piątek, 31 stycznia 2014

chodź

Mostem gdy idę, pode mną Odra skuta lodem. Wygląda, jakby ją dopiero kto w biegu zatrzymał.. Pył śniegu owiał nierówności i tylko EyesWideOpen umiałby sfotografować jakoś, choć ciemno. Wiec ta rwąca, osmagana bielą czerń. Zastygła w ruchu, jakby nagle ktoś jej pospiech stanowczo ujął w ramy swojej woli.

Dalej szkoła dla przyszłych kierowców, gdzie ostatni z moich instruktorów dla mych fobii znalazł tyle łagodności, ze na koniec zbierał plon świętego spokoju. Rozkładał gazetę i czytał na siedzeniu pasażera, gdy ja spokojnie pokonywałam lewoskręty i skrzyżowania. Jestem mu dozgonnie wdzięczna za prawo jazdy zdane za drugim razem u największej kosy w całym WOR(L)Dzie*.

Wracam i pode mną znowu rzeki niepokój, powstrzymany w bezpieczną nieruchomość. Gdybym jechała autem, nie widziałabym. Gdybym zeszła z wału, mogłabym chodzić po wodzie. I mam wrażenie, jakby Mistrz tej dziedziny się uśmiechał i mówił: widzisz, przygotowałem Ci trasę, bo wiedziałem, ze tak byś się bała spróbować.

Na tę myśl uśmiecham się lekko i jakaż to musi być odmiana na twarzy zmytej dziś słono wodą.

Od pisania zmarzły mi palce.

*WORD - Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego

czwartek, 30 stycznia 2014

krzyż walecznych

Skakanka kaszle okrutnie w odpowiedzi na kaloryfery. Co za dylemat, ciepło czy zdrowie. Grzybek wysmarkuje Rurociąg Przyjaźń. Chadzamy do apteki.

Brak grafiku dzieci powoduje rozsypanie się naszych grafików. Gdy ja muszę pilnie wyjść, Boski pracuje z domu, potem jedzie do pracy w czasie, gdy inni (w tym ja) wracają. Wczoraj z Placu Solnego przyniósł różę, twierdząc, że nie będzie owczym pędem czekał na walentynki. Patrzę na różę i myślę, czy to znak, by się pogodnie zgodzić na owo rozlatywanie się wszystkich planów i terminów w jałowej walce z katarem i kaszlem?

W planach jakiś bal, sukienka od sylwestra czeka na swoją kolej w pralce. Obchodzę ją szerokim łukiem, bom nadzwyczaj niebalowa, nieogarnięta z robotą, smagana mrozem, dzielna w kwestiach korespondencji pozostawianej bez odpowiedzi, bez możliwości zrobienia planów.

Szukam twórczego zajęcia z dziećmi poza nadrabianiem zaległości i przychodzi mi do głowy wyciąć sobie medal ładny jakiś - i zanim bal, spryskać go zastępczo srebrem brokatowego lakieru do włosów. Z braku złota.

Że niby w przeciwnościach nie opuszczam głowy.

wtorek, 28 stycznia 2014

spadać z nieba

Lubie spadać z nieba. Przynajmniej, jak inni tak mówią. Na ogół nie mam poczucia że. I często z zazdrością patrzę na tych, co mocno po ziemi i jakby znikąd nie spadli.

Sporo czasu mi schodzi na cierpieniu. Podobno ten typ tak ma. Powinniśmy się mijać, jak tylko się widzimy, ale widać nie potrafię unikać znajomych. Cierpienie przychodzi i się rozgaszcza. Mówię mu, że jest niemodne i niemedialne. I nie mam w zwyczaju o nim pisać. Jemu to nie przeszkadza. Jakby czekało, aż stanie się sławne.

Sprowadza je na mnie nieokiełznana wrażliwość. Same dziury jak w durszlaku, a miała być zbroja. (Zbrojarze pod oknem kończą już piwnice, na mrozie dalej pręty pod beton gną, od szóstej rano dzień w dzień z wyjątkiem niedziel i świąt). Naiwność bezgraniczna i zaufanie ograniczone do granic. Niezałatwione sprawy sprzed za-dawna. Nie wiem, co jeszcze.

Więc wyczyn taki. Jeden dzień przeżyć i oglądając się przez ramię, nie skreślić go wcale. Nie skreślić nikogo, nie skreślić siebie. Puścić sobie fan-fary. Skreślić tylko kilka liter. Podobno pisanie może ocalić. Może ocalić okruchy na przykład przed zapodzianiem. Można je za to poczuć humorem.

Grzybek chory smarka kilometry. Skakanka kaszle. Moja robota jakby też idzie jak krew z nosa i znowu jest za późno. Wróble na balkonie przychodzą na słonecznik, może by im tak skarpety na szydełku, bo przecież mróz trzyma.

Im też w jakiś sposób spadliśmy z nieba.

piątek, 24 stycznia 2014

ustawienia fabryczne

To już minus dziewięć i spada. Ma być mróz stulecia. Drzwi od auta ostrożnie, żeby nie urwać klamki.

Pan Bóg, gdy mnie stwarzał, pomyślał o ciepłych krajach. Żebym nauczyła się tańczyć, w oczach miała mnóstwo słońca i biegała niedbale na boso, śmiejąc się beztrosko. A za mną dzieci. Może to miał być Madagaskar, a może tylko Grecja. Więc w ustawieniach fabrycznych termostat domagający się ciepła z zewnątrz. Potem słusznie przewidział, że mało odporna na zaskoczenie, lękałabym się ogromnie trzęsień ziemi i huraganów, pająków, węży i piranii. I patrząc na mapę zobaczył najbezpieczniejszą strefę klimatyczną, i pomyślał: Polska. I sprawił, żebym jeszcze była blondynką i zawsze mogła zrzucić winę na tę okoliczność. Podarował chłodne i porywiste, za to niebanalne nadmorze, piękne widoki w górach zachęcające do doskonalenia się w sztuce latania (w oderwanym od ziemi kierunku szybowania słów), horyzonty płaskie złotych pól, które można zaludniać więziami do woli. Za to pięć miesięcy zimnych, w tym mrozy. Ale może pomyślał: będzie lubić czytać książki w długie wieczory.

Więc nic mnie nie ciągnie do ciepłych krajów, ale termostat powoduje nieustanny dygot. Długie wieczory spędzam pisząc lub pracując, ogrzewana wentylatorem laptopa, co chucha na zmarznięte palce. Nigdy nie pamiętam, jak miałam odpocząć.

Z Fundacji przyniosłam gazety, podobno można się tym owijać. Tylko tak, żeby nikt nie widział. Nie mówcie.


środa, 22 stycznia 2014

mamma mia

Angielski dla Mam pęka w szwach. Dziś mieścimy się tylko dlatego, że choroby zaskoczyły mamy, a śnieg po raz kolejny zaskoczył drogowców. Czeka mnie od za tydzień druga grupa oraz ćwiczenie z odmawiania z powodu końca miejsc.

Pełna podziwu oglądam arsenał przywożony na zajęcia: ubranek, butelek, kocyków, książeczek. I naukę na stojąco z dzieckiem na ręku, na huśtająco, na karmiąco piersią, na usypiająco. Dochodzę do wniosku, że "matka" to ktoś nie do zdarcia. Albo mam do czynienia z wyjątkowymi.

Omawiamy dziś między innymi temat rzekę w babskim gronie: wpływ okoliczności na nasze nastroje. I w ramach utrwalania słownictwa zapytuję wyrywkowo Georgianę: And what makes you feel exhausted? By mogła opowiedzieć grupie. Odpowiada pięknie i bez namysłu: Getting up! I wtedy wszystkie jesteśmy w domu. Potem jakoś w tym stanie trzeba dojechać do wieczora, kiedy nagle zapominamy, że to dziś miał być ten dzień z położeniem się wcześniej spać. A przecież spokojny oddech snu z pokoju dzieci daje nam poczucie, że dzień się własnie zaczął.

W kuchni po południu nieprzytomnie zbieram siły, obiadów kilka od razu, żeby starczyło czegokolwiek choć do piątku. To już jest laboratorium kosmiczne NASA, któż by opanował. W kulminacyjnym momencie do sosu spaghetti dolewam herbatę z mlekiem, zwaną po polsku bawarką, myśląc że to mąka z wodą. Sos nie tężeje. Odkrywam pomyłkę.

Boski dzwoni, że dziś jednak zje w restauracji z klientem.

księżniczka z lodu

Już dawno nie widziałam auta tak spektakularnie skutego lodem. Jakby odtajało kilka razy, a potem je mróz zamknął w jednolitą bryłę. Dostanie się do środka celem zapuszczenia silnika zajmuje akurat tę chwilę, co była potrzebna, by bardziej zdążyć. I wszędobylski śnieg za mną wpada. Skrobanie nadaremne. To jedna z tych rzeczy, której się nie przyspieszy. Powoli lód spływa z tylnej szyby, odgarniam rękami skwapliwie, ale wycieraczki odmarzają dopiero przy końcu trasy.

Potrzebny sztab jakiś kryzysowy. Odkręcam kaloryfery w trosce o ciepło domowe. Najlepiej byłoby zgromadzić zapasy i nigdzie więcej niż trzeba nie jeździć, a nawet nie chodzić. Alarmową rolkę papieru w kiosku zdobywam. A że Boski Andy pracuje na czubku wielkiego pasażu handlowego w samym centrum, sms-em upraszam o kupno paru pilnych z rossmanna.

Do domu zjeżdża jako ostatni, po szklance zamarzniętych ulic. Gdy ustaje harmider, zakupy wyciągam. Płyn do demakijażu oczu, co opatrzyłam opisem "najtańszy", wydaje się inny jakiś i bardziej ekskluzywny, bo dwukolorowy. I czytam, że do tuszu wodoodpornego. Refleksja mnie nachodzi, że w istocie rzeczy, przy skłonności obecnej do pocenia się oczu (mimo niskich temperatur), powinnam używać czegoś, co się nie maże. Ale. Usuń to potem człowieku.

Na słuch o reklamacji siatki z rossmanna, Boski wzdraga się mówiąc: "Zostaw mnie. To ochroniarz wybierał". Wiedziałam, że misja będzie trudna.

Z biblioteki Andy przywozi mi książkę. "Księżniczka z lodu". Coś jakby w temacie.


poniedziałek, 20 stycznia 2014

nieblog roku

Na stronie zajmującej się ustalaniem, kto zasłużył na tytuły w dziedzinie pisania codziennego, jest lista P.T. Jurorów. Oceniam trzeźwo, że przebywanie w tym gronie nie bardzo mnie interesuje. Oraz jak to dzisiaj niektórzy są znani z tego, że są znani. I że to wystarczy, by formalny bieg słów i ukryte między wierszami implikacje ustawić na podium.

Co gorsza, kategorią "Życie codzienne" będzie się zajmować blondynka znana jako Perfekcyjna Pani Domu. Niewiele o niej słyszałam poza tym, że białymi rękawiczkami sprawdza kurz na półkach. I jakoś się nie mieści w mojej hierarchii wartości. W życiu bym jej tu nie wpuściła i nie dlatego wcale, że może bałagan.

Patrzę przez okno na zew słów, który był przy mnie od dziewczynki. Nawet gdy obok nie było nikogo, słowa przychodziły jak zwierzątka domowe, żeby ze mną pobyć. Przyjaciele w biedzie.

Potem wyobrażam sobie wielką kapitułę Onetu z bannerem bloga roku ładnie zatkniętym za plecami. Perfekcyjna Pani Domu wkłada białe rękawiczki. A może i okulary, żeby lepiej widzieć plamy. Poniżej słowa moje rozciągnięte na prosektoryjnym stole celem ustalenia tożsamości.

Dziękuję, nie wchodzę. I tak się nie mieszczę w kaftaniku politycznej poprawności.

sobota, 18 stycznia 2014

gatunek

Dear Jacket pisze, żeby zgłosić się po Blog Roku 2013 i wygrać. I myślę, a to ten konkurs, w którym samemu trzeba się zgłosić jako kandydat, a potem przekonać innych, że jest się wartym ich głosów. Więc rzecz wymagająca autopromocji w stopniu absolutnie wykraczającym poza moje pojęcie.

I za plecami wiem, jaki mam rok 2013. Taki, gdzie nic właściwie nie poszło, jak miało. Rok tak koszmarnego załamania zdrowia, że nie wyraziłaby go żadna proza lekka. Więc nawet nie próbowała. Kończyły mi się słowa kilka razy, a przecież wierzyłam za Karen Blixen, że można w nie z mocą wielką przemienić każdą ilość cierpienia. I rok doświadczenia ocalających więzi. Rodziny i szaleńców mieniących się przyjaciółmi. Za co jestem zobowiązana.

Ale przecież nie mam nic do stracenia. Bycie Nieblogiem Roku przerabiam od pięciu lat, nigdy nie wziąwszy udziału. Więc. Nic się jakby nie zmieni, gdybym odpadła w przedbiegach.

Owijam boczek surowy wędzony z ogórkiem w krwistoczerwony plaster mięsa, zastanawiając się, jaki to gatunek. "Ja i moje życie", "twórczość artystyczna", "pasje i zainteresowania" czy może "kulinarne". I wtedy przypominam sobie: wołowina pieczeniowa.

piątek, 17 stycznia 2014

modna pani

Zauważam pewną prawidłowość w czymś, co Autorka "Wieczornego", gdyby nadal pisała, nazwałaby "światem przedstawionym". Otóż kobiety noszą pikowane kurteczki trzy czwarte, ogromnie błyszczące i w kolorach jaskrawych. Do tego spodnie rurki i wysokie skórzane buty, kupione zapewne w tym roku, bo ani śladu po zębach czasu. Znaczy chyba trafiłam na trop trendu.

I przypominam sobie zajście ze sklepu obuwniczego, gdy kupowałam Skakance wymarzone przez nią buty na zimę.Przy kasie przed nami po obu stronach lady stały młode dziewczyny, osłonięte makijażem i przykryte fryzurą. Jedna płaciła za obuwie, druga przyjmowała pieniądze, a ja dziękowałam Opatrzności, że znalazł się rozmiar i nie trzeba było jeździć szukać.

Skakanka powiedziała: Mamo, ty też kup sobie jakieś buty. Najpierw muszę sprawdzić, jak bardzo przemakają te, co mam, wyjaśniłam trzeźwo, nieświadoma zupełnie, jak szokujące wrażenie mogę robić na transakcji zakańczanej pomyślnie tuż przed nami.

Gołym okiem widać, że buty, klejone razy kilka przez szewca, przemakać będą już wielostronnie, jeśli tylko spadnie śnieg. Ale może już nie spadnie, obmyślam w duchu, gdy inni robią życiowe plany. I nie chodzi o to, że nie znajdę funduszy. Podobnie jak niedaleko jest pasmanteria z guzikami, które można by w końcu doszyć do płaszcza. Ale ogarnęła mnie w dziedzinie stroju nieruchomość jakaś. Nie pamiętam, kiedy coś ostatnio. Nic. Jak również niezgoda na zimę, równie wielka jak to ciągłe marznięcie, co nie wiadomo, skąd.

Całym strojem zimowym wygłaszam niemy strajk wobec stycznia. Passive resistance. Civil disobedience.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

na zakupy

Turlam wózek po biedronce. Nie dało się tych zakupów odłożyć już bardziej. Próbowałam w ciągu dnia ułożyć ten wypad w głowie jako obietnicę odskoczni, czasu dla siebie. Że niby luksus taki swobodnej jazdy między alejkami. I może coś wpadnie w ręce miłego. Bowiem od kilku już lat w dziedzinie zakupów uległam wypaleniu.

Z przedmiotów luksusowych biorę chusteczki do nosa w ładnym pudełku i w paczuszkach do torebki. Bo ostatnio w potrzebie wycieram oczy szalikiem. Potem na twarzy mam barwy wojenne czarnych rozmazanych pasków od tuszu. I nikt nie zwraca uwagi i wstyd przynoszę nazwisku.

Naprzeciwko chusteczek widzę Upiększający Krem na Dzień znanej marki, za złotych piętnaście, i że działanie natychmiastowe. Nie wiem tylko, czy to znaczy, że on działa nagle i radykalnie w dzień, a w nocy dobrze, że nas nie widać. Rezygnuję ze sprawdzenia na rzecz płynu do naczyń, a potem płynnie podjeżdżam pełnym promem kosmicznym do stacji opłat. Okazuje się, że bonów nie. Odbywam sprint do bankomatu.

Ale przecież. Dzięki Justy zawsze mogę teraz wyobrazić sobie. W prezencie przywiozła mi najpiękniejszą angielską bombkę. Ze swojej choinki (już nigdy nie powiem u niej w domu, że coś szalenie mi się podoba!). Ale jest prześliczna. I w wyobraźni właśnie wychodzę z taką torbą z Harrodsa, kupiłam dopiero co skrzypce Stradivariusa i parę drobiazgów. Żebym się nie podźwigała, wysłano po mnie białą limuzynę z barkiem i sześcioma drzwiami. Dziękuję, Justy. I za to, że hobbystycznie czytasz blogi. To sens pisania, ten Człowiek po drugiej stronie.




niedziela, 12 stycznia 2014

zapora

Postanawiam przed Świętami podjąć zaczętą lekturę książki typu kryminał. Będzie to drugi lub trzeci kryminał w życiu, nie licząc powieści akcji czytanych w szkole średniej, z Dniem Szakala na czele.

Kryminał mam od Mamy. Mówi, weź to do domu wreszcie skończ. Bo na kocu plażowym pożyczała latem, ale z przyczyn (nie)obiektywnych nie dałam rady. Choć pół roku wcześniej to ja powiedziałam Mamie: takiego Mankella czytam, zobacz, jaki fajny.

Podejmuję przerwaną lekturę na stronie trzydziestej, przewidując, że właśnie tam na kocu mogłam skończyć. Czyta się świetnie, choć w okolicach strony sześćdziesiątej zdaję sobie sprawę, że warto wrócić do piętnastej, bowiem pewne fakty umknęły.

Następnie, dotarłszy do trzydziestej wracam do dziesiątej. Potem w końcu do pierwszej. Znaczy że tylko pierwszą przeczytałam na kocu na plaży, używając okularów bardzo słonecznych, choć nie całkiem czarnych, jakie ku swojej rozpaczy często w codzienności używam do jej oceny. Również w nieletnie pory roku.

Po Świętach Brat Bliźniak mówi, że może Mankella weźmie ze sobą na Wyspy z powrotem i ostatnie trzydzieści stron czytam tak szybko, że po zamknięciu książki nie wiem do końca, co ustalił Wallander z Ann-Brit i czemu nazwisko sprawcy brzmi inaczej niż wcześniej.

Zawsze miałam swobodny stosunek do początku, środka i zakończenia.

piątek, 10 stycznia 2014

przepadek mienia

Szukam w sieci linka do wpisu sprzed wielu lat. Ze swojego niemal pierwszego bloga, który jak wrak istnieje w sieci tylko przez wyszukiwarkę. Bo wyprowadzając się z niego, z powodu natłoku reklam na ścianach, zamknęłam wszystkie archiwa. Została strona główna z informacją o opuszczeniu posesji.

Potem zapomniałam hasła, nazwy użytkownika, wszystkiego. Pisałam nawet kiedyś, czy mogą mi odzyskać, ale upłynęło zbyt wiele. To jakby drzwi zamknąć i kluczyk wrzucić do studni. Tyle o pisaniu blogami.

Okazało się, że wrak wyrzuca na ląd okruchy z pokładu. Gdy się podaje słowa-klucze wpisów. I wypada mi dzisiaj strona 6.

Czytam i zdumiewam się, że nadal jednak piszę. Tyle już lat. Ile to dni? Wytrwałą prozę codzienną, bez wstępu, środka i zakończenia. Mniej więcej ciągle o tym samym.

Tak, to już jest ultra-dystans.

występ rodzinny

Spóźniamy się efektownie, tarabaniąc się z trzema gitarami w pomiędzy małe stoliczki klasowe. Wychowawczyni Grzybka odczytuje historię gatunku "kolęda" w kraju i za granicami, a następnie z listy wyczytuje nazwiska, która rodzina ma stanąć przy tablicy multimedialnej i dać głos. Obracam się do Boskiego i szeptem przerażonym mówię: co ja robię tu. Boski z czerwonym od zapalenia okiem też się zastanawia, ale chyba mniej.

Rodzice stremowani, jakby znowu byli w pierwszej klasie, i myślę, niektóre wspomnienia zostają z nami na zawsze, wsadzić nas w klasę i ławki - i posłusznie idziemy za głosem nauczyciela. Ale gdy nasza kolej, chcemy inaczej. Gramy amatorsko, Skakanka równo z nami, pierwsza gotowa, Grzybek z kołnierzykiem postawionym na Presley'a, bo zapomnieliśmy go ułożyć. A potem zapraszamy do nadprogramowej "Dudki".

I wtedy córka nasza góralskim głosem porusza ściany. Nie wiem skąd i co. Błogosławię w tej chwili jej tupet i "wyrazisty charakter", który w domu nieraz przyprawia nas o rozmaite symptomy bezsilności. Potem włączają się wszyscy. A potem wychodzi pod choinkę jeden tata z gitarą elektryczną amerykańską bardzo. I spełnia marzenie życia o solówce na temat. Taki sam amator jak my, trzymamy kciuki za jego marzenia i oklaskujemy gromko.

Jednej mamie łamie się głos, bo on generalnie nigdy nie lubił linii melodycznej. Przestaje działać skoczny podkład z ajfona, dziadek wzięty na odsiecz równie przejęty. I myślę, coś trzeba w formule zmienić, kruchość naszą ratować. Bo mimo że dorośli, całe życie boimy się, co o nas powiedzą, a może wyśmieją. Polegamy na empatii, co ją sobie nawzajem możemy okazać. I wystawiamy się na ewentualność, że nie.

Wszystkie okoliczności stworzyły coś na kształt solidarnego wsparcia. Mocno je poczuliśmy, bo na koniec bisowaliśmy, co nie do wiary. Rodzice śpiewali, a dzieci dostały do rąk instrumenty. W końcu wszyscy beztroscy.


czwartek, 9 stycznia 2014

wojenna zawierucha

Znalazłam się chwilowo poza metaforą i porównaniem, poza możliwością nawet poprawnej składni, w miejscu zwanym potocznie wykończeniem. Jest to ten rodzaj wykończenia, w którym nawet sen gdzieś w kluczowym momencie zmyka, mimo że tak potrzebny. Więc trudno gonić słowa. A gdzie dopiero zdanie, niejednokrotnie złożone.

Patrzę na ciasto drożdżowe zagniecione na rogaliki z makiem, na drugie śniadania do szkoły, bez alergizujących Skakankę jajek, i myślę jak to dzieło doprowadzić do końca. Gdy w głowie szum, za godzinę występ rodzinny na wieczorze kolęd w szkole Grzybka, bardzo zaległy telefon za granicę do spodziewanego w przyszłym tygodniu gościa, co go nasze progi mogą wprawić w stupor chyba tylko. I nie wiem, czy szwadron sprzątaczek, hydraulików i  kafelkarzy coś by zaradził, by przyjąć tak, jak by się chciało.

I wydaje mi się, że tylko sanitariusze mogliby mnie z pola bitwy wynieść i umieścić w szpitalu jakimś polowym, gdzie zakopana w białą pościel spałabym trzy doby bez przerwy, za oknem byłaby wiosna, padałaby plackiem słońca na brzeg poduszki, cicho, żeby mnie nie obudzić.

Może to jedno chociaż na jawie mamy, wiosnę. Ciepło, 13 stopni, i słońce często wygląda. Jednak z powodu niedospania marznę i trzęsę się jak listek osiki w o jednej warstwie za dużo. Jak starowinka, co nawet latem w palcie.

środa, 8 stycznia 2014

wychodne

Dziś jestem na łyżwach. Pisanie stało się reglamentowane. Ale na starość. Nawet w kolejce po zupę. Będę obracać w kieszeni ogryzek ołówka, jak niektórzy papierosa.

Kiedyś Wam opowiem, po co.

sobota, 4 stycznia 2014

hobbit dwa

Z Bratem Bliźniakiem idziemy zobaczyć dalsze przygody Bilbo Bagginsa. Mimo że Brat jako posiadacz karnetu do kina w Luton na absolutnie wszystko, widział już "Hobbita" u siebie. Dobrze, że Jackson te filmy co roku wypuszcza, zawsze lądujemy w kinie razem, ponieważ Boski od fantastyki stroni.

Brat ostrzega moją arachnofobię, że trzeba będzie zamknąć oczy. A jednak w decydującej dla niej scenie okazuje się, iż jego strach przed pająkami przebija wielokrotnie mój.

Niektórzy mówili, że film to lipa i po co tak wydłużać cieniutką książeczkę, ale ja siedzę wbita w fotel zupełnie. Mimo że najbezpieczniejsze miejsce w całym filmie to lochy w zamku elfów. Bowiem tylko tam nie wchodzą paskudne orki. Opowiadam potem Skakance, że orki wyglądają tylko trochę gorzej od lalek monster high. Ale po prawdzie przeraża mnie tak upostaciowione zło. Zwłaszcza że skądś te fantazje muszą pochodzić.

Słucham tego filmu równie bardzo jak patrzę. Język elficki. No tak. Ciekawe, czy dałabym radę poznać jego składnię. Ale i angielski w wersji bliskiej starej literatury ma w sobie coś przyprawiającego o dreszcze. A Bilbo równie przypomina angielskiego dżentelmena jak Dr Watson.

Po projekcji dochodzę do wniosku, że najbardziej chciałabym być elfem, mówię Bratu. Bo im na widok niebezpieczeństwa błysk zapala się w oku, jakby na to czekały cale swoje elfie życie, i zwinna ręka sięga po niezawodną strzałę. Mimo że takie delikatne, nie znają strachu, wyjaśniam. Ale Brat odpowiada: no tak, tylko że bez serca.

Szkoda, że zawsze coś za coś.

piątek, 3 stycznia 2014

prezent perfekt

Dostaję od Boskiego w prezencie polar. Mówię mu, że nie mogę go przyjąć, bo mimo iż przecenili go o połowę z okazji szczęśliwego nowego roku, to ręka Chińczyka uszyła go za jedną dwudziestą tej ceny. Boski jednak chyba wierzy, że ubrana w odzież sportową, zacznę w końcu wyczynowo. Czego mu bardzo życzę, biorąc pod uwagę mój stan zdrowia ogólny. Więc prezent przyjmuję, mimo że nie odrywam ceny, zostawiając furtkę do zwrotu.

Dziś z Bratem Bliźniakiem z okazji jego urlopu w kraju jedziemy szybko przed kinem zwiedzać lidl, udając, że to polski sklep. O czym świadczy przeceniana z okazji wesołych, ale już byłych, Świąt układanka z Bramą Brandemburską. Zapewne pomyślana pod choinkę dla polskich dzieci.

Szukamy nakryć głowy dla mnie i Dosi, ale wszystko przebrane i zostały tylko pomarańczowo-zielone loki. Obawiam się, że kryształowe żyrandole planowanego balu mogą tego nie zdzierżyć. Więc nie.

Za to do domu wracam, poza zakupem, z upominkiem dla Boskiego. Podekscytowany pyta, co to. I mówię, że bardzo pragnęłam w związku z polarem też mu coś ofiarować. Po czym wyciągam stolik z nóżkami do jedzenia śniadania w łóżku. Żebyś miał mi na czym podawać, wyjaśniam.

Trochę się martwię, że nie do końca zrozumiałam, co to znaczy "dar" i może pojechałam po bandzie.

czwartek, 2 stycznia 2014

szał pał

Dzieci naszych Gospodarzy skarżyły się na ból żuchwy. Ale wystarczyło popatrzyć lekko w górę, by zrozumieć, że dmuchanie balonów zaczęto tuż po Świętach. Co było jednym tylko z licznych wyrazów gościnności - chciałabym myśleć, że nie aż do utraty sił! Chociaż...  Justy obchodziła ostatnio urodziny, ale nie sądziłam, że aż tak dziewczyna posiwieje. Jak to człowieka wykańcza przygotowanie Sylwestra. Otworzyła nam bowiem nie tylko w siwiźnie, ale i w strąkach. Potem się okazało na szczęście, że to peruka syna (czy chodzi w niej do szkoły?).

Poza tym Georgiana została blondynką. Obiecywałyśmy sobie wiele razy. I ona dotrzymała słowa. A ja - pewnie i w Nowym Roku nie zostanę niezależną, wysoką i chudą brunetką.

Opalona przyjechała z różową głową, a Męża wymieniła na Jamesa Bonda. Choć oficjalnie to panowie wymieniali żony na ich lepsze wersje. Choć na koniec to właśnie oni przebierali się w peruki, zgodnie ze słuszną intuicją, iż zmianę zaczynamy od samego siebie.

Poza tym nasz zespół zajął zaszczytne trzecie miejsce, żeby nie powiedzieć ostatnie, w grze "Alias". Składam to na karb przypadku, bo byłyśmy najlepsze. Prawda, Dosiu? Ale cóż. Niektóre prawdy pozostają społecznie nieuznane. Za to mimo wisielczego stosunku do zabaw sylwestrowych - jako Jazzy podobno wygrałam jedną z odsłon konkursu dance x-boxa. W rzeczy samej, namalowało nad moim zdjęciem koronę ze szczerego złota. Brat Bliźniak dopingował. Jak było naprawdę - przekonamy się na dokumentacji filmowej. Od pewnego bowiem czasu dochodzimy z Boskim do wniosku, że dopiero lustro i klisza pokazuje w pełni,  iż w wyobrażeniu o sobie zatrzymaliśmy się na danych sprzed jakiś piętnastu lat.


Za to wnętrza - coraz wspanialsze. I tego przekonania się trzymajmy. A na Przystani już od paru dni przepisy na Szczęśliwy Nowy Rok. Polecam, może znajdziecie coś dla siebie.