piątek, 31 grudnia 2010

odlot

A gdy ktoś mówi, że podjął wyścig z czasem, śmiać mi się chce. Oto Brat Bliźniak poleciał i co - znowu było za mało. Za mało czasu. Nie pomogłyby buty do biegania adidas torszyn czy inne, żeby zrobić tego czasu więcej; nadrobić godziny zaległe i awansem za przyszłe miesiące się ze sobą nabyć. A przecież pijemy czekoladę u Wedla, oglądamy Narnię w 3D i pieczemy razem makowce (zdjęcia wkrótce!). A nawet Brat Bliźniak podejmuje baby sitting, gdy z boskim Andy'm wychodzimy wieczorem do kina też. I dzieci chciałyby go całego dla siebie, więc snują już dziś od rana plany uprowadzenia wujka do kraju.

A wujek pofrunął do nowego epizodu Londyńczyków. I niech to będzie najbardziej słoneczny i najlepszy z epizodów.

szkoła szycia

A przecież szycie kojarzy mi się z przetrwaniem. W czasie wojny, dajmy na to, w czasie biedy i głodu - można mieć dyplom Harvardu, a bez umiejętności szycia można zostać gołym i wesołym. Więc szyjąc rozmyślam sobi, o tych wszystkich kobietach, co szyciem ratowały dzieci, zarabiały, reperowały domowy budżet i jak kobieco w sumie wyglądały, w sweterku i kołnierzyku, lekko pochylone nad maszyną, choćby taką, co ją napędzać trzeba było pedałem z kołowrotkiem. Ale gdy nitka mi się rwie, gdy halkę wszywam, zmniejszam, zwiększam, a na koniec wycinam tylko po to, by w końcu stwierdzić, że jednak się przyda, wspominam też szycie mojej mamy. Nie była to błękitna rapsodia, nie były to wprawki z zabawy w krawiectwo, gdy łucznik co godzinę stawał dęba - łamały się igły, spadał pasek klinowy, rwała się nitka albo ścieg szalał. Albo prawa strona doszyła się do lewej w dużej partii zszytych stron, co miały byćgotowe na za godzinę. I wtedy ta maszyna wydawała mi się katowskim pieńkiem, i ile by człowiek dał wtedy, by poszybowała przez okno ku stacji kosmicznej NASA i mamę od siebie uwolniła.

Więc gdy boski Andy się zżyma, że ja przy szyciu, mówię: być może, gdy się w końcu nauczę i zamek kryty nie rozminie się z drugą połową, taki fach kiedyś bardziej nam się przyda niż angielskie słówka.

zaszyłam się

Więc skoro chwilowo mnie nie ma, znaczy, że wybieram. Są to dni maszyny do szycia, w którą tłukę z mizernym skutkiem w postaci psychodelicznej kreacji w stylu retro. Czekam na normalne tygodnie, na wieczory z książką. I martwię się, kiedy nauczę się pisać datę w nowej wersji, skoro dopiero co nauczyłam się pamiętać, że 2010.

Jutro ruszamy na polski biegun zimna. Zamiast psychodelicznej kiecki było sobie wyszykować futro. O.

wtorek, 28 grudnia 2010

either or*

Bo przecież nie można mieć wszystkiego. Człowiek taki duży jak topola, a tego nie wie. Nie można chcieć lepić z dziećmi aniołków, pisać książek, gotować przysmaków z ciasta francuskiego codziennie świeżych, jechać na komisję rehabilitacyjną syna po raz enty w ten hojnie opadający na ziemię śnieg. Odnieść sukces zawodowy na przyzwoitym szczeblu profesjonalizmu. I jeszcze szyć sobie sukienkę na sylwestra. No nie da się.

Ile by tupać jak dziecko i obrażać się na to, że jest jak jest, po prostu się nie da. Jeść czekolady i pierników, oraz batonów Danusia (absolutnie ulubionych) i nie tyć.

Pora zacząć wybierać. To kawa czy herbata?

*o ile się nie mylę, Kierkegaard coś popełnił pod tym tytułem. Jeśli kto inny, to mnie poprawcie.

niedziela, 26 grudnia 2010

pisanki

Właściwie, to w tej dwugodzinnej przerwie, którą dysponujemy w przerwie między gościnami, gdy boski Andy przykrywa się czasopismem, idę sięgnąć po książkę (chciałabym móc powiedzieć, że zawsze w wolnych chwilach czytam książki, ale na ogół jest tak, jak dziś: już idę, już jestem tuż tuż półeczki, gdy coś mnie zatrzymuje lub dzwoni na alarm. Intencja zawisa w powietrzu, we wzrokowym zasięgu okładki). I dziś, gdy cały świat zatrzymał się w miejscu, do głosu dochodzi dawno już pogrzebane marzenie o pisarstwie. I jak staruszka, co ze skrzyni na strychu wydobywa swe cenne pamiątki, w końcu zbaczam z trajektorii po książkę i sięgam po swój segregator z nieksiążkami. I nie, nie zdążam pooglądać trupa w szafie, pierwszej swej niebyłej i niedoszłej powieści, niewydanej nakładem; wcześniej natrafiam na jakiś wydruk wiosny dwa tysiące dziewięć - z bloga swego powszedniego. Wydrukowałam bowiem ku pamięci potomnych, by dzieci może kiedyś łaskawszą wystawiły mi cenzurkę, widząc okruszynę w dziejowej zawierusze.

I żałuję, jakże ja żałuję, że matki, babki i pradziadkowie, obowiązkowo nie zajmowali się działalnością pamiętnikarską. Że na ogół nie pozostawiają żadnego posmaku codzienności, żadnego wglądu w to, co wydarza się między smarowaniem kromki a piciem herbaty. I mam taką inicjatywę ustawodawczą, by było to obligatoryjne. W dwudziestym roku życia każdy powinien dostawać kajet i przydział długopisów, i dzienną normę sześciu linijek.

I palcami stukając w stół, o pisaniu nadal marzę. Niezmiennie, jak słoń o balecie.

piątek, 24 grudnia 2010

vigilamus

I tak czekam, czy przyjdzie do mnie. Z kartkami wysłanymi za późno lub wcale. Z kuchnią atomową, która mało nie wyleciała w kosmos na skutek szeroko zakrojonych prac ( z drugiej strony szkoda, bo może zobaczyłabym gwiazdę betlejemską z warkoczem aż do ziemi). Czy nie zrazi Go mój katar do kolan. Moje bieganie za dziećmi, co dostały kuku na muniu ze szczęścia, że Mikołaj Święty odpowiedział na listy i prośby. Z zamętem, ale tylko nieznacznym, czy aby wszystkie wynalezione zawczasu prezenty trafiły w gust.

Bardziej wyglądam w noc i deszcz, jak wcześniej dzieci za saniami i dzwoneczkami, które ja przelotem zobaczyłam nad dachem domu obok. Wyglądam i zastanawiam się. Czy przyjdzie. W moje przyziemne troski, w niezdolność odróżniania rzeczy ważnych od pierdół. W drobne słabości, jak radość niesłychana w dostanych od Brata sztucznych rzęs na Sylwestra. W kanciastość obycia, perfekcjonizm wymieszany z bałaganiarstwem i wszystkie inne ambiwalencje. I szukam, i czekam. Co to będzie. Ale cicho sza, może już słychać ciche skrzypnięcie klamki. I przyjdzie, i położy dłoń na moim ramieniu. I jakoś to będzie.

środa, 22 grudnia 2010

kuchnia nie jest kobietą

No i masz babo placek. Rozkłada mnie. Gdyby się głębiej zastanowić, było to nieuniknione. Jak się lepi pierniczki zamiast spać, jak się wygląda ładnie, za to się marznie, albo swoim swetrem w wygwizdanej poczekalni okrywa przez godzinę śpiące dziecko, to tak się sprawy na ogół kończą.

Mimo tych oczywistych oczywistości jestem jednak zdumiona; zawsze wydaje mi się, że moje możliwości są z gumy, pewnie dlatego jeszcze wczoraj biorę ekspresowe tłumaczenie. Za to już dziś odwołuję lekcje, boli mnie z grubsza wszystko i marzy mi się niezwykle rzadko praktykowany zestaw: łóżko plus telewizor, zwłaszcza że Brat Bliźniak przywiózł mi pięć sezonów czystej angielszczyzny. Na dvd. Ale nie chciałabym, by Święty Mikołaj potraktował mnie zbyt dosłownie i właśnie taki upominek zafundował pod choinkę. Duszę więc farsz, co jest niczym w porównaniu do jutrzejszego okrucieństwa wsadzania biednych drożdży do piekarnika.
Jutro bowiem z Bratem zamierzamy piec makowce. Zawsze ubolewałam nad brakiem jeszcze siostry do kompletu, a tu proszę - rozwiniemy kulinarny duet, dzieci obiecały zrobić stosowne czapki.

I jeszcze tyle planów. Na przykład schudnąć między Świętami i Sylwestrem o jeden rozmiar.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

każdy wschód słońca Ciebie zapowiada

Czekam na słońce już od trzech godzin, i gdy właśnie nabrałam przekonania, że koło podbiegunowe opuściło się o kilkadziesiąt stopni w dół, by i Polak mógł doświadczyć warunków nocy polarnej, coś jakby poszarzało. Nie mam dowodu namacalnego, że to słońce, choć domyślam się, że ponad chmurami śniegu i lodu gdzieś tam wysoko jest, łaskawe ostatnio tylko dla południowej półkuli. Są tacy, co na Święta jadą go szukać właśnie tam - dajmy na to Niedźwiecki na Tasmanii. Gdyby chociaż ktoś przetarł jakiś niewielki tunel, którym wpadłoby kilka promieni - byłaby to jakaś pociecha. A tak...

Wstaliśmy tak wcześnie, bo Grzybek dziś ma kolejne badanie, na które musi zasnąć. Co lepsze, potem wstać i wystąpić we własnych jasełkach. Mamy udekorowane pięknie pierniczki na tę okoliczność. Nie muszę chyba dodawać, że z powodu nocnego dekorowania pierniczków, oraz stresu, czy syn zaśnie, czy nie, czy zdąży na swój występ oraz czy samolot z Luton z Bratem Bliźniakiem na pokładzie wystartuje - w zasadzie tej nocy nie śpię wcale. I nawet tegoroczne Święta wydają się tak nierealne, że muszę sprawdzać w kalendarzu - czy rzeczywiście będą.

niedziela, 19 grudnia 2010

christmas at sea

Wzorem Wiśni, zamieszczam dziś pocztówkę muzyczną. Niedźwiedzki leci na Tasmanię, w łazience startuje pralka z wirowaniem i ciągle się zastanawiam, kiedy wyjdzie poza atmosferę, a jutro Brat Bliźniak przylatuje z UK - dzieci od tygodnia modlą się o brak opadów w korytarzu powietrznym.
A tego poniżej proszę słuchać przez słuchawki - także można wyjść w przestrzeń pozaziemską.

sobota, 18 grudnia 2010

Englishman in Warsaw

Wczorajszy koncert wyśmienity, nie licząc Gawlińskiego, a od Anny Marii Jopek i akompaniamentu z użyciem szklanki musztardówki - to już w ogóle miód. I nie posiadam się z radości na widok Kydryńskiego, który z radości, że zapowiada Stinga, o mało nie wyskakuje z obuwia  - warto było poświęcić prawo na rzecz kultury, o tak!

I kiedy Strzyczkowski mówi, że radiowa "Trójka" zaprezentowała się jako grupa "dystraktów" z głowami w chmurach, którym z rzadka udaje się nawiązać łączność z ziemią, cieszę się, że tacy są. Bo chociaż z pewnością lekarze, prawnicy i finansiści, a także naukowcy i przedsiębiorcy, trzymają świat w ryzach, to właśnie owi oderwani dystrakci nadają życiu ten smak, ten feeling. Choćby taki Kydryński, taki Niedźwiecki, których zasługami są pasja muzyczna i gawędziarstwo. Niech nam żyją.

Sting - porywający. Słów brakuje. Co ciekawe, występuje w miejscu, gdzie niedawno mieliśmy galę laureatów Konkursu Chopinowskiego. Komorowski tym razem na balkonie; wtedy podarował publiczności słynny już lapsus o "armatach ukrytych w krzakach", a ja podziwiałam tłumacza konsekutywnego, że z podniesionym czołem dal radę wszystkiemu.

PS. Z cała swoją nieżyciowością, z testu dostaję 5+. Po porażających wynikach testu poprzedniego, prowadząca zniżyła poprzeczkę do parteru.

piątek, 17 grudnia 2010

nieprzygotowana

I znowu miękko, w śnieżnych okolicznościach, lądujemy na drugim końcu miasta u neurologa.
I zmiany ogólne w EEG, tym, co było miesiąc temu z okładem, teraz już wszędzie, więc chyba nie jest lepiej, choć być może nie gorzej. Medycyna na całym świecie, a nawet najlepszy diagnosta dr House, nie mają pojęcia, skąd się biorą te ostre czubki fal, ta burza elektronów w czasie snu. W sumie same powody do radości, fale nie są padaczkowe, choć nikt nie powie, czy znikną, czy się wyostrzą do padaczki. Na to wszystko, możemy podawać kwasy omega trzy w kolejnym dla odmiany preparacie, co ma takie znaczenie, jak zakrapianie nosa solą fizjologiczną w czasie zapalenia płuc - jak mawia Georgiana.

Jutro podobno piszę test z prawa, a zwłaszcza karnego materialnego, i nic już nie poradzę na to, że mnie to nic nie obchodzi. Wyobrażam sobie biel kartki z nadrukiem pytań i definicji, podanych przez panią, co na godzinę zarabia tyle, ile ja miesięcznie płacę na ZUS. i jak tę kartkę pustą z uśmiechem bezczelnym oddaję, w duchu współczując wszystkim prawnikom świata, że nie zajmują się prozą czy pieczeniem pierniczków.

Dziś porozmawiam z boskim Andy'm, pomilczymy sobie na temat wszystkich "nie wiadomo" przy włączonym kaloryferze, potem spróbujemy anteną namierzyć program drugi, bo dziś koncert polskiego radia w telewizji, i Kydryński, i Sting. Dobry dodatek do znaków zapytania zalegających warstwowo.

środa, 15 grudnia 2010

o szukaniu słońca

Przywalona zajęciami i nauką na test z prawa, poćwiartowana telefonami i załatwieniami przedświątecznymi, marzę o odrobinie glamu. Fryzjer na przyplaśnięte czapką włosy, kosmetyczka i szycie kiecy z zakupionej beli materiału. Ale najpierw zakupić śledzie, grzyby, drożdże, odbyć z Grzybkiem badanie słuchu znowu na śpiąco, doskonalić się w błyskawicznym odśnieżaniu auta. I chyba się starzeję, bo z roku na rok zima wydaje mi się coraz bardziej bezwzględna, wstawanie rano, jak rwanie ciężarów - jak gdyby przez noc to mnie śnieg przysypywał, nie samochody i ulice. No i to ubieranie na siebie warstw mniej więcej tylu co w tradycyjnym sękaczu. Szukam zimowej inspiracji innej niż spożywanie kawy i pierniczków, czy wrzaski z radia. I zazdroszczę posiadaczom kominka.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

pierniczki i inne zjawiska

Zajadam się pierniczkami wyprodukowanymi wczoraj przez Szwagra na spotkaniu rodzinnym. Teraz już mogę. Załamanie spowodowane przymiarką sukienki z zeszłorocznego Sylwestra minęło. Kupiłam bowiem belę materiału na nową, i teraz tylko kroić i szyć, i tyć.

Skłonność moja do robótek ręcznych może kiedyś okazać się zgubna, ze względu na niezwykłą swą czasochłonność. Poza tym bywa wykorzystywana przez najbliższe otoczenie, i tak wiele rzeczy Okruszyna robi, choć można by je po prostu kupić. Wczoraj boski Andy o godzinie osiemnastej przypomina sobie, że przed swoim L4 obiecał pracownikom tort z okazji zaległych imienin. I jutro chciałby nim poczęstować. Więc piekę, oglądając bardzo zabawny film "2012". Podobno katastroficzny, a ja dawno już się tak nie uśmiałam.

W kwestii tortu zaś pozwalam sobie na pewną taką frywolność. Oceńcie sami, czy pasuje do menedżera korporacji.

czwartek, 9 grudnia 2010

patrzę w niebo gwiazd szukam przewodniczek łodzi

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.

Bowiem bakcyl przeszedł na mnie. I jak huśta, jak kołysze, a po głowie kołaczą się właśnie strzępy tej oto strofy wieszcza. I cieszę się niewymownie, że nawet choruję literacko.

I ten stan otwiera mnie na niezliczone inspiracje w kwestii prezentów podchoinkowych, więc zamawiam, klikam, trzymając się stołu w home office. I oczekując na niechybne efekty zwrotne,  zaraz włączę doktora House'a, bo jak tu chorować bez lekarza pod ręką.

Oraz życzę Czytelnikom zdrowia. Jedzcie, póki nikt nie woła.

środa, 8 grudnia 2010

aktorzy niejednej roli

Prawdopodobnie powinnam jednak zabrać się za przygotowywanie lekcji, nie zaś pisanie. Jestem przekonana, że Benjamin Franklin* tak właśnie by zrobił, podobnie jak wszyscy, którym droga jest idea sukcesu kosztem codziennych wyrzeczeń.

Jakoś jednak ociągam się. Waham się też, czy wspominać, że grypa żołądkowa przeszła z Grzybka na Skakankę, co objawiło się w czasie wizyty mej córki u koleżanki z klasy i prawie rodziny. Nie wiem, jak do tego ma się savoir vivre, mam nadzieję, że nam wybaczono i tylko zastanawiam się, gdzie wirus pójdzie dalej.

Boski Andy nadrabia zaległości w zakresie przeglądu prasy, lektury i chorowania; zachwyca mnie ta dwoistość jego natury, że z doskonałej żony potrafi się w chwili przeistoczyć w pełnokrwistego męża. Ciekawe, czy mógłby mnie chwilowo zastąpić w roli nauczyciela - po wczorajszej nocy wypełnionej testami przygotowawczymi do FCE dla dzisiejszych uczniów, głowa ciąży ku klawiaturze, styl ciąży ku opowieści noir, zaś głowa leniwie kontaktuje się z kończynami. I proszę o wybaczenie wszystkich zaległych telefonów.


*prowadził skrupulatne zapiski w zakresie pracy nad sobą i planowania własnego rozwoju

świetny materiał na żonę

Boski Andy na L4 czyta Grzybkowi (na którego L4 biorę ja - pierwszy raz w życiu!) nasze ulubione opowieści o Pettsonie i Findusie, i nastrój w domu taki, jakby były już święta. Boski gotuje sobie także dietetyczną zupę jarzynową, odkurza dywan, pomaga Grzybkowi narysować zielonego bałwanka. Jak róznież rozwiesza pranie, które ja wsadziłam wcześniej do pralki. Kupuje chrupiące bułeczki i odprowadza Skakankę do szkoły.

Jednym słowem, zaznaję tego, co Wiśnia nazywa posiadaniem... żony. Bo w domu na ogół brakuje właśnie kogoś takiego, zastępczej pary rąk.

Uniwersalny, przenośny tata, staje się obiektem uwielbienia dzieci. I ja także jestem szczęśliwa, nawet gdy w drodze powrotnej z ZUS potrąca mnie auto. Po-trąca dosłownie, znaczy uderza mnie w plecy, na tyle nieznacznie, że nie przewracam się w błoto, lecz idę dalej po przejściu dla pieszych, kręcąc głową nad wszystkimi kierowcami, kórzy wydobyli auta spod topniejącego śniegu.

A tu Pettson i Findus, lub też Andy i Grzybek:

poniedziałek, 6 grudnia 2010

polak mądr po szkodzie

Gdy już ustalamy z Andym, że schodząca skóra z rąk Grzybka pozwala podjerzewać, iż jednak miał szkarlatynę w dodatku nieleczoną, zasypiam, rozmyślając o czekających nas ciągu badań laboratoryjnych. I wtedy okazuje się, że ta noc, podczas kórej święty Mikołaj podróżuje w towrzystwie dzwoneczków z workiem upominków na okazję własnych imienin, w ogóle nie jest przeznaczona do spania. Grzybek bowiem o trzeciej zaczyna wymiotować, a potem już nie wiem, czy to jawa, czy sen, gdy po raz kolejny sięgam po miskę, gdy zrzucamy pościel, piżamy i stwarzamy sypialnię na nowo, przy coraz mniej dostepnym wyborze dizajnu czystych poszewek i prześcieradeł.

I patrzę, jak do odpływu wanny zmierza kotlet schabowy z ryżem, z takim samozaparciem szykowany na niedzielny obiad (włosy śmierdziały mi smażeniem jeszcze u Marty, gdzie zawijałyśmy w mankiet do pieczenia dwadzieścia osiem podarków na klasowego mikołaja) - wiem, wiem na sto procent, że trzeba było dać dzieciom słone paluszki i absolutnie mieć za nic normy żywieniowe i obyczajowe, przepisy na supermatkę i certyfikowaną gospodynię. Choć raz olać obiad i zrobić coś dla siebie. Chociaż w niedzielę.

sobota, 4 grudnia 2010

nowe szaty cesarza

Wszyscy widzą, że dostałam znowu kreację w prezencie, i proszę mi nie zazdrościć. Niestrudzony grafik dizajner zaskakuje mnie od czasu do czasu nowym przebraniem i za każdym razem cieszę z jak dziecko. Ba, czuję się jak większość kobiet po wizycie u fryzjera. Drobiazgi jakieś jeszcze muszę poprawić pod dyktando, ale goście niech potraktują jak brak imbryka z herbatą, która jednakże już zaparza się w kuchni.

Na studiach ogłaszają mi terminy zaliczeń, a to taki przecież wiek, że słowo zaliczenie kojarzy się zupełnie inaczej i jakby nie dotyczy (wybaczcie, może to skutek oglądnięcia wczoraj cynicznego House'a - Georgiana ucieszyła mnie bowiem odcinkami serii szóstej).

Nie wiem, nie wiem jak to będzie, na razie zajmuje mnie obliczanie, jak najszybciej przemieścić się z łóżka do czajnika tak, by minus czternaście na dworze i jakieś dziewiętnaście w domu nim wywarło wrażenia na ciele, którego metabolizm praktycznie już śpi. Wish me luck.

piątek, 3 grudnia 2010

gdy za oknem bałwany

Jeszcze muszę szybko zrobić przelew za obiady w szkole. Zastanawiam się, czy nie dałoby się stołować tam całą rodziną. Byłoby rozmiacie i tanio, a ja w nowej kuchni mogłabym jużtylko parzyć kawę. Boski Andy byłby ładnym akcentem kończącym dzień na stołówce, przychodząc z kwitem na 18:30 i prosząc o dietetyczną zupę.


Ale dziś od siedemnastej boski złożony jest przeziębieniem, skutecznie zamienionym w stan przewlekły przy pomocy wycieczek do pracy pieszych i rowerowych w znanych wszystkim warunkach pogodowych. Z ekscesami takimi jak oprowadzanie Hidnusów po Ostrowie Tumskim przy temperaturze -12. Powinnam teraz podawać antybiotyk z ciepłą herbatą i różami zdobić portret prezesa korporacji, która nas żywi i ubiera, choć to drugie mniej.

Poza tym z Martą, jako komitet rodzicielski, organizujemy paczki mikołajkowe dla dzieci i wierzcie, naprawdę myślałam, że coś się zmieniło od czasów mojego dzieciństwa.

Skakanka pisze wielce ozdobny list do Św. Mikołaja z prośbą o kólika. Zamierzam przygotować umowę na piśmie między rodziną, Św. Mikołajem i mną, że nie będę stroną sprzątającą.

A kobieta w hrabstwie Kent dzwoni na policję i donosi, że zginął jej bałwan sprzed domu. Cieszę się, że nie mam aż takich problemów.

gwiazdy tańczą na lodzie

i ja także w naszym czerwonym Zygzaku McQueenie, jak mawia Grzybek. Trudno opisać te wrażenia związane z jazdą autem przez uliczne góry śniegu: te zakręty, gdzie tył auta nie nadąża za przodem, zupełnie jak u przetrąconego psa, te wjazdy w śnieg, bez gwarancji na wyjazd, te mijanki w wąskich ulicach, gdy między auta z trudem zmieściłby się palec, gdyż akurat jakaś bardzo ważna osoba (nowy akronim powinien brzmieć "burak") absolutnie nie może poczekać, aż wyjadę na szerszą przestrzeń. To parkowanie gdzie popadnie, to szuranie kołami do przodu i do tyłu w ramach torowania sobie drogi. Ma to swój niedoparty urok, choćdo domu wieczorem wracam wykończona.

Do tego minus dziesięć i nie ma się gdzie schować. Jako ssaki powinniśmy podlegać sezonowej hibernacji.

środa, 1 grudnia 2010

magazyn kulturalny

Rzadko zdarza się majster, który do usług remontowych dołącza również utwór poetycki, a jednak. Poniżej oczom tych, co nie czytują komentarzy do postów, przedstawiam liryk najwyższego lotu pióra Artura - w temacie kuchennym. Pisany sekstyną, rymy ababcc. Kwintesencjonalnie, niczym Awangarda Krakowska.

terra nova

lśnią refleksy pod stopami
mile muska palce pianka
pachnie ciasto ze śliwkami
błękit morski od poranka
choć za oknem są bałwany
u mnie świat poukładany

Jeśli mnie wybiorą do jury, będzie przyszłorocznym laureatem Nike.