piątek, 31 maja 2013

sacrum i profanum

Trzeba przyjechać do maleńkiej rybackiej miejscowości na wyspie, by móc zrewidować pojęcie na ten temat po raz kolejny.

Tu zdarza się monstrancja w wejściu do kawiarni. No pewnie, że tak. Kawiarnie to miejsca gdzie w relacjach można trochę bardziej do przodu i trochę bardziej w głąb. Nie grozi tam ani zmywanie, ani pranie, ani inne życiowe konieczności i dystraktory. Jest drugi człowiek i rozmowa, otwieranie zamkniętych drzwi, zdejmowanie okiennic, co tak dzielnie strzegą mojego keep smiling.

To jasne jak słońce. Trzeba zabierać i Jego do kawiarni. Nie po to został ze mną i z Tobą, Czytelniku drogi, po wszystkie dni aż do skończenia świata, by wydzielić Mu maleńki metraż tabernakulum i to jeszcze pod kluczem.

A tutaj dziś nasi mężczyźni budują wielką łódź. Kobiety będą pewnie pogłębiać relacje kawą, bo po podróży jeszcze nie udało się nikomu odzyskać pełni przytomności.

środa, 29 maja 2013

coraz dalej za Wrocławiem

W zupełnych ciemnościach wsiadamy. Kierowca mówi, że komary wlecą, więc docieramy do miejsc, ostrożnie prowadząc przed sobą dzieci, po omacku. Nikomu nie przychodzi do głowy negocjować los nasz i komarów. Co jakiś czas można rozpoznać rysy znajomej twarzy. Mimo że wiedziałam, że nas dużo, to przechodzi ludzkie pojęcie.

Skoro nad morze z Wrocławia i większą grupą, doszliśmy do wniosku, że autokarem. Pomysł tej wyprawy i cały ciężar organizacji wziął na siebie Jack Jacket. Mąż jednej i ojciec trojga.

Spakowanie się miało charakter wydarzenia cudownego. Znaczy nie, że tak fantastycznego, bo momentami emocje wyskakiwały przed pomyślunkiem (czasem to wskazane, ale niestety nie przy dużych rodzinnych projektach). "Cudowny" znaczy tu nadprzyrodzony raczej. Nie dawałam wiary, że damy radę, widząc stopień rozsypki na dwie godziny przed zbiórką.

Nasi Sąsiedzi z dołu byli w walce z żywiołem nieznacznie za nami. Gdy prawie spuszczałam klapę bagażnika, Peter wyszedł z torbami i przez dłuższą chwilę próbował otworzyć nie swoje auto. Everything's under control.

Dziękuję Czytelnikom za odpowiedzi nadesłane na retoryczne pytanie w poprzednim poście. Nie spodziewałam się odzewu. Blog to literatura w tak niewielkim stopniu sensacyjna. A teraz, gdy jedziemy w czerni za oknami, kilka rzędów przede mną Dosipisanie, za nią Mero, obok Doktorowa J; za nami Opaleni i inni Czytelnicy, w życiu pozablogowym bliscy. Kilku ważnych osób brakuje.

Na miejscu poznam Emkę. I bardzo jestem ciekawa tych, których nigdy nie widziałam na oczy, a pozostawiają tu swoje ślady, albo po prostu są.

Dziękuję.

Deszcz pada.

wtorek, 28 maja 2013

czas wolny namalowany na kawałkach

Puzzle 1000 kawałków. Przywiezione od Brata Bliźniaka. Obraz olejny, kawiarnia, kanał portowy, jachty, lato, słońce.

Myślałam, że nie będę czekać aż tyle. Ułożyłam osiem kawałków. Gdyby był w pobliżu jakiś stół, którego nie trzeba używać też do jedzenia i odrabiania lekcji, może nabrałabym rozpędu. Ale nie. Chyba wcale nie jest to kwestią stołu.

Ułożyłam osiem kawałków oparć krzeseł kawiarnianych i klombów.

Reszta wychodzi że na emeryturze, choć ciągle mam obawy, że przytępiony wzrok nie odróżni tysięcznej części masztu jachtu od wazonu z kwiatami, a nawet jeśli, wykręcone reumatyzmem palce nie złożą wypustki z zagłębieniem.

Jutro jedziemy oglądać morze na żywo. Pranie się pierze. U Sąsiadów z dołu, co jadą z nami, też. Przeziębiłam się i gdzie o tym wspomnieć, jeśli nie na blogu, którego nie mam już pojęcia, kto czyta. Prognozy w internecie zapowiadają opady bębniące o dachy. Nie upadam jednak na duchu.

W ramach desperackiej próby ułożenia chaosu w całość zapisuję: 15:00 kupić dzieciom kalosze.

czwartek, 23 maja 2013

żelazna siła woli

Życie tłumaczeniowe wymaga żelaznej siły woli. Można by porównać ze zrywaniem fasolki w dzieciństwie w czasie wakacji na wsi. Przed tobą ciągnie się szmat pola. Więc najpierw mówisz: to godzina roboty. Po godzinie oglądasz się wstecz, ale kilwaseru zaledwie na jeden metr. Góra dwa. W przerwie robisz jeszcze pięć innych pilnych rzeczy, myśląc o innych pilnych. Co zwłaszcza jest dotkliwe, gdy zapomniało się o nadaniu statusu pilności i dzieci skończą bez czystych spodni.

W kolejnych przerwach zaglądasz na fejsbuka i za każdym razem wychodzisz z poczuciem, iż miejsce to nie umywa się nawet do kina, mimo że wytwarza tak wiele treści i iluzji - w tym także iluzji związków międzyludzkich, jakie kiedyś dawało sąsiedztwo, a zatrudnionym w biurze - daje biuro.

Tematycznie nieustanna dywersyfikacja, choć zlecenia jakby gonią życie. Parę tygodni temu, gdy Znajomy Ksiądz z Polski z redakcji alternatywnego bloga wylądował w Nowej Zelandii, przyszło zlecenie tłumaczenia swetrów z merynosów. W tym tygodniu, gdy Skakanka ze swoją drużyną na turnieju piłkarskim, a Boski prowadzi mecz chłopców w przedszkolu - tłumaczę stroje piłkarskie, dresy, getry, arcysportowe kurtki i piłki również do futsalu.

Szukam żelaznej siły woli i znajduję ją z trudem. Siedzi z figlarnym uśmiechem pod biurkiem, nieudolnie chowając za plecami baton z czekoladą. Zapytana o solidarność z moimi wyzwaniami, odpowiada mi, że ma ostatnio dosyć wyzwań i wolałaby układać puzzle. 

Ale o tym jutro.

wtorek, 21 maja 2013

marzyciele

Mamo, a Ty kim chciałaś być?, zapytuje Skakanka przy obiedzie we dwie, bo reszta jeszcze w robocie.

Najpierw anglistką. Nauczycielką i tłumaczką. I jeszcze pisarką. Bo taka prawda, zanim kimkolwiek innym, gdy miałam lat czternaście przyszło mi to do głowy. Bo spisywać angielskie słówka i zdania mogłam zamiast jedzenia, a nad słownikiem przeżywałam zachwyty, jakie inni w Luwrze czy na Broadwayu.

I spełniło Ci się? - Prawie, odpowiadam. Skakanka nabiera kaszę na widelec. A ja bym chciała być weterynarzem. Albo wuefistką. Albo farmerką. Pastuszkiem, znaczy.

Uśmiecham się i Skakanka nie rozumie, dlaczego, a ja nie potrafię dokładnie wytłumaczyć.

Grzybek wieczorem postanawia zacząć pisać. Po prostu. Znosi na stół stosy płyt dvd z mało oglądanymi ze względu na ścisłą reglamentację, za to ulubionymi bajkami. I przepisuje tytuły. Od tyłu do przodu i w odbiciach lustrzanych, choć sporo liter maszeruje za kolejnością.

Chcę się nauczyć pisać. Chcę wiedzieć, co to wszystko znaczy. Pisanie jest bardzo ważne. Nawet żeby przebiec maraton (do którego nasz syn się szykuje), trzeba umieć pisać. I pisze przez godzinę.

Jest tak wiele momentów, gdy życie rodzinne przypomina zagrabianie wody albo zamiatanie piasku. Ale gdy dzieci nas zaskakują, są to chwile zachwytów znacznie przewyższających wertowanie słownika za młodu.

poniedziałek, 20 maja 2013

feels like heaven

Kołysze mnie wiatr, słońce przez liście patrzy w twarz z pogodną troską, i myślę, skoro są takie momenty i ptaki nie spadają z drzew, znaczy, że Opatrzność czuwa. I to pierwsza taka chwila od nie wiem kiedy, gdy odpoczywam od zmartwień. Bo ostatnio ich mamy trochę. Żeby nie powiedzieć, jakoś nas rodzinnie przytłoczyły. Albo postawiły na nogi w stan męczącego alarmu w tle. I po raz pierwszy od nie wiem kiedy pisanie przestało wyczerpywać tematy.

Więc z Boskim wyjeżdżamy na wieś, na jedno popołudnie. Wagary robimy od wszelkich obowiązków i oczekiwań. Jemy lody w maleńkiej mieścinie na rynku. Polewę czekoladową, co spada na mnie obficie, okazuje się, że da się wyprać w kawiarnianej łazience i wysuszyć suszarką do rąk w dwie minuty. I mówię dzieciom, że Mama Okruszyna zawsze da radę i bardzo bym chciała, by tak właśnie było.

Wszystko nam sprzyja, hamak, słońce, zieleń nieprzytomna i Kydryński w tak dawno niesłyszanej sjeście. I gra muzykę już wakacyjną, i nie zapomniał o Stingu.

Boski buduje z dziećmi szałas. Grzybek w domu wcześniej przy stole nakreślił nawet projekt. Sąsiedzi obdarowują mlekiem do kawy, bo kosz piknikowy, mimo że zapełniany od wczoraj, o tym zapomniał. Potem Boski ze Skakanką organizują mecz na wiosce. Drużyna Skakanki wygrywa.

Długo zbieramy się do powrotu w miejski nasz poniedziałek. I myślę, trzeba by wziąć rzeczy, jak są. Uwierzyć w dobroć dobra, dać szansę wszystkim nieprawdopodobnym projektom jeszcze raz.

niedziela, 19 maja 2013

o której odchodzi popołudniowy?



Z pozdrowieniami z drogi na świąteczną wycieczkę Skakanki na wieś. "Mam coś dla Ciebie na bloga", powiedział Boski i wysadził mnie w szczerym polu. Z aparatem w jego smartfonie, na którym kreślę swój podpis właśnie.
Na szczęście zaczekał, bo musiałabym wracać popołudniowym.

sobota, 18 maja 2013

s jak sobota

S jak sobota. Ale najpierw:

Spowiedź przed rocznicą I Komunii Skakanki. Dzieci w komitetach kolejkowych i wszystko jakoś szybciej i łatwiej w tym wieku.

Skauci Europy. Skautki właściwie. Z powodu zaplanowanej przez Akelę gromady wyprawy do parku - z komitetem rodziców czekamy prawie godzinę na powrót harcerek z porannej misji. Dzięki temu można się

spotkać. A to ważne, gdy grafiki zbyt wielu spotkań towarzyskich nie uwzględniają.

Sprzątanie. Bardziej jakby generalne i wspólne. Ale ono ostatnio, jak za dawnych bardzo czasów szczenięcych, odbywa się w towarzystwie Paula

Simona. Ponieważ nasza wieża do grania ma sto lat, połączenia z kolumnami rozgrzewają się dopiero przy czterystu decybelach. Gdy my gotujemy oraz uczymy się współpracy i że matka nie służąca, Boski się

spisuje z innymi facetami, którzy mając za dowódcę Jacka Jacketa, króla mórz, malują półprodukty na plac zabaw. Za tydzień będziemy go montować nad Bałtykiem. Czyli o całą Polskę

stąd. A dla Czytelnika, który zada sobie trud odpalenia suwaka, przepiękna ballada Simona, Under African

Skies.


Paul Simon - Under African Skies

Powered by www.Mp3Olimp.org




piątek, 17 maja 2013

ubytki i przybytki

Dentysta nasz rodzinny, którego odwiedzam z przyczyn stomatologicznych, przynosi mi pożyczyć książkę PanMarka. Tu chciałabym przesłać szczególne ukłony blogerce Dosi, która onegdaj opisywała wizytę u dentysty, gdy to została nagrodzona  tomikiem wierszy za bycie dzielnym pacjentem.

Nie wiem, co ma ten miły gest pamięci o obiecanej lekturze do dzielności w moim przypadku. Najdzielniejsze w tym wieku już nie młodym, ale jeszcze nie średnim, jest znoszenie ubytków w stanie uzębienia wraz z przybywaniem lat. Nie wiem, na ile przygotowują mnie te wizyty do rozstania na stałe z zębami niesłusznie nazwanymi stałymi, to jeszcze jednak odległa perspektywa, ale jednak na horyzoncie majaczy.

Z rzeczy stałych jest stała opieka stomatologiczna, stała obecność PanMarka wraz z muzyką (zarzucenie ostatnio słuchania wynikło z trudności łączenia słuchania z innymi zajęciami, które okazywały się mniej absorbujące od radia). Stałe są też rodzinne zmagania z wychowywaniem dzieci. Choć wydaje się, że jest trudniej niż kiedyś. Jak wytłumaczyć córce, że nie potrzebuje komórki, gdy dzieci do szkoły przynoszą już tablety? Jeśli wszyscy oszaleli, to ja też? Czy dziecko na przerwie wgapione w telefon w jakikolwiek sposób się rozwija?

Może zamiast komórki warto zaproponować radio. Teatr wyobraźni, jak mówi PanMarek. Tyle że trzeba wyłuskać rozgłośnie, które z wyobraźnią mają jeszcze coś wspólnego.

Mimo że może nie idziemy z "duchem czasu" (co to za jeden?), im bardziej wolna od mediów, tym bardziej czuję się młoda, chociaż w tym względzie. Gdy czytam pożyczone wspomnienia PanMarka, utwierdzam się w przekonaniu.


środa, 15 maja 2013

pomocnik

Lekcja angielskiego z uczniem klasy szóstej, bardzo miłym chłopcem zresztą.

Zagadnienie gramatyczne: wyrażanie planów i zamiarów przy pomocy konstrukcji "going to".

Okruszyna: Are you going to help your Mum on Saturday?
Uczeń: Yes.
Okruszyna: What are you going to help her with?
Uczeń: With eating.

No tak. Przecież to jasne jak słońce. Żeby nie miała poczucia, że po nic gotowała!
Kurtyna.

wtorek, 14 maja 2013

niedziela, 12 maja 2013

sweterek w serek

Zawodowo krótki epizod pod tytułem "wszystko o swetrach". Tak mi zleca biuro, z którym od czasu do czasu współpracuję. Znaczy oni do mnie ślą korespondencję codziennie, czy bym mogła i chciała, a ja sprawdzam wątły grafik godzin życia zawodowego i selektywnie odpisuję, że bym mogła i chciała - lub nie.

Nie miałam pojęcia, jak pasjonująca jest odzież dziana. Że tyle rodzajów wełny, o wzornictwie nie wspomnę. Przypominam sobie, jak z Bliźniakiem na drutach w ósmej klasie szkoły podstawowej zrobiliśmy sobie swetry z wełny kowarskiej. Był to pierwszy i ostatni raz. Wyszły z naszych starań średniowieczne opończe. W sweter każdego z nas mieściły się dwie osoby grubsze lub trzy szczuplejsze.

Mimo że narzutki fantazyjne i szale haftowane jak z ery jazzu, marzy mi się szybko pokonać pozostały jeszcze gąszcz słów i odesłać. Boski przynosi mi kanapkę i słoik z konwaliami. Moje życie zawodowe jest dla niego zagadkowe. Mówi, że gdyby miał takie rzeczy tłumaczyć, toby zwariował. Czy kogoś przeraża uiglenie maszyny dziewiarskiej, wyrób odpasowany albo zamek ukryty w reglanie?

Na dniach przyjdzie z angielskiego wydawnictwa licencja na tłumaczenie książki i to będzie dopiero poważny projekt. Póki co z angielskich kwestii - jutro Rodzice jadą odwiedzić Brata Bliźniaka w UK. Mój Tato po raz pierwszy wsiądzie na pokład samolotu. Zmartwienie tylko ma takie, czy długopis można przewozić w bagażu podręcznym, gdyż na czas lotu chciałby pogrążyć się w rozwiązywaniu krzyżówek, wyobrażając sobie, że siedzi przy stole w kuchni z pewnym gruntem pod stopami.

Mam nadzieje, że będzie to ich podróż życia :)


sobota, 11 maja 2013

gra w kolory

Idziemy ze Skakanką - dla uczczenia egzaminu trzecioklasisty - oglądać badziew w sklepie ze sztuczną biżuterią. Zamiar zakupu kolczyków w kształcie listów poczty lotniczej, które okazują się klipsami, kończy się kupnem wiadra do mycia podłóg, gdyż poprzednie się złamało. Wiadro jest czerwone, bo tylko takie mają w pepco, składnicy badziewiu.

Biorę jeszcze dwa podkoszulki reprezentacji Anglii, też czerwone. I narzutkę Skakance na okazje, gdy dla odmiany od stroju piłkarza mogłaby się przebrać za dziewczynkę, z małą nadzieją, że ją kiedyś ubierze. Też czerwoną.

W czerwonym T-shircie zakupionym onegdaj w innym sklepie z badziewiem, zwożonym z metkami z UK, i drogo sprzedawanym jako przecenione wyroby, podchodzę do kasy i wyciągam moją czerwoną portmonetkę. Nie napiszę przecież, że też ze sklepu z badziewiem, bo Czytelnik się znudzi i poszuka innego linku. Bo ile można o czerwonym, badziewiu i historii zakupów.

Jemy lody i czerwonym autem wracamy do domu. Gdyby całemu dniu zrobić czarno-biały retusz z pozostawieniem czerwieni jedynie, nasze przygody rzucałyby się ładnie w oczy.

czwartek, 9 maja 2013

entuzjazm

Jadę z zaległym zwolnieniem do ZUSu. Tam lato. Otwarte okna na maj i zamknięte okienka stanowisk obsługi. Rozmawiam z panem, co siedzi obok i boi się podejść do tego czynnego, gdyż ostatnio dostał "o...". Kobiety urzędujące bowiem są groźne. W końcu zostaje wezwany. Gdy siedzę przy moim okienku, wypełniając druki, słyszę, że znowu ma pecha. Panienka z okienka nie zostawia na nim suchej nitki.

W okolicy domu mijam panów żółtych koszulkach, co na środku drogi dokonują inspekcji szkód wyrządzonych przez mróz w asfalcie. Chodzą, patrzą i myślą.

Tłumaczę potem jakieś słowa. Na czas. Bo deadline. Choć bardziej podoba mi się "oberwanie chmury". Jak się zastanowić, chmura, co rwie się jak stara poszwa, jest bardzo poetyckim wyrażaniem.

Doniesienia sportowe mówią o wygranej Śląska na skutek jedynego gola tego meczu - samobójczej bramki zawodnika Legii Warszawa. Biorąc pod uwagę, że piłkarz ekstraklasy zarabia dziesięć razy tyle co pani w ZUSie, powinien mieć tyleż więcej entuzjazmu. Nawet we śnie gole strzelać.

środa, 8 maja 2013

pikniki i żyleta

W niedzielę Brat Boskiego uprowadza mnie na mecz. Razem tworzymy prowizoryczną rodzinę 2+3, ale tylko Skakanka "moja". Oczywiście nie chcę, oczywiście kręcę nosem, oczywiście dźwig wyciąga mnie z domu, w którym stwierdziłam, że dokonam żywota w ponurym towarzystwie gryp. Ale Boski mówi: idź. To idę.

Stadion otaczają grupki sikających mężczyzn. Bez najmniejszego skrępowania. Widać zaczęto celebrowanie popołudnia od piwa. Ale to nic, mijamy, zasłaniając dzieciom oczy.

I wtedy, po przejściu przez szczelną bramkę kontrolną, słyszę ten dźwięk. Nie jest to huk i nie jest to śpiew, ale jakby jedno z drugim. Uderza mnie zieleń murawy, mnóstwo przestrzeni do prostokąta nieba, i tea muzyka trybun. Znajdujemy nasz sektor. W linii prostej od nas siedzi grupka kibiców Pogoni Szczecin i widzę, że coś u mnie i Skakanki nie tak z ciuchami, bo naszą czerwienią shirtów jakby im bardziej sprzyjamy.

Szwagier tłumaczy, że wybrał miejsca strategicznie. Naprzeciw "żylety." To z żylety dobiega ten przejmujący tubylczy rytm. Ale gdy tylko milkną, wchodzi Pogoń, i są jak grom przecinający powietrze. Krzyczą w końcu w desperacji "Legia Warszawa", i wtedy zrywa się pogardliwy gwizd. Ze wszystkich stron. Nie tylko gwiżdże żyleta, ale także nasz rozległy sektor "pikników".

"Pikniki" to kibice, którzy wystroili się w szaliki i zielone barwy Śląska Wrocław, ale nie stać ich na żadne ekstrawagancje. Nie śpiewają i nie jeżdżą za swoim klubem na mecze. Żyleta naprzeciwko nas cala tętni życiem, ogromny tam-tam wygrywa rytm, zapiewajło prowadzi melorecytację dopingu. To oni robią akcję tego meczu, bo piłkarze przewracają się o własne nogi, mimo że mecz pucharowy. Patrzę i widząc poczucie mocy żylety,  myślę, że mogłabym co tydzień tu bywać.

Gol pada w 85 minucie. Nawet pikniki zrywają się na równe nogi. Aplauz mógłby siłą rezonansu wyrzucić nas wszystkich w powietrze. Jestem zachwycona. Śląsk Wrocław-Pogoń Szczecin 1:0. Wszystko będzie dobrze, życie jest piękne, sport to zdrowie. Dziś Wrocław gra z Warszawą.

Radość Piknika przed nami:


Radość Skakanki:



wtorek, 7 maja 2013

co za upał

Drogi Czytelniku, ostatnie dni nam miło mijają z dziećmi na pomieszkiwaniu z owcami w Peak District. Co prawda tylko wirtualnie, ale zawsze.*

Dziś znaleźliśmy prawdziwy rodzynek. Jedyne siedem minut, za to przez większość czasu człowiek ćwiczy zmarszczki mimiczne w uśmiechu.


Shaun the sheep - Shaun The Sheep 1x29 If You Cant Stand The Heat


*Dziękujemy, Arturo.

list otwarty

Wczoraj w godzinach wieczornych z koszyka w sklepie taniej sieci byłego okupanta z Zachodu zbiegły cztery udka kurczaka oraz świńskie pośladki zwane popularnie schabem (bez kości).

Być może ucieczka była uprowadzeniem i miała miejsce na taśmie przy kasie. Dość powiedzieć, że w pamięci świadka naocznego zaistniała luka pomiędzy wyjęciem zaginionych ze sklepowego zamrażalnika i spakowaniem toreb z zakupami.

Dzisiejsze okoliczności produkowania obiadu pokazały, iż kurczak i prosiak w ogóle nie zostały dowiezione do domu.

Czytelniku, jeśli wczoraj byłeś klientem sklepu owego, znajdującego się na drodze od Okruszyny do Jacketów nie w linii prostej przez Odrę, ale w linii ulicznej, i znalazłeś w swoim koszyku podrzucony duet mięsny, znaczy że Okruszyna zapada zgodnie z przewidywaniami na starczą demencję.

Drogie zwierzęce przypadłości, jeśli wypadłyście z bagażnika na ostrzejszym zakręcie, wybaczcie ten finał pozbawiony sensu. Zawsze to lepiej znaleźć się na stole.

Sercem oddana, głową nie wiadomo gdzie,
O.

sobota, 4 maja 2013

pauza

Auto prowadzę niepewnie, zdziwiona zielenią. Musiało mnie nie być tutaj ze dwa miesiące, pamiętam śnieg.

Trąbią na mnie i mówią niecenzuralne bardzo rzeczy, a ja te incydenty oglądam, jakby należały to tego samego porządku absurdu, co okno otwarte na skutek temperatury. Mogłabym owce z rodziną pasać w dalekim Peak District, tam może pogoda bardziej przewidywalna, a potem English breakfast tea z mlekiem na dworze, przy całkowitym braku ruchu drogowego.

Szybko wracam i postanawiam oddać bezterminowo prawo jazdy i zezłomować samochód.

Grzybek sadzi z Boskim nasionka w pokoju stołowym, bo na balkon jest jeszcze zbyt chory. Potem zlewa się kroplistym potem i zasypia z gorączką. Gdy po kilku godzinach otwiera oczy i przychodzi do nas do stołu, gdzie jemy obiad na wynos z pobliskiego baru, zapytuje: Tato, czy ja dzisiaj sadziłem te nasionka?

Dzisiaj.

O, to długo pospałem.

Synu, myślę, gdy patrzę w jakim punkcie znalazł się świat, czuję mniej więcej to samo, co Ty.

czwartek, 2 maja 2013

he sees angels in the architecture

A jednak postanawiam coś zmienić.

Ciszę w domu, przecinaną deszczem i opowiadaniami Grzybka, zajmuje Graceland, najsłoneczniejsza płyta Simona, z chórami murzyńskich głosów. W latach szczenięcych towarzyszyła rytualnie sobotnim porządkom. Kurze z półki lewej górnej - ścieżka pierwsza, ale jakże sprawy przybierały tempa, gdy człowiek nadążał za słowami "You Can Call Me All".

Paul Simon - You Can Call Me Al

Powered by mp3soup.com
Zapalam lampę i pod nią z Grzybkiem rozkładamy grę planszową, i są to niemal wakacje na kocu plażowym  na Przylądku Dobrej Nadziei. Nareszcie można rozluźnić przepisy epidemiologiczne i syn, podzieliwszy ze mną wirusa, świętuje ten fakt przyczepiony do mnie jak małe kangurzątko.

Kończymy przy Angry Birds, ptaki pomściły naszą grypę w poprzek dziesięciu chyba poziomów, które zdobywamy jednak nie bez mozołu.

Andy wraca do domu z załatwień na mieście i stwierdzam, że niestety też się rozchorował. Przynosi bowiem roślinę. W kolorze ulubionym róży herbacianej. A mówiłam, żeby profilaktycznie jadł witaminę ce.


długi weekend

Drogi Pamiętniku,

Gorączka mnie przetrawiła na wylot i słaba jak mucha, spocona jak mysz, czekam, z jakim efektem. Co się zmieniło?

W mieszkaniu szalał tajfun, w kuchni nie widać stołu spod soków, syropów i gratów. Boski z tajfunem walczył za dwóch i oddał w końcu walkowerem, zupełnie mnie to nie dziwi.

Grzybek też gorączkuje, ale jemu wszystko przychodzi łatwiej, ponieważ czas przyszły jest dla niego zupełnie nieokreślony i bez znaczenia. Zupełnie inaczej niż w moich koniugacjach.

Za oknem zieleń wybujała, a na nią deszcz spada ulewnie, nie widzieliśmy się in person, gdyż ostatnio nie ma mnie poza domem.

Nie wiem w tym deszczu jak Skakanka na wyjeździe dla Skautek, czy uśmiecha się, czy na twarzy też bardziej deszczowo, i to jedna z wielu rzeczy, na które nie mam żadnego wpływu.

Boski jeszcze zdrowy, choć czekam sygnału; to ten typ grypy, co ścina z nóg bez zapowiedzi i bez pardonu. Marzy mi się, że jak mu oddam w końcu dziecięce łóżko prowizorycznie zmienione w izolatkę, nie będę musieć, jak teraz, chwilą odpoczynku przedzielać każdego zkarzątnięcia się. I podołam zmianie zdrowego w rodzinie.

Czy wynikiem nieruchomych godzin w mokrej pościeli jakiś szczególny talent, więcej cierpliwości?

To poczucie może, że weekend naprawdę długi.