czwartek, 18 sierpnia 2011

adaptacja

Nie liczę, który to już tydzień włóczęgi i życia w kosmetyczce.

Przydzielony obecnie pokój jest najmniejszy z dotychczas zajmowanych tego lata. Dotarcie do bieżącej wody też wymaga ruszenia się oraz łutu szczęścia, że nie będzie kolejki. Ale ośrodek pęka w szwach, tych, co chcą przyjechać i tak jest zawsze więcej niż miejsc. Zapisaliśmy się przecież jeszcze w lutym.

Ma tu być docelowo 180 osób i jest to jedna z tych rzeczy nie do wiary.

Sporo ludzi z Warszawy (dałam radę nie napisać "Warszawki", bowiem postanowiłam się nie uprzedzać do nikogo i niczego, oraz zachować otwartą głowę). Ci w domku obok piją lavazzę z ekspresu w coffee clubie otwartym przez wczasowicza, który ekspres ze sobą przywiózł. Od razu podzielam ich zamiłowanie do drobnych przyjemnosci. Rozmawiamy o Normanie Daviesie i cieszę się, że nie jestem mężczyzną i nie muszę mieć głowy do dat i faktów. Pamiętam z jednego z wykładów, że miły człowiek.

Jedyny problem to nasza cieknąca toaleta, jedna na 6 rodzin dzietnych od 1 do 4. Arturo i George pytają podczas gry w siatkówkę plażową, czy gdzieś już tę sprawę zgłaszałam. Odpowiadam, że tylko w kaplicy przed Tabernakulum, gdzie opowiadałam o pewnych trudnosciach aklimatyzacyjnych - mimo że uważałam się już za zaprawionego w trudach podróżnika o małych wymaganiach.

Koledzy oceniają, że mój problem plasuje się zapewne daleko za palącymi sprawami świata, jak susza w Rogu Afryki, ale za to przed kryzysem finansowym.

P.S. Grzybek przejechał rowerem 2 kilometry na plażę i z powrotem. Boski Andy jest z niego dumny.

wtorek, 16 sierpnia 2011

na walizkach

O piątej rano rozpalam jeszcze pod kuchnią węglową i rozciągam sznury na pranie, które tradycyjnie nie wyschło.

Potem z boskim Andym wracamy, by zdążył się spóźnić jak najmniej do korporacji, która nas żywi i utrzymuje. W naszym mieszkaniu w metropolii musieli być włamywacze, którzy niczego nie znaleźli, ale nabałaganili. Tak to sobie tłumaczę. I nie mam pojęcia, jak się tu we wrześniu zadomowimy z powrotem.

W międzyczasie nadal piorę. Wieczorem mówię Skakance, że pranie mnie kiedyś wykończy i na nagrobku niech postawią pralkę, najchętniej z suszarką.

Ciekawe, czy wyschnie. Jutro bowiem wyjeżdżamy na wyspę. Żadna tam Teneryfa ani Majorka, ani nawet Kreta (kreta zdechłego to dzieci pochowały na wsi pod drzewem i był to smutny dzień). Wyspa Wolin, polskie morze. Na dwa tygodnie wyjątkowego czasu dla naszej rodziny.

Do usłyszenia, gdy łączność pozwoli.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Drodzy Czytelnicy,

Dziękuję za Wasze komentarze, które odbieram drogą mailową dzięki technologii blogspotu i mozzilli. Jednakże internet tutaj widywany bywa głównie na ogródku, gdzie w porach wieczornych i nocnych raczej nie przebywam (a szkoda, rzec by się chciało, bo niebo wygwieżdżone jak w górach). W związku z czym pisanie postów zajmuje wieki, bo zasięg pojawia się i znika, a odpowiadać na komentarze tym bardziej nie nadążam, mimo że o każdym piszącym myślę ciepło i z tych dowodów wzajemności w pisaniu się niezmiernie cieszę.

We wtorek będę we Wrocławiu i włączę się do dialogu z odbiorcą, jak również prześlę kilka zdjęć ilustrujących nieudolną moją prozę o charakterze wspomnieniowym.

Dziś zaś wspominam mecz 1/135 Pucharu Polski pomiędzy dwiema wsiami. Na zawodnika numer 6 koledzy z zespołu wołali "Marysia", ale najczęstszym słowem powtarzanym w chwilach radości, gniewu i cierpienia (po licznych faulach) był nasz staropolski "urwał". Tak przez piłkarzy na murawie, jak i widzów na plastikowych krzesełkach niewielkiej trybuny.

Więcej nie napiszę z powodu obrzęku palców na skutek wyjmowania orzechów laskowych z zielonych łupin. Pomagałam bowiem teściowej czynić zapasy na zimę. Przy łuskaniu o zimie rozmawiałyśmy z trwogą i pewną rezygnacją wobec tego, co nieuniknione.

kino do wynajęcia

Boski Andy zaprosił mnie do kina, wiedząc, że żona na wsi nie ma rozrywek natury intelektualno-emocjonalnej. Poza tym boski, który wyznaje zasadę, że lepiej w późno niż wcale, chciał uczcić rocznicę naszego ślubu, mającą swój czas kalendarzowy dwa miesiące temu. Zresztą nie dociekajmy intencji i przyczyn, i tak w pobliskim większym miasteczku kino jest czynne raz na kwartał, należało więc skorzystać z okazji.

Trzeba przyznać, że zaskoczył mnie gest Andy'ego, który na ogół ma węża w kieszeni, w dodatku tak zadomowionego, że nie ucieka mimo obecnych w tych kieszeniach dziur. Bowiem kino było całe dla nas. Podejrzewam, że zapłacił po 11 złotych za każde miejsce (taki tutaj cennik biletowy). A może jeszcze był i napiwek dla kasjerki oraz pana sprawdzającego bilety, bo oba etaty były obsadzone.

Potem poszliśmy na lody, po jednej gałce, więc bez szału, ale na rynku, którego obejście zajęło nam dwie minuty, nie znaleźliśmy kawiarni, skorzystaliśmy więc z prowizorycznej budki. Tu wszystko w skali mikro, a przecież na rynku wrocławskim gubimy się. Poza tym mąż mój nie lubi tłumów, ja też nie.

Ach, prawda, zapomniałam napisać o filmie. Coś o pustyni, Algierii i mówili po francusku.* Tytułowy antybohater to podobno najprzystojniejszy aktor Francji i strach pomyśleć, jacy są pozostali. Jej zgubił się kochanek, jemu - zgubił się na Saharze wielbłąd, scenarzyście zgubiły się notatki ze szkoły filmowej, jak się konstruuje fabułę. Wyszedł nudny jak flaki z olejem, nielogiczny film o niczym. Zapamiętałam z niego, że jak się nie ma do opowiedzenia żadnej historii, należy odłożyć pióro.

Wieczór i tak był wyjątkowy.

*"Sahara", Francja 2011




piątek, 12 sierpnia 2011

chaotycznie piszę wśród nocnej ciszy

W domu cicho, wszyscy poszli spać. Czwórka dzieci, dwójka dorosłych, a ja  - stały element tutejszego wystroju - na wieczornej wachcie zbieram myśli w tym spokoju krzeseł, stołu kuchennego, lampki nocnej. Rzeczy senność przerywają tylko wszędobylskie muchy.

Nadal pachnie wypiekami, może stąd tyle much. Ciasto drożdżowe lubi ciepło węglowej kuchni, wyrasta jakby mimochodem. Samo pieczenie odbywa się w gazówce, bo piekarnika węglowego się boję - mimo ogólnej umiejętności rozpalania i podtrzymywania ognia, wyniesionej jeszcze z domu i czasów pieca w przedpokoju w naszym mieszkaniu w kamienicy oraz z wszelkich kuchni w wiejskich placówkach zgromadzenia, w którym spędziłam przecież parę lat jako siostra wszystkich ludzi.

Tu do szczęścia potrzeba mniej niż w metropolii. Wytchnienie daje nawet codzienna krzątanina w ubranym dla hecy fartuszku, o kolorze jajecznicy (jak pięknie pasuje do przywiezionego znad morza naszyjnika z bursztynem w trzech kolorach*).


11-letni bratanek boskiego jest dziś kuchcikiem. Bez mrugnięcia okiem wyrabia ciasto na pizzę neapolitańską wg Eyes Wide Open (Bartek, wybacz, nie mieli tu suszonych drożdży i daliśmy 15 gramów surowych). Bowiem tego nastoletniego urwisa i wybijokno pasjonuje kuchnia i gotowanie. Nareszcie ktoś, kto rozumie moją miłość do wyrabiania kruszonki do bułeczek drożdżowych na jutrzejsze śniadanie.

Boski Andy na work-at-home łapie w ogrodzie internet i pocztę korporacyjną, obierając jabłka na kompot. Tak go zastaję po powrocie od awaryjnego dentysty, potrzebnego nagle Skakance. Dobrze, przy okazji wizyty w miasteczku kupuję też 3 bluzeczki, sukienkę i spódnicę, wszystko w cenie jednego przecenionego ciucha w wielkomiejskiej sieciówce.

Idealizuję? Może. Pająki tutaj znowu wydzierają nam przestrzeń, powoli zajmują z powrotem omiecione ściany. Jakby chciały powiedzieć: to wy jesteście tu przejazdem i w gości. Za chwilę wyjedziecie, przez resztę roku ten dom będzie stelażem dla naszych pajęczyn.

*prezent urodzinowy od boskiego Andy'ego

wtorek, 9 sierpnia 2011

runaway

Podróżowanie codziennie na stację kolejową do pobliskiego miasteczka po odbiór boskiego Andy'ego jest trochę jak rosyjska ruletka. Droga bowiem krajowa i wąska, TIR za TIRem wiezie meble z wielkopolskiego zagłębia meblowego, a pewnie także zabawki z Chin do sklepu po pięć złotych, a nie brakuje i traktorów z licznymi przyczepami, pędzących 20 na godzinę do skupu wymłóconego zboża.

Pobocza brak, są za to głębokie rowy i drzewa, na których zawsze można skończyć dachowanie, gdyby komuś z naprzeciwka przyszło do głowy wyprzedzać na trzeciego. A jednak prowadzę z dziećmi ożywioną konwersację na temat innych uczestników ruchu (często powtarzany termin to "pierdzikółko" - kto oglądał pewną produkcję disney pixar o aucie czerwonym jak nasze, ten zna źródło cytatu).

Boski przybywa o 17:49. To o jakąś godzinę wcześniej, niż bywa widziany po pracy we Wrocławiu, mimo że tam ma do pracy ze cztery kilometry, a stąd - jakieś dziewięćdziesiąt. Wracajmy do miasta, proponuję, nie będziesz musiał wstawać o świcie. Boski kręci głową.

Oglądamy w nocy świetnie zrobiony dokument o Warszawie i jej mieszkańcach. I wtedy mówię: myśmy po prostu tego roku uciekli z domu. My się po prostu z miasta umysłowo już wyprowadziliśmy i nie chcemy mieć z nim nic wspólnego.

Gdyby ktoś szukał, ostatnio widziano nas na wsi.

niedziela, 7 sierpnia 2011

i czasopisma

Lektura czasopism przypominających o samorozwoju, samodyscyplinie, samoświadomości i samowystarczalności współczesnej kobiety wprawia mnie w niejakie zestresowane przygnębienie.

Postanawiam się więc ratować w trybie pilnym. Zamiast zupy robię manikiur, boski Andy zaś, spadłszy z hamaka, wyręcza mnie w karmieniu dzieci. Ja zaś pod śliwką w towarzystwie os, gzów i lektury o trudnym dzieciństwie na północy Anglii, suszę paznokcie pomalowane na mało widoczny kolor.

To nie wystarcza.

Wnikliwy Czytelnik zapewne pamięta, że w sytuacjach stresowych oddaję się pieczeniu ciast, i tak samo jest tym razem. Towarzyszy mi przybyła na kawę sąsiadka z domu naprzeciwko, zawodowy cukiernik, i na skutek tremy ciasta drożdżowego wychodzi cała miednica.

Potem potrząsam śliwą z w strugach deszczu, zaczęło bowiem lać, a do placka trzeba przecież coś włożyć oprócz kruszonki, gdy taki wokół urodzaj. Potem wstrząsam także jabłonką, a stopy w klapkach grzęzną w mokrej trawie. Owoce stukają o połamany, niegdyś biały, parasol z napisem PARIS, porzucony przez delegację Włochów w korporacji boskiego. Ręce mam czarne, zamiast lakieru - twarzowe żałoby.

Wyszedł placek ze śliwko-jabłkami oraz sześć drożdżowych bułeczek. Cukier puder, potrzebny do lukru, zrobiłam w znalezionym w kredensie NRD-owskim młynku do kawy.

Na koniec dnia jestem spokojna o to, że moja kobiecość świetnie poradzi sobie bez Wysokich Obcasów i Poradnika Domowego.

sobota, 6 sierpnia 2011

przegląd prasy

Czytam w Wysokich Obcasach od Babci (taki mamy deal: ja od mojej Babci dostaję Wysokie Obcasy, Babcia ode mnie - Gościa Niedzielnego; zawsze się uśmiecham na myśl o tym paradoksie) o kobietach spełnionych w działalności gospodarczej. I serce we mnie omdlewa. Jakby mam te romantyczne wizje już za sobą. Nie w tym kraju.


Potem oddycham z ulgą, wszystkie Panie bowiem mówią, że jeszcze nie zarobiły tego, co w działalność włożyły. Może to wredne z mojej strony, ale myślę, że za dwa lata sytuacja ta się nie zmieni, ale wtedy żadne Obcasy o nich nie napiszą, Kapcie Na Płaskich też raczej nie. Na historię z życia wziętą do Życia na Gorąco (czy na zimno w galarecie) natomiast będzie brzmiało za mało dramatycznie, chyba że  do historii o ciułaniu na ZUS dojdzie jakieś zajęcie komornicze albo niepełnosprawne dziecko.

Potem czytam o wydanej nakładem blogerce, co odniosła sukces, sławę i pieniądze na skutek pisania codziennie notek, i ciskam gazetą pod śliwkę.

Od jutra będę czytać tylko nekrologi w dziennikach, to niewyczerpane źródło radości, że człowiek żyje, chodzi, jeździ po lesie na rowerze, czuje oddech dzieci na policzkach. Słucha w koło Macieju Agi Zaryan, co śpiewa Miłosza. I objada się słodkimi renklodami, mając gdzieś wzdęcia.

piątek, 5 sierpnia 2011

zabawa w akronimy

Jeśli budzik dzwoni o 4:50, a ja go wyłączam po śnie, który i tak był czuwaniem z zamkniętymi powiekami, oznacza to niechybnie, że Grzybka czeka EEG. Bo musi wstać razem ze mną i  być potem tak padnięty, żeby zasnąć na popołudniowym badaniu.

Po to przecież przyjeżdżamy: do ZUS-u i na EEG. Jakże miasto może się więc kojarzyć z fajerwerkami? Oba akronimy przypominają o smętnej stronie spraw, konieczności zarabiania pieniędzy oraz niepokoju o zdrowie syna. To pierwsze ureguluje się samo: pieniędzy na firmowym koncie starczy już tylko na jeden ZUS i rachunek za telefon. Co do Grzybka, to cieszymy się po udanym EEG (znaczy, że syn zasnął i udało się zarejestrować czynność mózgu we śnie), a wiedzieć będziemy coś dopiero po wizycie u neurologa na początku września, bo tyle trwa opisanie i znalezienie miejsca w poradni.

Sąsiadka mówi do mnie, wysłuchawszy o konieczności badań: to trochę straszne. Nie, odpowiadam, przyzwyczailiśmy się.

Naprawdę najstraszniejsze było to wstawanie skoro świt.

ludzie bezdomni

Wrocław za oknem widzę.

Mieszkanie pachnie jak zwykle klejem z mebli. Przybyło na ścianach szarawych od kurzu, zwisających gdzieniegdzie pajęczyn.

W lodówce pusto, tylko fasolka po bretońsku, którą boski Andy kupił na czarną godzinę i nadal tam czeka na swój dzień wyzwolenia ze słoika.

Internet za to działa lepiej niż na wsi, gdzie ostatnio było go jak na lekarstwo.

Nie przybywam tu nawet jak do siebie. "U siebie" to ostatnio kategoria, za którą nie stoi żadne miejsce na ziemi. Na oknie stroik z pisankami. Jak widać, dawno przestałam zauważać, cóż za niedbalstwo.

Może przywiązana jestem do regału z książkami i kilku kiecek, które nie nadawały się na żaden z wyjazdów.

Za godzinę wyjeżdżamy znowu na wieś. Tam czeka własny jasiek. Łóżko, które w naszym gierkowskim M dawno przestało się mieścić. Śliwki i osy. Poranek, że można boso i w pidżamie wyjść przed dom.  Także w deszcz.

Jadę po mieście i nic mnie w nim nie cieszy. Odzwyczaiłam się kompletnie.

wtorek, 2 sierpnia 2011

gosposia

Zewsząd wysypuje się przywieziony z wakacji piasek. Drugi dzień rozbrajam  kolejne torby jak miny porozrzucane na tych ruchomych piaskach. Mój inwentarz imponuje asortymentem z odległych od siebie dziedzin. Nigdzie jednak ani śladu spakowanych klamerek do prania. Sabotaż mojego perfekcjonizmu?

Piąta pralka kończy bieg i prosi, by ją oszczędzić - w końcu w każdej chwili może spaść deszcz tego lata, więc po co prać więcej.

Za dwie godziny przybywają teściowie, znaczy prawowici gospodarze tego miejsca. Mam wiele pomysłów, wśród nich ten, by zamknąć swój pokój i udawać, że jest czysto. Ale nasze rzeczy rozlazły się po całym domu i urągają pedanterii właściwej dobrym gospodyniom. Myślę, gdybym stąpała nogami mocniej po ziemi, może też udało mi się zamykać powieki, z lubością myśląc o odprasowanych koszulach, skulkowanych skarpetkach, zamiecionym obejściu. Jakoś jednak ciągle nie mogę dobić do peletonu perfekcyjnych pań domu, wlokę się w ogonie.

A teraz idę kontynuować podejmowane od rana wysiłki porządkowe. Przywrócić temu miejscu nieskazitelny ład - to jak pozamiatać plażę z piasku.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

tranzytem

Cóż to była za podróż zza Torunia, gdzie spędziliśmy weekend!
Na naszą część przybyło kilka autokarów kibiców, w eskorcie opancerzonych samochodów policyjnych. Nie chcieli się z nami pożegnać, więc zablokowali cały Toruń. W korku spędziliśmy ponad godzinę, a w kulminacyjnym momencie - zgubiliśmy drogę.

Łatwo w takich okolicznościach stracić pogodę ducha, nad którą rozbłysła pełnia słońca po widzeniu z naszą absolutnie nietuzinkową rodziną.Tłumaczę boskiemu, że nie ma sensu ustalać, czyja to wina, tylko skupić się na rozwiązaniu problemu*. Z drugiej strony, ten kondukt pożegnalny cieszy.

Dopiero boski Andy uświadomił mi, że ci zieloni to kibice Falubasa Zielona Góra, a w eskorcie policji dlatego, by zwolennicy Apatora Toruń nie roznieśli ich w pył. Oczywiście, że pamiętam bardzo dobrze nazwy tych klubów, jeszcze gdzieś sprzed dwudziestu pięciu lat. Gdy graliśmy bowiem w popularną grę karcianą z kuzynostwem, dzieliliśmy się na kluby żużlowe.

Dziś już nie grywamy w nic, wszyscy mamy po dwójce małych dzieci, a kuzynce nawet urodziło się trzecie, którego boski został ojcem chrzestnym. Poczucie solidarności zostało.

Przybywamy do domu na "naszej" wsi z deszczem i mgłami - i odpowiada to smutkowi, że odległość do Torunia i dalej jest jednak porażająca, biorąc pod uwagę szlaki komunikacyjne naszego kraju, które za K. Wielkiego z pewnością były bardziej przejezdne.

*ta mądrość jest owocem czytania "Difficult Conversations" na krzesełku pod plażowym placem zabaw.