sobota, 15 października 2016

chirurgia estetyczna

Z Grzybkiem ostatnio byłam na zakupie w tzw. galerii handlowej w sąsiedniej wiosce, na wlocie do wielkiego miasta, z którego się dopiero co wyprowadziliśmy. Galeria posiada aptekę, gdzie można drogo kupić leki. Jak również delikatesy, gdzie można przepłacić za włoską kawę (haniebnie podrożała w ogóle po wakacjach). Pomiędzy nimi pepco z odzieżą, która się rozleci po dwóch praniach i słynny na niniejszych łamach lumpeks, gdzie odzież trwalsza (ale zagrożona angielskim bedbugiem) i gdzie dziś nabywam fantazję Greensleeves na płycie za dwa złote.

Potem jeszcze słynna niemiecka sieciówka, w której można taniej kupić drogie leki z apteki obok. I dostać papier toaletowy i jedzienie dla kota. Perła w koronie - to sklep dla artystów, który przeprowadził się razem z nami z centrum na wioskę. Tylko ja już nie mam czasu na akryle i werniksy.

Ale nie oo tym. Wówczas na zakupie zachciało nam się obojgu niemiłosiernie siku. Przebąknęłam coś o drzewku i lepszej sytuacji syna, bo on pod drzewkiem to spoko. I wtedy Grzybek mówi: Mamo, ale przecież tu jest toaleta. Pamiętasz? Tam, gdzie sobie robiłaś operację plastyczną. 

Oh my. W końcu rozumiem. Obok kosmetyczki na piętrze, gdzie robiłam sobie hennę, zostawiwszy miesiąc temu wakacyjną całą trójkę na dworze. I znaleźli mnie razem z Plusem i wózkiem po upływie 15 minut, gdy właśnie wyszczypywano mi brwi i nic nie mogłam zrobić poza słuchaniem narybku za drzwiami.

Dobrze, że nie jestem nikim sławnym, bo już by poszło na nagłówki, że po botoksie i kolejnym podciąganiu skóry - pępek mam już na czole.

piątek, 14 października 2016

Suita G-dur na wiolonczelę

Zajeżdżam pod sklep, myśląc, że nie mam siły iść na wieczorny zakup ponownie, do trzasku butelek i lodówek z serami. Że powtarzalność spraw wszystkich zostawia czasami człowieka bez tchu. I że ręce do tej monotonii otwierać tak trzeba, jakby się witało przyjaciela, przechodząc raz po raz przez własną śmierć, przez wszystkie "nada", "nada", "nada" - by na szczycie góry znaleźć także "nada".

I wtedy pani w radio bardzo classic zapowiada suitę numer jeden na wiolonczelę Bacha. Tą samą, która trzymała kapitana Russela Crowe na majestatycznej HMS Surprise, gdy grali wieczorami wraz z przyjacielem lekarzem okrętowym. Z którym się kłócił na śmierć, a potem godził na życie i gdy ten zachorował, przerwał dla niego pogoń za.

A ta suita, odtwarzana przeze mnie wielokrotnie jak zażywanie tabletek od bólu głowy przez Goździkową, trzymała mnie przy zdrowych zmysłach przez ostatnie tygodnie. Gdy okazywało się, że z bólem tkwimy w naszych samotnych wyspach, dopóki się nie przekopiemy kanałem, czy mostem, czy powietrznym jakimś tunelem z cichym znakiem pokoju.

I po tej suicie wyjdę zaraz z auta i kupię wszystko, i sobota nas zastanie śniadaniem.

Niech czytelnik nie smuci, że smutno piszę - ja próbuję się zaprzyjaźnić z każdą porą życia, a część z tego jest szara, a inna - bajecznie kolorowa. Szarości też jest aż do zachwytu.


--Sent from my iPhone

czwartek, 13 października 2016

potrawka (z) kota

B pisze mi, czy oszalałam, że jem parówki. Zastanawiam się, że chyba faktycznie coś ze mną nie tak i może cały cywilizowany świat nie bierze ich do ust. Zimno się zrobiło i czasem by człowiek chciał coś ciepłego na szybko rodzinie, z zawartością mięsa 90 procent. Fakt, nigdy nie zastanawiałam się, co jest w tych pozostałych 10 procentach i myślałam, że dwa razy w tygodniu ujdzie z ketchupem.

Toczy nas wirus, ze mnie bardziej przeszedł teraz na Boskiego. Z powodu wygaszenia do minimum czynności życiowych, by organizm zwalczył problem w zarodku, odczuwam wielką potrzebę działania. Muszę wynieść szafę biblioteczną, której kominiarz chciał wlepić mandat, bo stoi na oknie inspekcyjnym kominka. I w razie samopodpalenia sadzy do temperatury 800 stopni Celsjusza, spłonie na rozrzażonych drzwiczach, a z nią cała chałupa i my. Przenoszę więc graty i robię wielkie remanenty, by pozytywnie zaskoczyć Boskiego i zrobić na nim wielkie wrażenie moim ogólnym ogarnięciem (dla odmiany od pewnego jego braku).

Przesuwając łóżko o 20 cm zaledwie - powoduję katastrofalne połamanie ramy. Mimo że to wina łóżka (nowe, lecz kruche ogromnie), wina spada najpierw na mnie i pozostaje tym wielkim wrażeniem, o które nie do końca mi chodziło. Trzeba spać na podłodze, na materacu i tym, co zostało z łóżka.

Kot, rozumiejąc nasze jesienne walki, wpada wieczorem do salonu z myszą. Mysz jest półżywa, ale nie da się jej odratować, bo kot kompletnie nie łapie niuansów etycznych. Mam ochotę ustrzelić kota z nieposiadanej wiatrówki (a gdybyśmy mieszkali w Nebrasce, miałabym i flintę). Potem myślę, może czytał wpis o parówkach i przyniósł prawdziwe mięso ze wsi.

piątek, 7 października 2016

coś na piątkowy wieczór

Dziś znowu wieczór we freszmarkecie. Taki jakby rytuał jesienny, zwłaszcza że nie mieliśmy z Plusem fury, by jeździć za dnia. Więc po ciemku sama. Zauważam, że przychodzą ludzie po coś na wieczór. Ja też w sumie po to (poza parówkami z szynki na śniadanie)*.

Patrzę, jak panowie w różnym wieku przechylają głowy przed lodówkami z piwem, jakby byli właśnie w Tate Modern i próbowali dociec, co autor miał na myśli. Niektórzy zdecydowanie do półki wysokoprocentowej, gdzie już tylko obsługa sklepu sięgnąć może. Patrzę na ubogie przystawki do palety napojów. Jakoś najbardziej mi żal, gdy pan z małą żołądkową gorzką nabywa 4 litry coca-coli. Myślę, jak gorzka musi być ta żołądkowa i jak gorzkie życie, że tyle aż cukru z dwutlenkiem węgla i kofeiną, by jakoś przełknąć piątek, wieczór i październik.

Kilku klientów sklepu, raczej 60+ i 1,5 promila +, przygląda mi się bacznie i uśmiecha, gdy wybieram z lodówki piwne zero procent. Jeden nawet nawiązuje dialog. Co bym mu poleciła na dzisiaj. Myślę szybko, że nie wiem, bo wzięłam łososia na zimno, z którego zrobię szybkie suszi bez wodorostów, których na wiosce brak.

- Tu jest coś gotowego do podgrzania na ciepło - odpowiadam, pokazując na półkę z garmażerką, bo nadeszły chłody.

- Ale żona mnie zostawiła - mówi on.

W głowie po neuronach z prędkością światła biegną mi impulsy - czy to oznacza, że on nie ma gazu i kuchenki, by podgrzać; czy wie, że ona miała powody, gdy promile może nigdy nie wietrzały; czy warto mu o tym mówić? Aż w końcu wniosek: należy z patologicznej empatii ewakuować się w stronę kasy.

W drugim sklepie, gdzie także dzwonią butelki, dokupuję sos sojowy.

- Współczuję pani, że tak długo tu pracujecie - mówię do kasjerki.

- Och nie, ja tu odpoczywam od dzieci, bo psychicznie nie idzie z nimi wytrzymać. Na trzecie mnie nikt nie namówi.

Jakiś smutek na piersi mi siada, że przecież dzieci to akumulatory miłości, w odróżnieniu od lodówek z piwem i połamanych historii na paragonach we wszystkie wieczory tygodnia. A potem myślę, dzieci urosną i ona może zrozumie, że nie są, nie są skaraniem boskim ani niczym takim.

Idę jeść domowe suszi. Zaraz dołączy Boski, o ile wstanie po jajecznicy zjedzonej na pierwszą kolację i po usypianiu Plusa. Znaczy po tym, jak Plus wytrwale usypia swojego wykończonego dniem Tatę.

*Disclaimer: pisanie przeze mnie o parówkach nie stanowi produckt placementu, nie uczestniczę w AdSense i nie mam (jeszcze) zysków z reklamy.


wtorek, 4 października 2016

niedoszłe parówki z fresza

W nagrodę za wytrwałość przy posmarkanej Skakance (powinna po operacji nie chorować!) miałam jechać na koniec dnia po parówki do fresza. Fresz bowiem na wiosce jest czynny do 23, zupełnie jak w mieście. Myślałam, że sprawdzę, czy świat nie odleciał na skutek wichury. Ona obudziła mnie dziś nad ranem szuraniem za balkonem, które brzmiało jak szukanie zgubionego kółka od auta w pudle z klockami lego. Nikt jednak się nie bawił, więc nie wiem, co szurało.

Wczoraj późnym wieczorem, gdy wracałam autem z dwoma bochenkami chleba, trwał już opad ciągły. W opadzie drogę na zakręcie przebiegł mi szczur. Niezwykle szybko zmierzał w stronę kościoła; przez furtkę i dalej w stronę remontowanego obecnie portyku. Nie wiem, czy czekała na niego z ciepłą kolacją mysz kościelna, ale zrobiło mi się smutno, że takie ma życie pod psem.

Kolory jeszcze umiarkowane. Stwierdzam za to zdecydowany brak grubszych spodni. Termometr w aucie pokazuje dziesięć stopni. Te dziesięć stopni przenika do szpiku kości przez cienkie spodnie dresowe i inne odzieżowe pamiątki lata. Jak się z tym oswoić, jeszcze nie wiem, ale wiem, że co roku zadaję sobie to pytanie.

Nie daję rady dziś powtórzyć eskapady. Szkoda mi szczura, którego nie spotkam. I smaku parówek na śniadanie mi szkoda. Nie mając siły szukać ciepłej odzieży, wybieram resztkę z dnia na pisanie.

sobota, 1 października 2016

nasz dom

Wykopuję berberys. Wsadzam różę i wrzos. Coś robię. Coś robimy razem z Boskim. Cali w tym. Tu czynności mają początek i koniec. Z masy problemów i braków odpowiedzi, razem na naszej rybaczej łódce o czymś decydujemy. Hortensje do cienia. Kalina koło furtki. A winobluszcz na płot. Liście już różowieją. Jesień oznacza kolory, uświadamiam to sobie. Coś się kończy, a coś się zaczyna. Ciemne ranki, ale nowe barwy za oknem. Mniej nas na zewnątrz, za to więcej w środku.

Myślę o takim płocie dla naszego domu, którego nikt nie sforsuje. Który nas szczelnie odgrodzi. Na zewnątrz będą mogły szaleć wichury absurdu, do środka nie wpuścimy nic. Po tak długim czasie życia w przeciągu, gdy do środka wpadało wszystko i wszyscy, tratując to, co tylko nasze i nie umieliśmy się przed tym bronić.

Wychodzę też z Plusem na zakup. I znajduję ich. W lumpeksie bardzo angielskim, który łączy nas duchowo ze światem za Kanałem la Manche. Gdy widzę, jak wielka jest ich uroda i jak ogromna delikatność i kruchość, serce zaczyna szybciej mi bić. Ceny poprzylepiali im na sercach, każdemu oddzielnie. Trzeba ocalić ich przed rozbiciem. Co, jeśli jakiejś kobiecie wpadnie w oko ten tata z noworodkiem w ramionach, bo taki opiekuńczy? Albo komu innemu mama z córeczką, bo takie do siebie podobne? A może jakaś dziewczynka poprosi mamę tylko o dwóch braciszków?





Nie mogę się na to zgodzić. Wyskakuję z kasy bardzo słono, bo figurki są nowe, a potem pakują mi je bezpiecznie w miękką folię do torby ze sweterkami. U nas będzie Wam ciepło na półce nad kominkiem. U nas będziecie blisko siebie. U nas będziecie się uśmiechać i nikt Wam nie powie, że Was za dużo.

W naszym domu otoczonym wysokim płotem.