niedziela, 30 września 2012

wybieg

W niedzielny poranek można zweryfikować pojęcie "człowieka pracującego". Gdy notariusze, prezesi i manicurzystki śpią, wózkarze-złomiarze już na najwyższych obrotach. Mijam tych, co dopiero z worami śmieci do sortowania, i tych, co już mocują swe zdobycze do pojazdów transportowych.

I zastanawiam się, czy biegnę za wcześnie, czy za późno, skoro poza świeżo wyglądającymi wózkarzami jedynie ludzkość spacerująca z psami. Na szczęście tych wyprzedzam.*

Wtedy w końcu pojawiają się ci, co wyprzedzają mnie. Na przykład jeden biegacz, co ma ze trzy metry wzrostu. Gdy wymija mnie z lewej, powstały pęd powietrza omal nie zrzuca mnie ze ścieżki. Jego profesjonalny strój znacznie odbiega od mojej welurowej bluzy w kolorze morza w Turcji. A mięsień łydki ma w obwodzie tyle, co ja w pasie. I potem następny, o mniej profesjonalnym wyglądzie, także pozostawia za sobą kurz i mój spokojny trucht.

Daję się wyprzedzać, w sumie nie mam wyjścia, ale myślę, że przecież zapracowali sobie na te sukcesy. I potrzebują ich bardziej niż ja. Taka męska natura, że raczej zdobywa, niż dzieli się przeżyciami.

Jak ja z Wami.

*15 lat temu czytałam książkę Roberta Powella SJ Twoje szczęście jest w tobie. I tam było, że nieodzownie potrzebne do szczęścia jest bieganie (lub inna forma ruchu). I z całej książki zapamiętałam tylko jedno zdanie: "Nie przejmuj się, że na początku będą cię wyprzedzać nawet staruszki z psami."

sobota, 29 września 2012

(ż)ona

Boski jakby zdrowszy. Skakanka chorsza.

Ja właśnie z warsztatu, na którym razem z Dosią. Po nim już wszystko będzie działać. Priorytety, piony i poziomy, ogarnięcie ogólne i kalendarz na osiem lat do przodu, time management i zarządzanie sobą w czasie, wyznaczanie celów i dokręcanie do nich emocji. A także uwolnienie wewnętrznej poezji, mądrości, i odpowiedzialności za samą siebie.

Gdy rozmyślam nad tym, jak będę wspaniała co najmniej od jutra, ogarnia mnie wzruszenie i nastrój wielce podniosły.

Potem ląduję w okolicach parteru. Niech mi zostanie chociaż tyle, że dużo ode mnie zależy i że na każdą kobiecą bolączkę można ruszyć głową.  Że w ogóle bardzo dużo można. Da się. To zawsze lepiej niż czekać na trąbę powietrzną, co wszystko poukłada. Bez nas.

Warto było.

piątek, 28 września 2012

niewydolność krążenia

Choroba Boskiego, rozpoczęta spektakularną utratą głosu, pokazuje jak na dłoni, jak wiele znaczy buddy system. Bo teraz ranki i wieczory ze wszystkimi sprawami rozpoczynania i kończenia dnia z dziećmi należą tylko do mnie. I niemal wszystkie sprawy domowe pomiędzy, w zawężeniu do detali, w których nikt nie wyręczy czy zastąpi.

Weźmy to, że teraz piszę. Z żalu piszę za czasem, który po raz kolejny w tym tygodniu przepadł w siną dal, gdy zamknąwszy na chwilę oko przy Grzybku, otwieram je w okolicach północy. A przecież przeniosłam sobie na pianino lekturę wielce ciekawą, krążąc między kąpaniem jednego a postrzyżynami drugiego - żeby mieć słowo na wieczór pod ręką, blisko, jak już na dom spłynie ten rodzaj ciszy, co mówi, że nikt nic nie będzie chciał, ani nic nikomu się nie stanie.

Więc to post z kategorii dramatów bohatera romantycznego: przerost pragnień nad możliwościami. Na pociechę zaglądam w statystyki bloga, tam zawsze wiele powodów do radości. Gdybym miała jakieś złudzenia, że tworzę literaturę na poziomie, mogę zawsze poczytać frazy z wyszukiwarek, przez które Czytelnik wpadł na trop okruchów.

Przeboje tygodnia: "cieple kapcie 29", "słynna kucharka wylewy" i "słoma z butów rysunki". Życie jest piękne. I zupełnie odbiegające od naszych o nim wyobrażeń.

czwartek, 27 września 2012

poza granicami nazewnictwa

Zawsze wiedziałam, że mamy dzieci wyjątkowe. W tym, że szczególnie wyjątkowy jest Grzybek, który ucieka lekarzom z epikryz i etiologii, swoją inteligencją, humorem, poczuciem sprawiedliwości i nieprzystawalnością do otoczenia. Bo za otoczeniem musi ciągle nadążać, agresji otoczenia nie toleruje - jako zapalony pacyfista i obrońca uciśnionych, Choć ogólnie wydaje się, iż to otoczenie mogłoby podążać za nim i wiele się od niego uczyć.

We wtorek od neurologa wychodzimy z nową diagnozą. EEG nie jest spowinowacone z padaczką i to coś nowego. Za to podobno ewidentny Zespół Aspergera.

Oczywiście mam pewne poczucie niesprawiedliwości. Nikt, kto nie spędził dnia z naszym synkiem nie ma bladego pojęcia, jaki jest wyjątkowy, pomysłowy i niezrażający się własnymi ograniczeniami. Jak może więc jakikolwiek 'zespół',mimo że nie pojedyncza jednostka, opisać jego wyjątkowość? I to jeszcze w kategoriach 'chorobowych'?

Nie wiem. Na pewno dobrem, które z mojego buntu wobec nomenklatury wynika, jest to, że ma mnie całego po swojej stronie. I tylko ściska w dołku, jeśli diagnoza się potwierdzi, że w swoim zdaniu będę odosobniona, i świat za nim nie nadąży, a on - nadążając za światem - przeżyje wiele przykrości i rozczarowań.

O tym myślę ostatnio, gdy nie piszę.

wtorek, 25 września 2012

jeśli zobaczycie

Bardziej człowiek czuje się rodzicem, gdy budzi się w środku nocy w odzieży wierzchniej, bowiem przy dzieciach padł. I nadrabia potem zaległości, i kładzie się, i przesypia budzik, i żałuje, że wkładał pidżamę, bo byłby gotowy lecieć zaprowadzać, jak stoi, do szkoły, a potem przedszkola.

Ale zdanżam jakoś, w stanie wielce niedbałem. I tylko potem gubię się po raz enty w szatni, odwieszając Skakance kurtkę. Bo jak coś ma więcej niż dwa wejścia i dwa zakręty, nie ma szans, bym wiedziała, gdzie ewakuacja. Wyprowadza mnie dobrotliwie pani Danusia Szatniarka, której na koniec roku znów przyniosę bombonierkę.

I myślę, co ze mną będzie na starość, jeśli już teraz takie zagubienie? Rodzina będzie wieszać ogłoszenia, wyszła z domu z kubłem na śmieci i nie wróciła. Więc jeśli za te kilka lat zobaczycie starowinkę, co szuka swojej klatki schodowej, podprowadźcie. Ona w głowie będzie układać zdania, więc nie od razu Wam wytłumaczy, gdzie mieszka. I zamiast numeru będzie pamiętać kolor i że obok modrzew gubi igły na jesień.

Uśmiechnie się w podziękowaniu, najcieplej, jak potrafi. Trochę wygłodniała, po trzech dniach szukania.

niedziela, 23 września 2012

as promised

Na długim czasie otwarcia przesłony, niestety bez statywu. Dlatego widoczność słaba. Ale list doręczono. Zamówiony przez Mero spokój - przywieziony. Bliscy - uściskani. Dobre wino - wypite z Gospodarzami. Ale nie z powodu wina było nam tak dobrze podzielić kilka chwil z życia ich zupełnie niezwykłej rodziny. Poza tym Boski Andy, przemawiając publicznie, rozbawił wszystkich do łez i stracił całkiem głos. Reszta zdrowa, mimo że Skakanka spała w hamaku w pokoju koleżanek tamże, a Grzybek od rana na boso urzędował z ich średnim braciszkiem.

I Wam także dobrego startu w nowy tydzień - bardzo życzę.

piątek, 21 września 2012

podróż do domu

Czytelnik robi sobie przerwę na lunch i ja też. Dobra kawa? U mnie bawarka, słodka, w smaku przypomina dzieciństwo, United Kingdom i Indie - miejsca, co z różnych powodów kojarzą się ciepło.

Znowu trzeba nam życie do toreb. Gdybyśmy posiadali jakiś zmysł czasowej dyscypliny, za dwie godziny musielibyśmy być już w aucie. Ale dwa miesiące doświadczeń uczą, że potrzebujemy właściwie tylko kapcie. Coś do spania. Obiecane dobre wino dla gospodarzy miejsca, gdzie nocleg. List, do którego pakuję wszystkich, których muszę zawieźć do Domu. Leży na biurku z otwartą jeszcze ciągle listą imion, i martwię się, żeby mi się nikt nie zawieruszył. I Ty, Czytelniku, jesteś na tej liście ważnych spraw, na liście specjalnej troski. Okruszyna bowiem widzi świat jako siatkę bliskich sobie ludzi. Ona się ciągle jeszcze nie zdystansowała, głupia taka; zasady dystyngowanej rezerwy są jej zupełnie obce.

Ale tyle pisania. Lunch dobry był? Bo przecież jednak jakoś trzeba zdążyć. W poprzek własnemu nieogarnięciu.

PS. Będę tęsknić, ale w tym liście - to jakby wszyscy ze mną tam byli. Przywiozę zdjęcie.

czwartek, 20 września 2012

każdy ma jakiegoś bzika

Wieczór tak rześki, że można by go pić. Więc ubolewam, że autem na zakupy, zamiast na długi spacer wałami. Ale zapasy wyszły jeszcze przed naszym wyjazdem. Dziś w sproszkowanej papryce odkrywam kolonię zasuszonych robaków. Papryki już w zasadzie w środku nie ma. Zjadły.

Dawno nie byłam w dużym sklepie, gdyż nie mamy zwyczaju chadzać, ale nieopodal otwarli, żeby było dużo i tanio. W alejkach podejmuję liczne akty heroizmu. Nie kupuję kapci w promocji, bluzek, szafek stojących i innych, co tylko teraz. Ulegam przy koszu z niemieckimi artykułami papierniczymi. Blok, dla przykładu, ze znakiem wodnym oglądam dziesięć razy, szlachetność kartek mnie całkowicie zniewala, oczyma wyobraźni już na nich widzę atrament. Z tego pióra, co je zgubiłam pół roku temu niestety.

W domu Boski opowiada mi o swoich zakupach. Że właściwie to już nie ulega pokusom w tej dziedzinie. Choć dzisiaj rano właściwie trochę. Pojechałem do agencji mienia wojskowego, przez co spóźniłem się godzinę do pracy. Nie zgadniesz, co kupiłem, obiecaj, że nie będziesz się śmiać. Nie zgadniesz? Torebkę na granaty ręczne. Za trzydzieści groszy. Paliwo spaliłem za dziesięć złotych, ale przecież każdy potrzebuje torebki na granaty. O, widzisz, do paska można sobie przyczepić.



Z moimi sześćdziesięcioma stronami niemieckiego ślicznego papieru listowego na wagę złota - naprawdę rozumiem, że każdy po prostu musi mieć swoją torebkę na granaty. Choć Męża hobby jakby trochę tańsze.

midday crisis

W końcu jakoś odzyskuję przytomność po przygodach z tłumaczeniem chłopca z plakatu. I już dziś miało być 200 procent normy. Jak to się nazywa? Nierealistyczne założenia?

Więc projekt strony - z powodu drobnego kłopotu natury prawnej - w zawieszeniu, mimo obszernej korespondencji z połową świata na temat. Obiad rozgrzebany w połowie pachnie z kuchni. Skakanka kaszle z pokoju obok w ramach kuracji "jak wyleczyć dziecko w pół dnia", mokre pranie z miski - sprawdzałam przed chwilą - nie powiesiło się na suszarce, choć dla odmiany by mogło. Nawet herbata nie robi się sama, choć to tylko jeden skok do gorącej wody.

I pewnie jedynie Mero, i może jeszcze biegły rewident George, potrafią rzeczy podzielić na pilne, ważne, ważne i niepilne, jak uczą w korporacjach. I że jak się czegoś nie da, nie próbować głową muru.

Ale przypominam sobie wyniki badań wydajności korporacyjnej. Na osiem godzin pracy przypadają tylko dwie godziny efektywnego działania. Geniusze też potrzebowali jedyne krótkiej chwili olśnienia. Choć pesymiści mówią, że na 1% ich geniuszu przypadało aż 99% krwi, potu i łez.

środa, 19 września 2012

wieniec (laurowy)

Gdyby było lato w pełni, zaczęłyby teraz śpiewać ptaki. Ale nic z tego, ciemno i mogłabym sama śpiewać z radości trele, gdybym nie zdarła do reszty głosu, odczytując tłumaczenie. Jakoś wszak trzeba było sprawdzić, czy tekst płynie, a o tej porze deklamacja pełni też rolę budzika.

Z tym nieodmiennie wiąże się "zawód tłumacza" - który myśli, że zrobi szybko, ale za każdym razem musi się przedrzeć nie tylko przez labirynt zdań. Musi zobaczyć, doczytać, zapoznać się z tematem, niezależnie od tego, czy mu temat leży, czy nie. Stać się wycinkowym ekspertem w dziedzinie, w której by w życiu.

Najbardziej pamiętam "śrubę rzymską" * sprzed paru lat. Wówczas w ciągu jednej nocy o śrubach dowiedziałam się wszystkiego. Ale z tą jedną pomógł dopiero tata kolegi, też tłumacz.

Dzień dobry Państwu. I dobrej nocy.

*turn buckle

fajn art

Półtorej jeszcze strony zapewne do rana przetłumaczę, choć gorzej ze sprawdzeniem przytomnym okiem efektu końcowego. Wentylator komputera szumi na zmiennych obrotach. Zimna kawa bardziej dotrzymuje towarzystwa niż budzi. Komar na suficie zbyt leniwy, by zejść do parteru mojego posiedzenia nad pracą zleconą. I jedyny niepokojący dźwięk to smarkanie z pokoju Skakanki.

Kiedyś towarzyszyłby mi może jeszcze Wasis Diopp ze sjesty. Wraz z zamknięciem archiwów audycji - w home office zapadła jednak cisza. I dobrze, teraz nawet wentylator porywa uwagę bardziej niż przenoszone z jednego języka w drugi słowa, ostrożnie, by nic nie wypadło, nie zginęło i rozpadło się na kawałki.

Może to kwestia wieku, ale z coraz większym trudem przychodzi mi robienie rzeczy, które niewiele wnoszą do rzeczywistości. Jak tłumaczenie sztuki współczesnej. Może i bym chciała wytłumaczyć i dzieciom, co spędza mi aktualnie sen z powiek, ale po przejrzeniu prac artysty mogłyby śnić koszmary. Wystarczy, że wrześniowy katar.

wtorek, 18 września 2012

dzieło życia

Rogalik świeży z dżemem truskawkowym do kawy na very late breakfast. Rogalik przyniósł był Boski Andy. Mówią mi, że mam dbać o siebie i odbyć pielgrzymkę do wszystkich zaległych lekarzy, co nastąpi pewnie jak już nie będę zakasłana, bardzo zajęta, rozdarta między chcenie i działanie, konieczności i marzenia, czyli za jakieś sto lat.

Zanurzona po uszy w fantastyczne słowa, odkrywam, że nie wiadomo co gorsze. Współczesna sztuka plakatowa, którą tłumaczę dla potrzeb wystawienniczych (najpierw próbując zrozumieć, co krytyk miał na myśli tłumacząc, co miał na myśli artysta), czy "współczesny realizm," odkryty przypadkowo na jednej ze stron w poszukiwaniu fraz. Widać na niej gołym okiem, że artysta z Filipin poświęcił całe życie na tworzenie monumentalnego i barwnego kiczu, i myślę, jak bardzo potrzebny w życiu realizm zupełnie praktyczny. Trzeźwe spojrzenie na sprawy.

Wspominam własny epizod powieściopisarski, niebyły i niedoszły, ale jednak obfity w roboczogodziny. Pewnie, że mi żal postaci spakowanych w segregator, bo miały charakter i może zasłużyły - jeśli nie na happy end - to przynajmniej na odmianę losu. Ale dzieła życia nie powstają w segregatorach. Zaczynają się budzikiem o 6:50 i, slalomem przez codzienne sprawy, zmierzają ku zmierzchowi. Ku wspomnieniom przechowywanym przez najbliższych. Jak już nas nie będzie.

I jeśli ktokolwiek powie: "ale brakuje jej teraz" - tak, można mówić o dziele życia.

poniedziałek, 17 września 2012

recepta na udany ranek

Kłuje mnie w gardle. Nie idę dziś do szkoły. Kółko ortograficzne prowadzi pani Krzyczkiewicz. Dlaczego nie mogę w krótkich spodniach? Od herbaty mnie kłuje jeszcze bardziej. Długie mam wszystkie podarte. Tamte się nie nadają do gry w piłkę. Nie dałam Ci do podpisania, że mogę wyjść ze świetlicy na kółko. Nie wiem, czy mam piórnik.

Nie uczyli tego w szkole. Jak być rodzicem i rozwiązywać problemy dzieci. Oj nie.

Jedna Fundacja pytała kiedyś, czy mój blog by mogli linkować jako pogodny komentarz do życia rodzinnego, i zdaje się, że wyraziłam zgodę, a dziś nie pamiętam, czy miało też być świecenie przykładem? Musiałabym podać receptę na udany ranek z córką w wieku wczesnoszkolnym, a ja mówię tylko, że zaraz trupem padnę i wyobrażam sobie siebie jako sierżanta pułku, który dobywa gwizdka i jednym dmuchnięciem przywraca pion i poziom.

Obuwie zmienne, znalezione w biurze na podłodze po wyjściu ekipy wczesnoszkolnej, podaję rzutem przez balkon. I śmieję się, jakby było z czego. Podobno całe życie dążymy do porządku i przypisania spraw do miejsc. Ale dojrzałość to moment, w którym pojawia się zgoda na to, że nigdy nie zdołamy wcisnąć świata w uporządkowane ramy półek i szuflad.

?

niedziela, 16 września 2012

gama

Dzień pełen ludzi. Akumuluję więc na zapas - na siedzenie w towarzystwie tekstu do tłumaczenia od jutra rano. Nie jestem tylko pewna, czy każdy ode mnie usłyszał, że ma swoje jedyne miejsce na mojej mapie. Każdy inne i swoje własne. Odkrywanie ludzi to wielka i zadziwiająca przygoda. Nigdy nie zwieńczona wbiciem chorągiewki: ląd odkryty. Nie, zawsze jedynie odkrywający się, jawiący się, mieniący jak rafa, której głębi nie poznasz do końca.

Brakowało mi Was tam - mówi Mirella, a przecież przez dwa tygodnie wakacji mieszkaliśmy o sto metrów od siebie. Nie rozmawialiśmy wiele. Więzi. Niby nic uchwytnego, a jednak.

Miałam już nie pisać. Mijam pianino, na którym wczoraj, i Boski się cieszył, że znowu. Czasem palcami przebiegam, jak gdybym naprawdę umiała grać, a nie za graniem jedynie tęskniła. Więc chociaż na użytek domowy. I tak się zastanawiam, czy to nie jakaś forma przywiązania do klawiatury, to wygrywanie teraz znaków do rytmu qwerty, po dniu, który jeszcze cały tańczy, i nie wiadomo, w jakie go ubrać słowa.


freedom

Mieliśmy wszyscy na rowerach za Boskim Andy'm, który w dobroczynnej Sztafecie Maratońskiej pałeczkę przejął od pani senator, ale na koniec tylko Skakanka, wyposażona w aparat fotograficzny. Śniadanie szykuję i sports team wyprawiam, a sama niedomagam wszechstronnie, pokasłując w ramach jednego z symptomów.

Mogłabym spędzić resztę dnia na zamartwianiu się, co to z nami będzie, bo nic nie wiadomo, i wtedy mnie oświeca, że zawsze działało "teraz i tu." Tak zgodne z moim osobistym przekonaniem, które towarzyszy mi od zawsze chyba, że nie ma czasu, że czasu jest mało, że trzeba się spieszyć. Niektórzy uznają chrześcijaństwo za filozofię ofiar losu. Otóż nie: to droga dla tych, którzy zawsze mają wolność wyboru. Zawsze możemy postanowić kochać. Na to nigdy człowiek nie jest zbyt ubogi, zbyt słaby, stary, młody czy zbyt chory i niedouczony. Ludzi do kochania nie brakuje, wystarczy otworzyć oczy. Może akurat ktoś dzisiaj czuje się podobnie połamany, może los się do niego uśmiechnie naszymi ustami.

Teraz i tu. Czas czekania na przyszłość, która odpowie na wszystkie "co z nami będzie?", można zagospodarować naprawdę bardzo twórczo.

sobota, 15 września 2012

wyjście

Makijaż oszczędny robię po drodze, by oszczędzić czas.

Lekarz przypadkowy, bo z nagłej konieczności, i młody bardzo, za młody jak na ten zawód, a już w oczach ma dolary sukcesu. Informuje mnie o tym, że właściwie nic nie może dla mnie zrobić. Nie wiem, jak mu powiedzieć o tym, że rozmawiamy o sprawach ważnych w moim życiu, w naszym życiu, mimo że tonem takim, jakbyśmy relacjonowali kształtowanie się cen paliwa w ostatnich miesiącach. Chociaż nie, o paliwie rozmawia się z pewną dozą emocji.

I myślę sobie o setkach kobiet, co jedną ręką zamykają klamkę gabinetu, w drugiej trzymając plik świstków, których treść można by ująć w jednakowe: "radź sobie pani sama."

I taka jestem zaradna, gdy jadąc, najpierw makijaż sentymentalnie zmywam, a potem doprowadzam się do pionu i robię go ponownie, i już na zbiórce skautów jak gdyby nigdy nic.

Rene, Doktorowa J, mówi o perspektywach. To wszystko prawda. Już wtedy, gdy ze świstkami jak kopnięty w zadek pies (bo zezłościć się na lekarza przyjdzie mi może dopiero za trzy dni, tu zawsze pewne opóźnienie), myślę, że warto włożyć jeszcze więcej wysiłku w TO i TO.

Resztę dnia przesypiam. W biznesie już wpadli na to, żeby mówić o etyce. Teraz pora na medycynę. A skoro w mainstreamie medycyny nie ma miejsca na etykę, sami zbudujemy sobie szpital.


piątek, 14 września 2012

zarobek

Indywidualność twórcy stopniowo zanika, ustępując miejsca obiektywizmowi geometrycznych form.

To się teraz tłumaczy z deadlinem na poniedziałek. Zdecydowanie nie są to ulubione fundamenty palowe ani głębokie wykopy, więc powinna mnie cieszyć ta miła odmiana. Gdy o 2 p.m. w głowie mi się kręci od trzeciej już kawy, i prostuję zdania powykręcane jak skarpetki prane ręcznie - powtarzam sobie: No dalej, zdanie jeszcze jedno i jedno, to co, że w zasadzie nic się za nimi nie kryje. Patrz i ucz się - tak się zarabia pieniądze, nie musisz wierzyć w to, co piszesz. Yyy. Tak, zdecydowanie smutniejszy los tych, którzy żywoty swoje poświęcili pisaniu treści podobnych do tych, co je mam przed oczami.

stop opresji

Na spotkaniu rodzinnym postanawiamy ze Szwagrem założyć stowarzyszenie, mające na celu obronę praw mniejszości nie-biegającej. Bowiem biegają już wszyscy i czujemy się ofiarami propagandy usportowienia.

Zamierzamy walczyć z wszelkimi formami dyskryminacji:

1. Z opresywnym językiem, pełnym kryptofobii wobec nie-biegających ("czas biegnie", "z biegiem czasu", "bieg wydarzeń", "górny bieg rzeki", "półmetek przygotowań", "maraton filmowy", "ludzie są zabiegani").

2. Z promowaniem wizerunku człowieka zdrowego, uśmiechniętego i wysportowanego jako mainstreamowego ideału człowieczeństwa. Co za tym idzie, z odbieraniem nam prawa do bycia chorymi, cierpiącymi i smutnymi w naszych stacjonarnych przyzwyczajeniach.

3. Z lekcjami wuefu w szkołach, które zmuszają dzieci do wysiłku i uczą porównywania się z innymi w zakresie wyników.

W przyszłości doprowadzimy do całkowitego zakazu biegania w miejscach publicznych. W czasie imprez sportowych przyznamy parytet czołowych miejsc na mecie także dla tych, co w życiu nie biegali, ale przecież też mają prawo stanąć na podium.


czwartek, 13 września 2012

ballroom dances

Mero przynosi guckkasten w dużym kartonie. Bo miało przyjechać do mnie z Boskim do Ustki. Potem z Piotrem do Trzęsacza. Potem miało zostać wysłane do Wisełki.

Planowana podróż guckkasten nad morze jednak nie doszła do skutku, i to bardzo dobrze, bo na taką niespodziankę warto było poczekać i cieszyć się każdym dniem czekania. Więc wczoraj w czasie naszej przerwy na lunch karton zostaje odpakowany i pośród równych ścinków z niszczarki znajduję torebkę.



Z torebki wyłania się prostokątny kształt otulony opatrunkiem z białych serwetek.

I potem w końcu samo urodzinowe guckkasten. Własnej roboty. Słyszeliście coś na temat przyjaźni? Ja się uczę każdego dnia.


środa, 12 września 2012

guckkasten

Niestety, sfotografowanie guckkasten nawet przy pomocy dwóch aparatów fotograficznych okazuje się nie lada wyzwaniem.

Dzisiejsze próby spełzły na niczym, ale może jutro wyjdzie tak, żebyście naprawdę je zobaczyli. A ja ilekroć zaglądam, odkrywam nowe szczegóły.

Kolorowych snów, co najmniej tak bajecznych, jak widoki w moim guckkasten.

thought for today

Tymczasem kończy się lato i zaczyna jesień i nie należy się zastanawiać, który to już raz wypadną drzewom wszystkie liście i nikt nie zadba o to, by kolorowe dekoracje zostały na trochę dłużej.

Więc pada, co pozwala odkryć jeszcze bardziej uroki czajnika i ciepłych napojów. Poza tym, by nie idealizować lata, przypomnijmy sobie, ile było zawieruchy, dni pochmurnych i tych mocno zroszonych.

Wieczorem pokażę Wam najbardziej niesamowite guckkasten, jakie w życiu widzieliście - to jedna z tych niezwykłych rzeczy, które mogą się wydarzyć na spotkaniu przy kawie z białą czekoladą i wiśniami.

A póki co - szczypta realizmu, który stanowi przeciwwagę dla idealistycznych wizji. Znalezionego u Brata Bliźniaka.




PS. Idealistyczne wizje też są potrzebne, bez nich stalibyśmy się gruboskórnymi cynikami. Sceptykami, którzy pięć razy wodę sprawdzą zanim do niej wejdą - i na koniec nie wchodzą - co najmniej.

wtorek, 11 września 2012

nowa szata

I dostałam nową sukienkę od Projektantki, która mnie ubiera przez te wszystkie lata pisania. Dodatki wybrałam sama i trochę się zrobił bałagan, ale poszukuję ocieplenia wizerunku w związku z nadchodzącymi chłodami i jesienią.

Rolę izolatorów pełnią także książki w starym-nowym regale. I płyty w szafce również zdobycznej, która daje naszemu salonowi (wielkości szatni, no ale jednak) takie wrażenie, jakbyśmy nie robili nic poza czytaniem i słuchaniem (dobrej) muzyki.

Tyle na temat świetnej organizacji życia w związku z wrześniem. Do szkoły na wywiadówkę myślę, że się dzisiaj spóźniam. Witam Panią Grażynkę w sali pełnej pustych krzeseł. Jestem o godzinę za wcześnie.

Wracam na chwilę. Chleb kupuję i wodę, i pranie z podłogi zbieram, i jeszcze chwilę leżąc na dywanie, celem rozprostowania kości po pracy twórczej, słucham muzyki z naszej starej-nowej szafy na CD. Płyty tej samej* co od roku. Jednej z może setki w naszej biblioteczce melomana.

Tymczasem kończy się lato, zaczyna się jesień.

*Aga Zaryan, The Book of Luminous Things

poniedziałek, 10 września 2012

zamiast tu

TU możecie zobaczyć, co werniksowałam na balkonie między rowerami a ziemią z doniczek.

niedziela, 9 września 2012

mienie ruchome


- Sent from my HP Pre

W sobotę raniutko, gdy jeszcze odsypiamy podróżowanie tam i z powrotem, dzieci już pilnie się uwijają. Nie do końca mamy pojęcie, co się tam dzieje, zwłaszcza że nigdy wcześniej do sprzątania nie były wyrywne. Gdybyśmy hodowali woły, można by ich używać do ciągnięcia przychówku ku działaniom porządkowym.

Wstajemy i widzimy dwa przepastne kartony książek. "Spakowaliśmy na przeprowadzkę". To oczywiste. Zwłaszcza że póki co nie mamy pojęcia kiedy i dokąd.

Po południu Boski przywozi meble od kuzynki. I na regał wykładam moje książki, które wylądowały w torbach w marcu na skutek zarwania się szklanej półki.

Do wieczora bilans książek wypakowanych do spakowanych jest już taki, jak wcześniej. My - zawieszeni w drodze od tam do z powrotem. Doskonalimy sztuke utrzymywania sie w powietrzu.

sobota, 8 września 2012

post factum

Zdarza się, że marzenie, gdy się spełnia, pozostawia człowieka z niejakim rozczarowaniem albo pustką przesytu. We mnie niezmącona radość ze zrobienia kawałka dobrej roboty, wspólnymi siłami, z potrzeby, z ludźmi, którzy myślą podobnie. Że nie wspomnę o zaszczycie bycia przy tym wszystkim, poznania osobiście twórcy NaProTechnologii i jego niezwykłej Żony - gdzie by mi się było śniło! Tak, ładują baterie spotkania z ludźmi, którzy są pasjonatami, gdzie głowa współpracuje z sercem do rytmu i bez fałszu, gdzie nie liczy się własny drobny interes, ale większe dobro, którym się można podzielić.

Pytają mnie w aucie, czym zmęczona, a ja nie czuję nic z tej drogi. Przed oczami mam tylko przeszło trzy godziny spotkania, trochę słów polskich na angielskie i odwrotnie, wdzięczność dla Boskiego za przyniesionego onegdaj w prezencie do domu pilota do slajdów i wdzięczność dla twórcy taśmy dwustronnej.

Najbardziej dla tych, dzięki którym to wszystko mogło dojść do skutku i przepraszam za patos, ale jeszcze nie wylądowałam do końca na pasie startowym, mimo że kółka już na zewnątrz.

Informacja dla Kierowców: z Wrocławia do Warszawy przez Kalisz i dalej A2 jedzie się 5 godzin.
Z Warszawy do Wrocławia przez A8 jedzie się 9 godzin z przerwą na półgodzinną drzemkę.

O tym, co dalej w Warszawie, można czytać TU.

czwartek, 6 września 2012

delegacja

Stały Czytelnik pamięta, że od lat miałam marzenie wyjazdu w delegację do stolicy. Najchętniej pociągiem i długo, dla samej radości przemieszczania się. Ot, wyjechać, załatwić i wrócić.

Myślałam już wczoraj, że może się rozchoruję i marzenie się nie spełni. Ale Boski Andy zarządził kurację snem i wyzdrowiałam. Zakupił mi na drogę bułki oraz zestaw kryzysowy: sok pomarańczowy w lekkiej butelce oraz baton czekoladowy. Zaraz przetestuję na nim prezentację - jeśli nie zaśnie, znaczy, że nie jest zła.

Więc jutro 7:30 odjazd. Autem i w doskonałym towarzystwie. Pojadę tłumaczyć na spotkaniu o rozwoju NaProTechnologii we Wrocławiu. Taka dziedzina nauki owiana w Polsce niestety mgłą zabobonu. Dobrze, że odwiedza nas USA, może wyjdziemy z zaścianka.

Sukienkę prasuję i widzę, że naprawa nie pójdzie igłą i nitką. Od czego jest wszak taśma dwustronna biurowa? Naszykuję jeszcze upoważnienia do odbioru dzieci ze świetlicy. Rodzice je nakarmią, Boski odbierze z urodzin. A potem ja wrócę.

Nie posiadam się z radości. Nie tylko dlatego, że symboliczna podróż tam i z powrotem się ziści. Sens i cel sięga kilometry dalej.

środa, 5 września 2012

zapodziani

Mero, Anna.M.anna i Arturo zapytują, co u mnie i gdzie się podziałam.

Otóż przeżywam pewne trudności adaptacyjne. Nasze mieszkanko z wielkiej płyty stało się o wiele bardziej prowizoryczne niż wszystkie miejsca, które zajmowaliśmy w czasie wakacji jako nomadzi. 
Stół dopiero w połowie wykopany spod stert. Do rozpakowania już tylko jedna torba. Ale mnie się ciągle zdaje, że powinniśmy rodzinnie zmierzać w odwrotnym kierunku: zbierać z podłóg, półek i kątów, i pakować. I szukać ziemi naszej obiecanej.

Poza tym widziano mnie na balkonie, jak werniksowałam drewno, pochylona między rowerami i wysypaną przez wiatr ziemią z doniczek. Zapomniałam już, ile po drodze odprysków lakierobejcy i innych komplikacji przy tej robocie. Ciało ogłasza strajk włoski, nie chce walczyć z przeziębieniem.

Ale jestem.

wtorek, 4 września 2012

podsumowanie

Wypada podjąć przerwane wątki, by nie zostawiać Drogich Czytelników z domysłami w miejsce ciągu dalszego.

Ręka Skakanki wygląda na to,  że się zrosła, mimo iż córka codziennie intensywnie uprawiała sport (od nogi po siatkówkę! o zgrozo, wbrew napomnieniom).

Rzeczywistość przerosła marzenia wiejskiej praczki. Przesyłka z brytyjskim kostiumem utknęła gdzieś na security (nie martw się, Bliźniaku, wierzę, że jeszcze dojdzie!). Kapituła turnieju rycerskiego postanowiła wybrać Okruszynę i Boskiego na królewską parę i w charakterze Batorego z Anną Jagiellonką otrzymaliśmy zestaw garderoby ze sznurem pereł włącznie. Jakoś w końcu udało mi się przedzierzgnąć w rolę, choć praczkę odgrywa się zdecydowanie łatwiej.

Proces remontu rodziny trwa. Boski na wyjeździe nauczył się robić zakupy. Grzybek - grać w wojnę. Skakanka - samodzielnie brać prysznic. Okruszyna - wykonywać taniec dworski z chusteczkami tak, by korona z głowy nie spadła.

niedziela, 2 września 2012

welcome home

Chodzę wkoło domu, rękami trzymając głowę. Wspominałam o skutkach nadmiaru w bodźców w życiu takiej okruszyny jak ja, ale to, co tu zarejestrowałaby sonda naziemna powaliłoby nawet Wyrwidęba. Boski Andy, widząc mnie, śmieje się, i to jedyny przejaw wesołości, na jaki nas globalnie stać. Do północy wczoraj Boski wynosił zawartość samochodu. Aktualnie nie mamy ani gdzie siedzieć, ani gdzie spać. Szukam więc końca, od którego można by zacząć przywracanie widoczności. A że nasze mieszkanie da się obejść wkoło, bo kuchnia i salon przechodnie, nie potrafię odnaleźć tego magicznego miejsca, które początek końca wyznaczy.

Więc piszę. Choć mnie spod stert nie widać i nie wiadomo, gdzie sterty podziać, bo miejsce w szafach skończyło się pod naszą nieobecność. Szkoda, że nas nie okradli. Na książki, ubrania, płyty, klocki i stary wzmacniacz nikt widać się nie pokusił.