poniedziałek, 31 maja 2010

potargały sad

Z białego parasola kapie woda i wkrótce na gumowym dywaniku samochodowym jest już jej cała kałuża. Od rana do wieczora kałuża nie wysycha i towarzyszy mi od przedszkola do home office, a potem dalej, dalej, w gonitwę dnia, który rozłożył się w grafik z dokładnością do kwadransa. Uczniowie w firmie opowiadają mi o losach swoich babć, to całe rodziny przesiedleńców, jako Wrocławianie mamy te same korzenie i powtarzamy te same narracje; trudno uwierzyć, że jest jakaś grupa Polaków, których babcia nie urodziła się na Ukrainie, Białorusi czy Litwie. Przy tych historiach odpoczywam, zielonym markerem kreślę litery w conference roomie, i myślę mimochodem, że naprawdę lubię to, co robię. Nie dla obcasów, nie dla sukienki, bo zawsze może zwisać gdzieś z boku jakaś nitka, a makijaż popaść w ruinę na skutek czynników meteorologicznych. Dziś myślę, że specjalizuję się w metodzie na swój sposób majeutycznej, tej, której ojcem był Sokrates. Jestem świadkiem narodzin kolejnych fraz i zdań, przechodzenia od tego "nie wiem, jak to będzie po angielsku" do tego, how you say it in English. Przyjmuję te narodziny jak położna i spokojnie się nimi cieszę.
A potem, z kałużą po białej parasolce, jadę z Grzybkeim odebrać Skakankę z urodzin zorganizowanych w molochu. Z kim się bawiłaś? pytam, mam nadzieję że nienatarczywie i lekko. Jak to z kim, z nikim, na zjeżdżalni bawi się samemu. Potem szukamy chłopięcej pelerynki przeciwdeszczowej, ale wszystkie wyszły. A jutro w przedszkolu piknik. Obwieszczam dzieciom, że zrobię pelerynkę sama, z dużej torby reklamowej, w której wytnę otwór na głowę. Przyjmują bez zastrzeżeń. Znowu pada, ale auto z kałużą w środku zawozi nas do domu.

niedziela, 30 maja 2010

can't be late

Mariza mówiła wczoraj (czuję się jak co najmniej Marek Niedźwiecki, gdy niedbale tutaj wrzucam tutaj jej imię), że widownia, która ją całowała po rękach, może się cieszyć z soboty i perspektywy dłuższego spania. Zaprzeczam. Już na walizce czekam, zmartwiona prognozą pogody, i podejmuję trudną decyzję w co się ubrać, by pasowało do pociągu, indyjskiej torby w paski, oraz do kościoła na wsi, gdzie wierni przychodzą w strojach biurowych i weselnych, i śmiało zdeklasowaliby każdą jedną parafię wielkiego miasta w zakresie splendoru. A jednak, mimo że na wsi spędzamy lato rok po roku, nie weszłam jeszcze w posiadanie zestawu w stylu church glamour i dzisiaj też będę straszyć płaskim obcasem i długością po kostki.

Zaszokowana swoim wczesnym wstanie, dopijam jeszcze kawę, jeszcze wyglądam za okno na trzynaście stopni i wiatr, z twarzą taką trochę posmutniałą i napiętą, jakby rzekł autor jakiejś przeciętnej książki, bo przecież wszędzie się spóźniam, a spóźnienie na pociąg może mieć skutki dalekosiężne i nieodwracalne. Tak sobie nie dowierzając, wyobrażam sobie Grzybka i Skakankę na peronie zapyziałej stacji.

To pędzę, "Z nocnym pociągiem do Lizbony" pod pachą, choć jechać będę w przeciwnym kierunku i z powrotem, A może po prostu ruchem spiralnym - dalej.

sobota, 29 maja 2010

nocny pociąg do lizbony

Pociąg rzuca i trzęsie, gdy odbywam swoją pierwszą podróż koleją żelazną od ośmiu - dziewięciu? - lat. Pozostawiam za sobą wieś; boski Andy dopiero co odwiózł mnie na stację i nadal tylko mnie gniecie ten widok Grzybka przycupniętego na ławeczce, co pyta: mogę jechać z tobą? Ale postanawiam przy pierwszej okazji zorganizować wyprawę koleją, w pierwszy niepracujący czwartek czerwca i sama ze sobą jestem umówiona. Jakby pomaga.

Darowaną mi od losu godzinę wykorzystuję na krótkie rozmowy telefoniczne, próbę znalezienia sygnału radiowego oraz czytanie "Nocnego pociągu do Lizbony", do rytmu stukotu kół. Nie poradziwszy sobie z niemieckim oryginałem podarowanym onegdaj przez Heike, tkwię w wersji angielskiej i nie ufając tłumaczowi, martwię się nieco, czy docieram do sedna, bowiem to tekst, w którym waży każde słowo.
Ale nocny pociąg pędzi prosto do Lizbony, potem senny tramwaj przez śródmieście; prysznic, perfumy, sukienka czarna orientalna nieco i Latorośl Ali McB dzwoni, że już są na moście, i Ala zajeżdża luksusową furą zabrać mnie dalej, dalej - do Lizbony.
A przecież ta wyprawa rodzi się w takich bólach, babski w planie wieczór w Lizbonie przechodzi kolejne fazy przepoczwarzenia, i na trzy wolne bilety w ostatniej chwili trudno Ali skompletować chętnych. Synek Borówki dostaje gorączki i już spodziewam się, że nie będzie jednak tańczenia na stole w tawernie. Ale w końcu, w składzie przypadkowym ale dobrym, lądujemy w Lizbonie.
Na koncercie Marizy we Wrocławiu, znaczy.
Sukienka orientalna puszcza w szwach, było do przewidzenia. A co tam.

piątek, 28 maja 2010

plastelinki

Gdybym była egzaminatorem w szkole teatralnej, też kazałabym kandydatom odegrać etiudę, w której byliby plasteliną. Przedstawienie bowiem Grzybka w przedszkolu, które wieńczy huczne obchody ku czci rodziców, ten temat właśnie podejmuje. Grzybek jest plasteliną niebieską, ale są i inne kolory. Plastelinki leżą w pudełku, lepią słońce i trawę, i deszczyk. Syn mój gra świetnie, przekonująco i radośnie; zagadnienie tremy jest mu zupełnie obce. Jestem dumna. I szkoda tylko, że jakiś szef z bogatego kraju telefonem z garów pomyj skutecznie zatrzymuje Boskiego Andy'ego w pracy i nie pozwala mu zdążyć na życiową rolę Grzybka. Bowiem pracownik korporacji, choćby i menedżer, czasami musi być plastelinkiem.

czwartek, 27 maja 2010

w telegraficznym skrócie

Praca na mnie spada póki co, w zastępstwie. Więc jeżdżę do firmy, gdzie panie tak wdzięcznie stukają obcasami, i ja też, ja też. Na głowie staje odbieranie dzieci z przedszkola, ale nieoczekiwanie okazuje się, że Boski też potrafi - nawet przyprowadzić zupełnie pieszo, nieustraszony nagłą biegunką Skakanki po drodze i koniecznością skorzystania z wc w akademiku architektury.
W nocy, wycieńczona nowymi obowiązkami, za to nie zmartwiona ich brakiem, oglądam muppet show od Opalonych. I śmieję się w głos, niepomna jakże łatwych do przewidzenia trudności z wstawaniem do przedszkola.
I robi się sentymentalnie: jeszcze ostatnie przedstawienia Skakanki, jeszcze Dzień Matki w podgrupach i koniec roku na horyzoncie. Dla swoich uczniów przygotowuję magnesy na pamiątkę naszych spotkań, na fali schyłkowych emocji.
Znowu pada deszcz, a przecież żyję, i mam nadzieję.

niedziela, 23 maja 2010

veni Creator

Nieobce jest mi popadanie zarówno w euforię, jak i w najczarniejsze czeluści; to w sumie naturalny modus vivendi perfekcyjnego melancholika, którym podobno jestem. Dzisiaj jednak po prostu spokojnie jest. Śmiem zaryzykować stwierdzenie, że nie pamiętam, kiedy tak było ostatnio, bo gdyby było, pewnie zapamiętałabym to zejście z placu zabaw, z fortuny huśtawki, z karuzeli życia, jak śpiewa ostatnio jakiś hiphopowy zespół w radio, z bananami na twarzy w refrenie.
Nie, żebym weszła w posiadanie planów na przyszłość, dostępnych, jak sądzę, tylko na górze; nie żeby znany mi tak dobrze stan zawieszenia uległ stabilizacji, pytania znalazły odpowiedzi, a życie poukładało się do szufladek jak w gospodarstwie domowym pedantycznej gospodyni. Nic z tych rzeczy.
A jednak, nie wiedzieć skąd, spokój mam, jak na słoneczniej lagunie w tym spokoju się wyleguję, nie umiejąc go sprawnie i bez użycia wyświechtanych metafor opisać. A przecież jeśli dziś nie napiszę, już za kilka dni sobie nie uwierzę, że tak było.
Może to ta odbyta roz-mowa, a właściwie rozmów kilka; może przekonanie czyjeś, że wszystko jest pod kontrolą i nic nadzwyczajnego się nie dzieje, a nic złego się nie stanie, mi się udziela. I mimo że woda ostatnio kojarzy się źle, przemawia do mnie to zdanie, że gdy człowiek czuje się jak dziurawy durszlak, ma możliwość błyskawicznie i w całości się napełnić.
Warto było przejechać te 250 km w jedną stronę, żeby w Zielone, bezdeszczowe, Święta to usłyszeć.

piątek, 21 maja 2010

biometr (nie)korzystny

Do piekarni się już nie wybiorę, bowiem kolejki takie, jakby głód był podstawowym lękiem wrocławian, gdyby jednak nas zalało.
Wczoraj, gdy panowie objuczeni litrami wody pitnej kierują się do zatroskanych żon i uradowanych tym, że coś się dzieje, małolatów, jem loda w wersji "amerykański rożek", przechadzając się skrawkiem słonecznego deptaka. Spod pracy, także w stronę domu. To słońce zdumiewa mnie, jak gdybyśmy mieli listopad i jego obecność była zjawiskiem, rzekłabym, paranormalnym.
Nie, żebym się o nic nie martwiła, po prostu zapasy wody mineralnej zrobiłam już w poniedziałek.

Powinnam dziś sprzątać i pakować dobytek na wyjazd, ale nie mam siły, nie mam ciśnienia, słaba moja wola gospodyni domowej zajmuje się kolejnym biznes planem. Mogą wszyscy naokoło powiadać, że jakoś to będzie, a ja i tak wiem, że dopóki nie będę mieć realnej wizji "jak to będzie", nie osiągnę spokoju ducha. Wnioski bowiem ostatnich przemyśleń mam takie, że jedynie człowiek spełniony choćby na zupełnie małym skrawku swego zawodowego poletka, może mieć ochotę na prace domowe, sprzątanie, zakupy, szycie - i życie, in general. I radość z niego wylewa się na wszystko wokoło, wybaczcie to hydrologiczne porównanie.

środa, 19 maja 2010

once upon a time

Nie miałam pojęcia, że na mokrej kostce brukowej naciśnięcie hamulca do oporu jest tak samo skuteczne jak akt strzelisty, pewnych jednak rzeczy można się nauczyć jedynie drogą empirii. Więc gdy ABS bezradnie stuka, a ja siłą woli próbuję powstrzymać toczenie się auta do przodu, rozlega się głośne BUM i wkraczam mimo woli w przestrzeń osobistą auta marki audi A4 lub B5 czy też C8, zawsze te rozróżnienia były zbyt zawiłe. Odjeżdżając w tył spodziewam się dziury wielkości główki kapusty w karoserii poszkodowanego, ale nie widać nic, kilka drobnych rys i ledwo widoczne dla oka odgięcie błotnika. Więc w nastroju pojednawczej skruchy wysiadam. I wtedy następuje prawdziwe kino grozy, bowiem kierowca audi, na oko połowę młodszy ode mnie, widzi jednak główkę kapusty i nie szczędząc mi gniewnych fraz, dzwoni na policję. Nic, że mówię, panie, policję wzywa się do nieboszczyków i rannych, ale nie, pan zatrzaskuje się w swoim aucie. W strugach deszczu próbuję przez szybę wytłumaczyć, że mam ważną polisę, której numer chętnie udostępnię w trybie natychmiastowym, pan jednak, gdyby miał flintę, zrobiłby mi dziurę w głowie wielkości wspomnianej główki kapusty. Dzieci na tylnym siedzeniu płaczą, Skakanka już wróży sobie osierocone dzieciństwo z matką w więziennej celi, szef mój w pracy przyjmuje do wiadomości, że mogę nie dotrzeć na zajęcia, co staje się jeszcze bardziej realne, gdy książę z bajki krzyczy do mnie, że policja będzie za trzy godziny i on idzie na obiad, bo tu zaraz mieszka.

[Minęła zupa i jedno drugie danie księcia z bajki plus kawa. Na odsiecz przybywają królowie zwaśnionych królestw, znaczy ojcowie księcia i królewny].

Na szczęście tata chłopca z audi jest jowialnym mechanikiem samochodowym. Na szczęście mój Tato wypracował przez długie lata ugodowe podejście w obliczu konfliktów (nie jak za młodu, gdy przez otwarte okno auta potrafił nazwać adwersarza idiotą, jak pamiętam). Pani patrzyła w przednie lusterko, mówi chłopiec, a ja nie zaprzeczam,gdyż znając realia pospiesznego wychodzenia do pracy, mogłam sprawdzać makijaż i nie zauważyć, że audi przede mną zabiera się do parkowania). Spisujemy co trzeba, bez fragmentu o makijażu, i podajemy sobie ręce.

[Gdyby nie królowie zwaśnionych królestw, bajka miałaby zupełnie inne zakończenie. Stanowiłaby również koniec pewnej narracji, gdyż w więzieniu raczej nie ma sieci. Morał: Królewna postanawia nakłonić Tatę króla do rzucenia palenia, bo kto ją będzie ratował ze szponów histerycznych książąt, gdy Taty króla zabraknie? ]

poniedziałek, 17 maja 2010

ciągle pada

Jako że weekend był z cyklu przygoda i rozrywka, zwłaszcza w odniesieniu do dzieci, dziś wypada dzień gospodarczy. Gdy boski Andy z okrutnym katarem odwieziony w szpony hinduskiego audytora, a dzieci z katarem mniej okrutnym odstawione do reszty dzieci z katarami w przedszkolu, kupuję. Jakoś tak się zawsze składa, że kończy się na raz wszystko. Zatem od sklepu do sklepu przemieszczam się autem, w mokrej kurtce przeciwdeszczowej, wycieraczki na najwyższej przerzuctce,; a w międzyczasie TuBaron z trójki opowiada mi o tym, że pada deszcz. Deszcz pada na autorkę wieczornego, tak wynika z prognoz i geografii, i u niej stopni 9 ponoć, a u mnie nadal 6,5. Panie przechodzą przez ulice w kolorowych kaloszach i jaka szkoda, że nie jestem fotoreporterem i nie uwiecznię tego konstruktywnego podejścia do klęski żywiołowej. Na Olzie Czesi, co porubali Janicka, będą mieć w nocy falę kulminacyjną. Ja zaś o dwunastej w południe wyładowuję ostatni bagażnik zieleniny, wątróbki, papieru toaletowego i wszystkiego. Gdyby jednak powódź była, a dzisiaj jadąc sprawdzałam, że brakuje jeszcze jakiegoś metra i siedemdziesięciu centymetrów, możemy przez tydzień nie wychodzić z domu.
Właściciel sklepu z materiałami do nurkowania odwołuje lekcję, a szkoda, bo byłoby na temat.

sobota, 15 maja 2010

wysokie temperatury

Boski Andy, kichając na leżąco, tłucze termometr rtęciowy.
Szczęśliwie bez rurki z rtęcią. Jedziemy z dziećmi na rowerach do apteki. Nowy termometr, elektroniczny, pokazuje, że Andy nie ma temperatury w ogóle żadnej i - jako osobliwy przypadek zera absolutnego - spędza resztę dnia horyzontalnie.

Zabieram zatem dzieci na festiwal wysokich temperatur przy Akademii Sztuk Jakże Pięknych. Przechodzę mimo stolików z wytworami własnymi studentów, kolczykami, wisiorkami oraz portretami koni. Jeden z moich bohaterów także tam studiował, ale dziś nie robi to już na mnie żadnego wrażenia. Mam nadzieję, że gdy studenci kiedyś będą szukać pomysłu na firmę, urealnienie przyjdzie im mniej boleśnie niż mnie.
Ulepiwszy z gliny to i owo, spotykamy Alę McB z dziatwą i robi się weselej. I jako ignorant w dziedzinie odlewnictwa i produkcji szkła, znajduję prawdziwą przyjemność w przechadzaniu się pomiędzy piecami w miłym towarzystwie. Przypominam sobie, że poza high tech mamy jeszcze high touch. Human touch.

A tutaj to i owo z gliny:

Grzybek zrobił grzybka wg własnego pomysłu.

Skakanka złotą kaczkę oraz ślimaka.


Mojemu ślimakowi odpadły rogi, anioł jakoś się trzyma. Jak my wszyscy.

piątek, 14 maja 2010

a w sercu ciągle maj

W radio podają, że to najmokrzejszy maj od stu lat, przynajmniej za czeską granicą, co mi przypomina, że kronikując majówkę opuściłam dzień ostatni w strugach deszczu, z niewybaczalnym faux pas w zakresie politycznej poprawności i stosunków bilateralnych obu narodów. Zaśpiewaliśmy bowiem w czeskim autobusie wycieczkowym, gdy repertuar się wyczerpał po stokrotce polnej i przybyli ułani, jak to Janicka porubały Orawiany. Nieumyślnie, po prostu zwrotka pierwsza się nam skończyła i z rozpędu weszliśmy na drugą. Po wersecie o Janicku salwa głosów wycieczki niepewnie ucichła.
Boski Andy obok mnie gorączkuje w okolicach 38, co jest skutkiem sesji zdjęciowej, na której zmarzł okropnie. Nie śmiem pytać, jaka to była sesja zdjęciowa, ale wnioski nasuwają się same, że mogły to być jedynie fotosy mocno rozbierane. Więc teraz doprawdy nie wiem, jak to wypadnie na wrocławskim rynku i czy mamy swym pociechom nie będą musiały oczu dłonią przesłaniać. Nieobliczalne są skutki sławy, gdy nie idą za nią pieniądze.
Przewlekłe załamanie pogody sprzyja częstszym mym wizytom w lodówce, z której - w niewyjaśnionych okolicznościach - znikają kolejno tabliczki czekolady. I wiem, że tej wiosny mnie 38 nie grozi, i nie pomogą żadne wymiany zamków w spodniach, a nawet optymistyczne rozdawnictwo odzieży skurczonej w praniu.

basta et nada te turbe

Słońca nie ma jak nie było, ze Skakanką wychodząc do przedszkola dostajemy w twarz powiewem arktycznym tak, że wołam: maj, aj, aj, aj. A mimo to wstaję z postanowieniem, że dosyć już lamentacji. Nie żebym znalazła światełko w tunelu, w tunelu mym zawodowym nadal awaria prądu, więc kolejką elektryczną nie da się do przodu, a i ciemności, że oko wykol. Działania, które w tych ciemnościach podejmuję, trudno ocenić w kategoriach zdrowego rozsądku.
Nie, żeby pocieszająca była perspektywa wizyty w szpitalu po odbiór generowanych przez półtora miesiąca w Centrum Zdrowia Dziecka wyników badań metabolicznych Grzybka. Po prostu narzekanie ma swój poziom saturacji nawet i w prozie, i po co komu smętne paprochy pływające w roztworze nasyconym.
Przypominam sobie, że niejedno już w życiu robiłam i za każdym razem miało to jakieś pozytywne skutki. Poza tym, bezradność daje pole do manewru siłom wyższym. Innymi słowy, przestaję się martwić i niech martwi się teraz Szef. To taka chrześcijańska wersja powiedzenia, że głupi mają szczęście: Tych, których On miłuje, i we śnie obdarza. Mam nadzieję, że przynajmniej od czasu do czasu.
A w ramach rozwiązań prowizorycznych, dziś jadę pogratulować Prawniczce zdanego egzaminu, do którego ją przygotowywałam, i umówić się na lekcje z jej mężem - dawnym frontmanem zespołu Punk Brigade Banditten. Nawet bowiem w ślepej uliczce zdarzają się drobne wyzwania.

czwartek, 13 maja 2010

przyczajony tygrys, ukryty smok

O w pół do dziesiątej osiągam już pełen stan gotowości. Dziecko nakarmione, lekcja kursowa przygotowana w detalach i mogłabym zrobić coś jeszcze. Wtedy przypominam sobie, że pierwsze w kolejności byłoby gotowanie rosołu i kupno pieczywa, i zapał we mnie gaśnie.
Gdyby ktoś mnie bowiem zapytał, czym zajmowałam się przez te ostatnie siedem lat, gotowanie zupy co drugi dzień stanowiłoby pewien leit motiv. Przyrządzanie pomidorowej, na ten przykład, w swej prostocie kojarzyłoby mi się z narzędziem wysublimowanych tortur, nie dlatego, że nie lubię gotować, ale że monotonia powtarzalnych czynności bywa trudniejsza niż zaplanowanie wycieczki na księżyc.
Ale tylko dzisiaj, tylko teraz, gdy mam więcej paliwa niż drogi do przebycia. W normalnych okolicznościach biegania z lekcji na lekcję, tłumaczenia głębokich wykopów oraz zapór, organizowania dzieciom wypraw i poczytanek, odpowiedziałabym, że leit motivem było pisanie. Taka ta pamięć ludzka wybiórcza.

środa, 12 maja 2010

krawiectwo lekkie

Mając świadomość, że opisywanie przyrody przy użyciu słów może mieć skutki siermiężne, koncentruję się na mojej nowej karierze szwaczki. Na razie ręcznej. Nadeszła bowiem wiekopomna chwila, skrupulatnie odkładana z dnia na dzień od kilku lat, dopełnienia drobnych napraw i krawieckich przeróbek.
Więc doszywam guziki - to zajęcie, które bardziej niż cokolwiek innego kojarzy mi się z brakiem zajęcia - oraz wymieniam zamek błyskawiczny w spodniach. Wymiana zamka powinna wybrzmieć w trybie niedokonanym, gdyż po półtorej godziny mierzenia i wszywania, jestem nadal w połowie drogi.
Grzybek obok seryjnie produkuje zaproszenia, rozsmarowując mój klej do decoupage'u okazjonalnie na stole i podłodze (oba sprzęty wyselekcjonowane po tygodniach obrad z boskim Andy'm, gdyśmy zasiedlali mieszkanie lat temu osiem; nic nie zostało z ich pierwotnego blasku). Z guzików robi koła wyścigówki na obrazku i efekt jest lepszy niż moje szycie. Przyklejanie guzików okazuje się bowiem znacznie bardziej efektywne i - efektowne.

malarswto ścienne

Jadę i niebo oglądam barokowe, zupełnie jak iluzjonistyczny plafon. Słońce w centrum kopuły białe, przesłonięte obłokami, wystawia promienie na zewnątrz szarawego tła. Kopułę otacza dalej pierścień z obłoków, achromatyczny, wystarczyłby w zupełności biały i czarny akryl, by ten niespokojny plafon wymalować ze wszystkimi tonacjami.
Wpatrywanie się w niebo to też jakiś rodzaj akceptacji dla maja, który racjonuje słońce i zamiast pantofelków nosi ubłocone adidasy. Również dla końca roku szkolnego, który objawia się coraz mniejszą ilością pracy, aż do kompletnego zaniku w połowie czerwca, jak uczy doświadczenie. Na świat coraz częściej wychodzę bez makijażu, ogłaszając pewną formę złożenia broni, a przecież ciągle chciałabym być jak biznes woman. Prawie kupuję maszynę do szycia w kwiatki, bo potrzeba wytwarzania - choćby odzieży dla dzieci - jest silniejsza niż ekonomiczne prognozy dla działalności mojej bardzo gospodarczej. Bo mogłabym w zastępstwie zawiłości filologicznych szyć dziewczętom granatowe spódniczki, stosownie do koniunktury końca roku szkolnego, i na allegro sprzedawać za pół ceny innych producentów.
Przeziębiony Grzybek cieszy się z mojej domowej obecności tej środy, a ja, z moją potrzebą użytecznego zagospodarowania własnej osoby, cieszę się, że jest przeziębiony.

poniedziałek, 10 maja 2010

arboretum

W okolicach kostek ten chłód, który przypomina, że sztruksy nasiąkają wodą równie szybko jak dżinsy, i że ulewa to zmasowany atak z góry i z dołu, gdy ścieżki pomiędzy kałużami coraz węższe. I nieprawdopodobne tym bardziej wydaje się to wczorajsze słońce raz po raz zza chmur, podobnie jak sobotnie sianokosy na wsi. O krawędź laptopa opiera się biały bez od sąsiada z półpiętra; kwiatostan już przywiędły, ale ciągle jeszcze pachnie nieprzytomnie w M4 z wielkiej płyty.
Ciepłych weekendów w roku mamy tylko 16-18, wynika z moich obliczeń prowadzonych od kiedy śnieg stopniał, i tej wiosny zamierzam wykorzystać każdy jeden, każdy możliwy. To nic, że tydzień zaczyna się stosem prania i bałaganem; zakończyliśmy z boskim Andy'm definitywnie cykl zimowych weekendów gospodarczych. Bo czymże są czyste podłogi czy nawet niedzielny obiad z dwóch dań - przy cisie, co gałęzie nad samą ziemią układa w bajeczne esy floresy? Kiedyś z drzewami prowadziłam rozmowy, kiedyś drzewa mówiły własnym głosem, a ja mogłam godzinami stać i się w nie gapić, i zanim poszłam spać mówiłam dobranoc orzechowi, co rósł pod moją kamienicą. Dziś orzech spod kamienicy został ścięty, w kamienicy już nie mieszkam, a na gałęziach ruchome dekoracje w postaci dzieci. To naturalna, dobra odmiana. Nawet Grzybek, wykopawszy z Maliną dołek, próbuje swych sił na parterowym konarze.
I gdy czuję się taka stara na fali przemian, Bartek pożycza mi teleobiektyw i odkrywam, że wiele jeszcze w życiu nie widziałam. Bo to też takie niezwykłe spotkanie, wśród zabytkowego drzewostanu, znajomości praktykowanych głównie on-line, z Alą i Bratkami. I gdy Magda mi mówi, że czytuje, to biorę w garść odpowiedzialność za każde napisane słowo. Do jutra, do kiedy znowu zapomnę, że bywam czytana, i znowu mazać będę pamiętnikarskie szlaczki, w pustym pokoju, z bzem na laptopie.

piątek, 7 maja 2010

spis treści

Uczestników majówki informuję, że z datami wczesno-majowymi, chronologicznie, nadal będą się pojawiać reminiscencje. Jak zwykle, pasuje mi życie w rozkroku: niby w codzienności, a jednak ciągle na majówce. Bo ja, jak to się mówi, umiem się w życiu ustawić.

unemployment syndrome

O Mam Talent! wspominam nieprzypadkowo. Dopiero co mąż mój, Boski Andy, wziął udział w korporacyjnej wersji programu. Przed kamerą odbył piętnastominutową rozmowę w Marcinem Prokopem, który okazał się nie być przygłupem, a nawet stwierdził, iż chciałby u boskiego pracować. Mimo że nie wygrał programu, teraz boski Andy ma na głowie kupę kłopotów typowych dla celebrytów: pani fotograf ściga go w kwestii sesji zdjęciowej, której efekty ujrzymy na wrocławskim Rynku. Wszystko z okazji pięciolecia korporacji na ziemiach odzyskanych (uwielbiam ten termin, jego pustka semantyczna jest powalająca).
A ja? Jem na śniadanie lody z Ciocią B., spotkaną przypadkiem nieopodal sieci sklepów z obuwiem dla dzieci (dzisiejsze poranne szycie sandałów Grzybka dało mi do myślenia: idzie lato, wakacje, trzeba narybek stosownie przygotować). Bez talentu, bez sesji zdjęciowej, w brudnym biurze, które nie wiem po co sprzątać, rozpoczynam kolejny dzień moich bardzo długich wakacji. Nadal bowiem szukam sobie poważniejszej pracy.

czwartek, 6 maja 2010

serwis wieczorny

Arturo, chory wskutek ekstremalnej wyprawy po ser i kawę w czeskich górach, na L4 pisze poezję śpiewaną i czekam z niecierpliwością na wersję wokalno taneczną na youtubie. Ala prostuje, że ma kota, nie psa, i że pies jeździł w jej samochodzie oraz mieszkał w pokoju na zasadzie użyczenia lub na krzywy ryj. Ponadto dodaje, że Kolega Od Książki to zasadniczo Autor Książki, i cóż, faktycznie ja w książce Kolegi poprawiłam jedynie przecinki. Ale nie, nie przypisuję sobie przecież współautorstwa, raczej przyczepiam identyfikator, że to ktoś, komu udało się dotrzeć do momentu egzemplarzy wydanych drukiem, i pamięcią ciągle sięgam tej książki, jak leżała w postaci luźnych kartek w szarym pudełku na moim biurku.
Wracając z kursu w szkole dla uczniów, usiłuję, w ten dzień deszczowy jak nie w maju, przywołać pisarskie własne zapędy. Ale mimo że i szara ulica, a nawet i rzepak kwitnący po drodze za miasto i z powrotem, miały miejsce w jakimś świecie równoległym i nieudolnie przedstawianym, nie potrafię dokończyć żadnej z historii, w których występowały. Poprawiam torbę na ramieniu i myślami wybiegam ku jutrzejszemu śniadaniu i kawie. Trudno, w Mam Talent nie wystąpię. Może Arturo?

niedziela, 2 maja 2010

dzień trzeci: velke losiny

Na deser po obiedzie na drewnianym tarasie mamy zwiedzanie zamku po czesku z przewodniczką, która po przyciśnięciu niewidocznego guziczka "play" na brzuchu recytuje bez zająknięcia, ale i bez emocji wskazującej na kompatybilność myślenia z mową, historię miejsca. Miejscami mroczną. Jasne momenty renesansowego miejsca to trzymetrowy piec kaflowy z 1585, prezent od męża dla żony, by ogrzać mury zimne nawet w to ciepłe majowe popołudnie. Nie wiem, z powodu bariery językowej, która to pani o obliczu z wypłowiałym rumieńcem na ogromnych naściennych portretach została tak gorąco obdarowana.

Ale mamy też barokową maleńką kaplicę, która jest tak stara, że o mało nie rozsypuje się, gdy dmuchamy na nią z górnej wewnętrznej galerii. A obok - sala rozpraw i tortur, gdzie testom - bynajmniej nie na inteligencję - poddawano domniemane czarownice. Na środku stołu tkwi oryginalna księga, gdzie notowano najistotniejsze treści procesu. Jak zauważa Ala, największą czcionką - nazwisko inkwizytora.

Wychodzę i myślę, że to jakaś niesłychana nonszalancja i lekkomyślność, nie pozostawić za sobą nic poza kilkoma meblami i portretem, i że nigdy się o codzienności mieszkańców zamku nie dowiem. A przecież mówię Skakance, tu pani domu jadła śniadanie, potem chodziła od okna do okna, tu czesała włosy, a tu spała. O czarownicach nic nie mówię, bo mi wstyd.

I jestem przez chwilę spokojna: po nas zostaną całe twarde dyski zdjęć, muzyki, szablonów i zapisków. Potem oświeca mnie, że za kilka wieków nie będzie oprogramowania do czytania tych formatów. Kolega Od Książki przypuszczenia moje potwierdza. No i nikt nas nie sportretuje, co najwyżej karykaturzysta na deptaku. Vanitas vanitatum.

dzień trzeci: ksiądz

Jest niedziela i w pobliskiej dużej wsi znajdujemy Mszę o nietypowej porze: 11:15. Sprawdzamy kilka razy, bo dlaczego nie 10:57 lub 12:43? Potem nas oświeca, że może to filia i nie tak jak w Polsce, gdzie księży jak mrówków, jeden ksiądz musi objechać cały powiat.
Kościółek ma w ołtarzu głównym Wawrzyńca na kracie. To stary, zimny budynek, ze stałym składem kilku parafianek. Gdy zasiadamy z dwudziestką naszych dzieci do ławek, wchodzi i ksiądz z torbą podróżną, jakie widywało się z pięćdzisiąt lat temu. Ksiądz także może mieć z tyle, lub mniej albo nawet więcej, ale trudno powiedzieć, bo zniszczony trudami. Wysoki, sutanna poprzecierana w wielu miejscach wisi na nim jak na tyczce, a duże dłonie wyglądają na odmrożone.
A potem od ołtarza uśmiecha się, i mówi do nas po czesku, mamy wrażenie, że poświęca nam całe kazanie. I śpiewa z nami kanon z Taize. W tej zniszczonej twarzy oczy błyszczą dziecięcym jakimś zapałem.
Na koniec mówię do Borka, zobaczymy, czy wsiądzie do alfa romeo, jak nasi proboszczowie mają w zwyczaju. A ksiądz, zamieniwszy z nami słowo na przykościelnej ścieżce, mówi "do swedanou w nebe" i odjeżdża antyczną białą skodą, trąbiąc na pożegnanie.
Wzrusza ten idealista w królestwie czeskiego ateizmu. Także na tle polsko-katolickiego feudalizmu.

sobota, 1 maja 2010

dzień drugi: may day, may day

Schodząc w stronę chaty górskiej wielkości hotelu, z napisem "restaurace"- ku pokrzepieniu serc, powtarzam sobie w głowie, co mówi Borek: nie porównywać się z nikim, nie porównywać Grzybka z żadnym innym dzieckiem, iść za głosem serca (według tego scenariusza, mieszkam na Karłowicach w domu z ogromnym oknem narożnym, gdzie stoi moje biurko mahoniowe z piórem gęsim, i piszę swoją szóstą powieść - po jednej na każdy rok, a Grzybek ze Skakanką budują inidiański szałas na naszym dzikim ogródku). Wtedy myślę, że pójdę uczyć na pół etatu do podstawówki i wiem, że to rozwiązanie nieprzystające do marzeń, oraz mocno prowizoryczne, ale rozwiąże kłopoty z ZUS-em i feministkami, które nie będą płacić na moją emeryturę tylko dlatego, że mam dziecko specjalnej troski. Z każdym krokiem utwierdzam się w przyjętej prowizorce, i gdy docieramy pod szyld "restaurace" myślę już tylko o frykasach na obiad, którego nie trzeba gotować.

Gdy jesteśmy już po deserze i kawie, ekstremiści dzwonią ze szczytu i słabym głosem proszą o transport kierowców na parking, by mogli wrócić po swoje kobiety i dzieci, lub tylko dzieci. Pada deszcz. George organizuję akcję ratunkową i po godzinie kierowcy ekstremistów opowiadają straszne historie o tym, jak ich dzieci biegają boso po schronisku, a rodzice między sobą szukają choćby jednej suchej skarpetki. Sam wygląd kierowców jest opłakany i zastanawiamy się, objedzeni po sufit, jak bardzo mokre są dzieci, skoro rodzice są przemoczeni błotem do samych kolan.

dzień drugi: at the outset

Grzybek pełni w nocy rolę mojego osobistego kaloryfera i rano ani mu się pali wstawać, co jest na rękę po późno-kolacyjnych rozmowach przy kanapce. Jednak w końcu dzieci się budzą. Grzybek otwiera oczy coraz szerzej i w końcu przemawia: Kupiliśmy nowe mieszkanko.
Niestety nie, niestety nie. Ale jest jasno i przez okno widać, że jesteśmy w górach i nie grozi nam cywilizacja - nic ponad przejeżdżający niekiedy traktor.
Że Grzybek różni się od innych dzieci widzę przy śniadaniu jak na dłoni i serce we mnie omdlewa, by użyć słów psalmisty. Dodawszy do tego refleksję na temat sytuacji zawodowej jego mamy, otrzymuję nastrojową mieszankę gazów łzawiących, a przecież trzymam się dzielnie. I pnę się pod górę, ścieżką wiodącą dokądś, gdzie - wie tylko Drobek, i Grzybka raz po raz przebieram z odzieży przemoczonej topniejącym śniegiem, i wiem, że nie mogę się zatrzymać w punkcie wyjścia, w biadoleniu, w bojaźni i drżeniu, w chorobie na śmierć, jak pisał Kierkegaard.
Wyprawa rozdziela się, grupa ekstremistów brnie w las i śnieżne błoto po pachy, a my z boskim Andy'm dołączamy się do tych, którym wystarczy spacer. Spożywamy z Georgem i Georgianą zapasy z plecaków, dzieci budują tamę, Grzybek przekopuje kamyki do foremek.

Raz po raz wychodzi słońce.