił po imieniu. Niczego sobie nie przypisawszy, ani nawet nie mając ochoty.

Dobrze, że wśród wszystkich niezbędnych do "życiowego sukcesu" szkolnych informacji - ktoś daje dzieciom jeszcze perspektywę. Nie walczy o autorytet krzykiem, cicho robi swoje, czyniąc z dzieci wierzących w swoje siły twórców.


sobota, 14 grudnia 2013

czy zrobić jakieś zakupy?

Tydzień temu student, sublokator Pani Zosi, znosi mi wór zakupów. Bowiem w lidlu taka promocja, że jak kupi za pięćdziesiąt złotych, uzbiera na znaczek, a jak uzbiera znaczków ileś, będzie książka kucharska. Więc robię spis. Z nieba mi spada. I martwię się, czy mu plecy pod plecakiem nie pękną. Dał radę i poprosił o więcej.

Pytam, a co to za książka, chyba dobra, skoro panu zależy. - Tak, pomyślałem, że mógłby być prezent ładny, na przykład dla Mamy. A, odpowiadam, to jeszcze coś wymyślę.

I na spaceru nocnym po łyk świeżego powietrza po kilku dniach wymyślam. Pukam do drzwi i na wydechu: groszek ptysiowy, co nam Ludzie z Wlenia do obiadu niezapomnianego podali. Groszek bowiem jest lekki i nietani, a taki zapas groszku na sześć lat by się przydał. Ale książka kucharska już się uzbierała, więc alarm odwołany. Więc i ja odwołuję groszek, mimo że sublokator gotowy się udać. I tak wymieniamy ze sobą w drzwiach autującą nas ze świata zdobywców empatię, przepraszając za kłopot już nie wiadomo kogo.

Dziś dzwonek do drzwi naszego kosmicznego chaosu, gdy potykamy się z Boskim o siebie nawzajem ze zmęczenia. Zakupy, sprzątanie, gotowanie - nasz prywatny dziś Mt Everest. W drzwiach stoi sublokator pani Zosi. Jadę do Lidla, mogę zrobić jakieś zakupy. Myślę o kłopotliwych ogromnie pustkach w lodówce, ale nie, dziękuję, nie potrafię bowiem o nic prosić. Nie z dumy, tylko żeby nie przeszkadzać.

Zamykam drzwi i się zastanawiam, skąd dzisiaj tacy studenci.

środa, 11 grudnia 2013

zmierzch

Na niebie, na którym od góry już zalega atrament, rozbłyska jedna gwiazda. Chociaż jest tak jasna, że może to prom kosmiczny czy sputnik, czy odległy bardzo komin, pokazany samolotom. Myślę, niech będzie gwiazdą; atrament, nawet ten od pisania kojących słów, potrzebuje jakiegoś kontrastu. U dołu jeszcze jaśniejszy pasek błękitu.

Grzybka lampion roratni, co wpadł w szkole za szafę, wygląda jak po wypadku i nie wiem. Żeby tylko nam światło nie zgasło.

Z tornistrów wyciągam jak co dzień kanapki i myślę, może by je od razu po zrobieniu wkładać do worka na stary chleb. Nie musiałyby podróżować po schodach, piętrach, klasach. W księżycowym sreberku. Sama nie jadałam drugich śniadań, dopiero może w liceum.

Zasnęłabym na stojąco, trzecia kawa leci. Ale wszyscy przecież jakoś dają radę. Rene, co ją mały Tomek budzi o trzeciej nad ranem. Boski w pracy na kolejnym biznes dinner i pewnie można przestać lubić restauracje, gdy w nich ciągle urzędowo.

Obliczam, czy na rano wystarczy chleba.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

the last ship sailed

Jadę z Grzybkiem, deszcz robi auto myjnię, na którą nie byłoby kiedy zawinąć. Opad od otwarcia powieki budzikiem ciągły, pionowo w dół, czasem zasiekami. Jest wpół do czwartej, niebo z asfaltem tworzy jednolicie szare tło, a na nim lśnią czerwone światła hamowania, gdy w korek spływamy. Sygnalizacja też na czerwono, potem zielono, jakaś jakby zapowiedź świątecznych dekoracji.

Według obliczeń szacunkowych Święta są za dwa tygodnie i tego się nie spodziewałam. Hamulca ręcznego jednak brak. Rozmawiam więc z Niebem, że nie można tak z zaskoczenia i nie może mnie tyle spraw mijać niepostrzeżenie, wiosna, lato, jesień i teraz. Z drugiej strony może inaczej się nie da. Przecież cały czas robię jak mogę najlepiej. W radio śpiewa ktoś, że człowiek ima się światła oburącz jak wioślarz który prowadzi łódź. 

Co do łodzi, święty Mikołaj rękami Boskiego przynosi nawet żaglowiec wymarzonego nowego Stinga. The Last Ship. Dla odmiany z adwentową co roku If on a Winter's Night, ze wszystkimi cudeńkami na ten czas, z Archaniołem Gabrielem włącznie. Dzieciaki akceptują repertuar szybko, a do What Have We Got odchodzi istne szaleństwo. Czytelnik może posłuchać w razie chandry lub chandry z powodu braku solidarnej chandry z większością świata o tej porze roku:

To tak na stalowym tle grudniowego deszczu - można sobie wyobrazić irlandzką gospodę, gdzie z pewnością ogień na palenisku. Choć zasadniczo opisywana w piosence inwektywami pogoda nie odbiega.

sobota, 7 grudnia 2013

always look on the bright side

No. Dzisiaj obrazkiem, bo na słowa brakuje czasu. To się nazywa widzenie jaśniejszej strony świata.



Znalezione na fejsbuku. Zdjęcie ze skutków przejścia orkanu Ksawerego nad Hamburgiem.

piątek, 6 grudnia 2013

jeszcze raz

To teraz jeszcze raz, ale teraz czarne okularki chowam do szuflady po prawej stronie biurka, i wkładam jakieś bardziej przezroczyste.

Orkan Ksawery nadciągnął i buja żurawiem ustawionym na budowie bloku po mojej lewej za oknem. Ponieważ śniło mi się, że jest potop i zaraz zabierze z tego świata całą naszą rodzinę, Ksawery wydaje się lekkim wietrzykiem. Zresztą w rzeczy samej. Boski, zaprzęgnięty w robocie po pachy i prawie już siwy, w nocy czytał komentarze w sieci do prognozy pogody i śmiał się sam do siebie, mówiąc pod nosem: co za idioci. "Gdzie ten orkan, bo póki co, coś słabo wieje". Koniec cytatu.

Andrzejki u Dosi były wyśmienite w każdym względzie i podziwiałam jej luz, że chaty nie rozniesiemy, a zwłaszcza te rzekomo najsłabsze byty - czyli dzieci. Przeczytałam ostatnio, że dzieci mają energii tak wiele, gdyż wysysają ją ze swych rodziców i sama nie wiem. Obchody dały też szansę mojej drobnej wytwórczości dla Wyjątkowych Solenizantów/Jubilatów (próbka TU).

W środę zaczęłam spełniać marzenie kiełkujące od wielu lat - urozmaicania macierzyństwa frajdą spotkań i robienia czegoś razem. W pierwszej wersji marzeń była szwalnia. Miałyśmy z Mero wynajmować lokal czy coś. Ale zostały zajęcia z angielskiego w jednej z Fundacji, z którą mi po drodze. Dzięki Staffowi Fundacji, opiekunek do dzieci więcej niż dzieci. Choć dzieci wybrały naukę swoich pierwszych słów na kolanach Mam. Choć grzecznie nie rozlały im kawy na materiały.

A dla mnie radość nie z tej ziemi, tylko obawa taka, by i dla Uczestniczek, bo to grono wybrane: tych godnych największej troski, z uwagi na podjęte wyzwanie (często naprawdę wielokrotnego macierzyństwa). Więc euforia się miesza z tremą. Jak ktoś ma blisko, to zapraszam. Potrzebujemy mówić sobie, jakie jesteśmy wspaniałe.




czwartek, 5 grudnia 2013

strumień (nie)świadomości

Podobno nad Polskę nadciąga huragan, a ja mam wrażenie, że tańczy z nami od kilku dni.
Stawiam czoła jak mogę. Noce krótkie, zlewające się z dniem.

Piekąc pasztet dietetyczne według zaleceń, wypatruję Orła, co na skrzydłach unosi swe pisklęta. Pasztet, zostawiony w piekarniku z powodu nadmiaru w biurze, się kruszy i spada z chleba. Same okruchy.

Skakanka z grypą żołądkową, Grzybek z zapędami zmiany świata, ja z zamiarem wywieszenia na ścianę corocznego ogromnego kalendarza na Adwent, zanim się Adwent skończy. Musiałabym najpierw biuro uczynić przejściowym. Znaczy przechodnim. Żeby dotrzeć do wielkiej teczki pod oknem, gdzie on. Za wiele nas jeszcze od niego dzieli. Może trzeba przeskoczyć.

Piorę płaszcz, od którego odpadły guziki, z mocnym postanowieniem zakupu jakiś odpowiedników i wszycia na miejsce.

Że niby wszystko pod kontrolą.

Na szczęście Michał pisze.