czwartek, 31 października 2013

do blogów - post scriptum

Okazało się, że wpis mój na temat podziału blogów na kasty wywołał pewne emocje, a mnie jakby nie o kasty chodziło, lecz o naturę pisania. Czytelnik Drogi prawdopodobnie nigdy się nie zetknął na własnej skórze z blogiem "płaczącej gitarzystki" czy innej "smutnej ale pięknej", stąd nie do końca mamy wspólny kontekst. Gdy zaczynałam pisać swój pierwszy blog na onecie w 2008 roku, w sieci było już wiele blogów, ale nadal była to "nowa moda". I wielu osobom szansa anonimowej publikacji odsłaniała perspektywy niekończącego się słowotoku, choć często była to proza szaletowa i narcystyczna, wehikuł podwójnego jakiegoś życia.

Wiesław Myśliwski, utytułowany autor jednej książki na dziesięć lat, kiedyś w wywiadzie dla Rzeczpospolitej, który wycięłam z gazety sobie, powiedział, że grafomania miewa straszne skutki w życiu konkretnych ludzi. Skutki finansowe, rodzinne, osobiste. Jakoś to we mnie zapadło, że z pisania i wokół pisania powinno się rodzić jednak dobro. Pod którym w razie czego bez problemu można się podpisać z imienia i nazwiska. Jak pod zostawionym u kogoś innego na blogu  komentarzem. 

Więc lubię czytać osobiste refleksje, choć "osobiste i subiektywne przemyślenia i refleksje" dają już sygnał, że wszystkie słowa bliskoznaczne zostaną użyte w jednym zdaniu.

I zawsze poza piszącym staram się dostrzec konkretnego człowieka. Wyglądam, jakie wieści u Emki, co noc spędziła z córką w szpitalu, i cieszę się, że Dosia znowu pisze. I że mogłam jej sprezentować szablon nagłówka, mając jakiś swój maleńki udział w tej inauguracji.

Pax.

środa, 30 października 2013

pocoblog

Odwiedzili nas w sobotę A i W. To zawsze wyczekiwane odwiedziny. I jedna z "przypadkowo" odświeżonych znajomości z dawnych szczenięcych lat.

Cieszę się słysząc, że A z oddali dużej czyta wpisy. I takie są zabawne. A przecież rozmawiamy na takie trudne tematy. A przecież nic nie jest proste.

I myślę sobie, czy ja tu nie powinnam nagłówka zrobić z czapką klauna i uprzedzić: tu się trochę wygłupiamy. Bo przecież zawsze przerażały mnie piszące blogi "Płaczące Gitarzystki"*, "Smutne ale Piękne", "Niechciane Królewny", podające zapis swoich "osobistych i subiektywnych myśli, emocji, uczuć, refleksji i przemyśleń". Postanowiłam od początku nigdy nie uprawiać niczego podobnego. Wcale nie dlatego, że dobry kolega z naszej specjalizacji literackiej na studiach powiedział mi kiedyś, zwariowałaś, jeśli myślisz, że kogoś obchodzą twoje przemyślenia. Faktycznie, pisząc trzeba chcieć coś ofiarować, czymś się podzielić, nie zaś zapadać się w sobie. Ale to moje prywatne credo.

Jeśli Czytelnik tu te wszystkie pogodne rzeczy widzi, niech wie, że Autorka walczy. Że za uśmiechami są dramaty, tak jak w życiu każdego. Że okruchy to pokazywanie Tobie i sobie, że dobro się zdarza, trzeba je tylko pozbierać. Niektórzy widzą je łatwiej, inni muszą się kłócić z wcześniejszym doświadczeniem i z ograniczeniami - żeby stało się dostrzegalne.

*autentyczny nick znaleziony w sieci przez Autorkę Wieczornego, przy której uczyłam się, czym jest blogopisanie. Przez pewien czas prowadziła także portal poświęcony blogosferze.

wtorek, 29 października 2013

smsy z biznes dinner

(ba) I wish I was at home

(o) I wish I'd died when I was born

(ba) I wish I'd married you after secondary school

(ba) or even primary school

sobota, 26 października 2013

dynamitki

Piątek wieczór. Próbuję znaleźć rozliczne wykręty. Ale Georgiana zarządza babski zlot. Najpierw uczestniczę z samochodu. Zabawa polega na tym, że mijam restauracyjkę w centrum i dziewczyny przez szybę mi machają, a ja im, gdy krążę w korku za sznurem aut szukając wolnego miejsca w piątkowy wieczór. I tak bawimy się kilka razy i upływa pierwsze czterdzieści minut.

Na stole już mają białe wino, a ja tradycyjnie muszę bez, ale tak nietrudno o właściwości rozweselające towarzystwa. Opalona rano wyszła z pracy, zahaczyła o wywiadówkę i przyjechała na mityng. DearJacket dotarła sama, nie doczekawszy się mnie w roli Szofera, bowiem ja czekałam sporo na Boskiego, by móc wyjść z domu na obcasach. Doktorowa J niby tylko wpada na chwilę, ale przecież udaje nam się zjeść "ser kozi na chrypiącej [pisownia oryginalna z menu] grzance". Justy reprezentuje team opolski. Boski w domu nie wierzy: Przyjechała z Opola tylko spotkać się z Wami wieczorem i pojechała z powrotem? Cóż za silna potrzeba.

Tak, okazuje się, że potrzeba życiowa. Zjedzenia chrypiących grzanek, omówienia bieżącej sytuacji na świecie. Salwy śmiechu i odprowadzanie się bez końca do aut każdej po kolei. I nasza kochana Koleżanka o włosach w kolorze ognia, niejaka Dosia, która przejęzycza się niefortunnie na środku ul. Ruskiej: "po alkoholu nie piję".

Dziękuję za to spotkanie.

środa, 23 października 2013

menuet

Dni są tak wypełnione słońcem, że myślę, co za szkoda, że nie wolne całkiem. Boski wychodzi z domu, gdy jeszcze szara mgła, a wraca, gdy mocno rześka ciemność. Korporacja go ze słońca okrada.

Patrzę z nadzieją, czy liście aby nie zaczęły spadać trochę wolniej. Co roku mam ten sam impuls, by poświęcić trochę czasu i na super glue poprzyklejać do gałęzi. Co by szkodziło, gdyby na zimę zostało trochę kolorów.

Z dziećmi jakieś nieporadne spacery w ramach dostępnych możliwości i serce pęka, że się to ciepło marnuje.W poniedziałek przy Rynku duet wiolonczela plus skrzypce grał coś, myślę, że Haendla, bo bez nuty melancholii. Nastoletnia raczej jeszcze skrzypaczka ubrała kaptur od szarego dresu, widać jednak trochę jej wiało, albo przechodnie patrzyli zbyt natarczywie. Idealny akompaniament do tego słońca i do spadania na chodnik, ulica cała jakby zapomniała, że coś właśnie żegnamy.

W domu Grzybek po raz pierwszy napisał dla mnie to, co poniżej i przyszło mi do głowy, że może zimę jakoś wspólnymi siłami przetrwamy.


wtorek, 22 października 2013

z górki na pazurki

Tak sobie pędziliśmy w sobotę rano w góry, nawet na fejsbuk przejęte w locie zdjęcie przesłałam, że z górki na pazurki. Zatrzymaliśmy się z hukiem na zderzaku czarnego BMW przed nami. Bowiem na drogę wyskoczył piesek. Piesek przeżył. I myśmy się nie spóźnili. Tylko potem Boski Andy wszystkie przerwy wykorzystywał nie na kawę, ale na odginanie, oględziny i konsylia.

Zdążyliśmy co do minuty prawie na Adorację. Bo mówiłam Boskiemu, słuchaj, to obciach, że oni z Warszawy 500 km zdążą na czas, a my nasze 120 to już nie. Staszek P.S. wtargnął z gitarą do maleńkiego kościółka zlany potem i w kolorach jesiennej czerwieni na twarzy, i rzucił tylko przez zaciśnięte zęby: nie wiem, czy mamy czym wracać do Wrocławia. Bowiem gdy jechali na skróty, aby zdążyć i aby nie było obciachu, urwał sobie coś, co spowodowało całkowity spust płynu z chłodnicy. Czym ustanowił nowy przelicznik kilometrówki: ilość litrów wody mineralnej na kilometr drogi.

Oszałamiające okoliczności przyrody chciałam sfotografować (nie było sprzętu), opisać (mgłę schodzącą z gór jakby była żywa - nie było zasięgu), złapać w ręce lub zjeść (ten atawistyczny pęd do zatrzymania chwil, co giną). Nie było też na to czasu, wypełniony został po brzegi wspaniałymi spotkaniami z ludźmi znanymi z Okruchów. A do nocy graliśmy w skarżypytę, znaczy w sabotażystę. Nie było Emki, donoszę z żalem, co miała też przyjechać, ale miała w przeddzień prawdziwy wypadek i czeka na operacje złamanej ręki.

Pozdrawiam zarazem serdecznie Subskrybentów, o których istnieniu nie miałam pojęcia, i Czytelników, którzy ujawnili wielką swą wierność, mimo że ja ciągle o niczym. Choć trochę to niesprawiedliwe, że Wy wiecie, co u mnie, zanim się spotkamy, a ja co u Was to już nie. Może by tak się wziąć za zapiski?


piątek, 18 października 2013

pojedynek z autopilotem

Bo nieraz optymistą trzeba zostać wbrew sobie. Albo wbrew koleinom, w które się wjechało, albo ktoś nam pomógł się tam znaleźć i drezyna toczy się znanym, bezpiecznym szlakiem. Jest źle i będzie gorzej, oprzyrządowanie zapewnia o tym nieustannie, kierowca przegrywa z autopilotem.

Zdarza mi się wczoraj. Od rana nic nie jest dobrze, czyli tak jak "miało być". Dzień zsuwa się ku katastrofie, choć rzec by można, że z każdą godziną jest jeszcze bardziej pod górkę. Niemal wychodzę ze skóry, by do wydarzeń dołożyć pozytywne interpretacje. Spotkanie, co miało rozjaśnić, a wychodzi się z niego skulonym jak kopnięty czworonóg. Auto pozostawione pod drzewem upstrzone ponad ludzkie pojęcie przez latający drób. I można by wymieniać powody znacznie większe. Tak trudno samemu nie stać się powodem rozwodu z pogodą ducha.

O jakże walczę. O jak mi gęsto łzy płyną w samochodzie, z dwójką dzieci na tylnym siedzeniu, gdy jedziemy szukać obuwia na wycieczkę nazajutrz. Na szczęście jest ciemno, na szczęście nic nie widać i zaraz wyschnie wszystko, i śpiewa mi radio przecież, że supergirls don't cry.

A przecież dzień opowiedziany na koniec dnia okazuje się być tylko odcinkiem w drodze. I nawet ten krótki odcinek ma kilka swoich happy endów. I powrót Boskiego do domu, po walce z całym polem liści, co spadły, bo im też zabrakło światła. I otulam kołdrą kruchą swoją wiarę, że wszystko będzie dobrze. Jak ją dobrze osłonić, nikt mi jej nie zdmuchnie.

środa, 16 października 2013

cztery pory roku

Budzi nas rano "szara godzina". "Szara godzina", usłyszałam to określenie w radio, z pewnością nie określa czasu. Każdy z nas dobrze wie, co to jest "szara godzina". To stan ducha "pomiędzy", w doświadczeniu pustki, zawieszeniu między problemem A i B, ale jeszcze nie ich rozwiązaniem. Szczególny stan "bezsiły", który wydaje się nie mieć ani początku, ani końca, gdy nadchodzi. Pamięć krótkotrwała karmi się wówczas tylko antytezą, tylko doświadczeniem skrajnie negatywnym. Pozytyw, kolory, cokolwiek co zwykliśmy w ciemni wywoływać z kliszy po "pełnych zdarzeń wakacjach", nie istnieje. Szara godzina.

I potem myślę, zbyt wiele ich jest. Szarych godzin. One kumulują się w straty nie do opisania, jeśli człowiek pozwoli się im uwieść. W straty czasu brzemienne zmartwieniem. Jesienią szare godziny zapowiadają śmierć z zimna i ciemności, zimą ogłaszają paraliż zimowy, z wiosną głoszą, że to wszystko już było, latem - że cokolwiek jest, zaraz się skończy.

I myślę, potrzebna kampania przeciw szarym godzinom. Zmasowane jakieś działanie.

Może wymyślę, jak skończę tłumaczenie. Ono też jest częścią historii szarych godzin. Hermetyczny tekst, który jednak, gdy się go otwiera, pokazuje całe bogactwo kolorów.

Nie można dać się przestraszyć szarej godzinie. Trzeba powiedzieć jej: chodź, napijemy się herbaty w kolorze złota.

wtorek, 15 października 2013

brak słów

Tłumaczę na akord. Tekst o wspomaganiu rozwoju pamięci u dzieci z Zespołem Downa. Doszkalając się ze słownictwa fachowego, czytam to i owo. Odsłania się mało znany świat specjalistów, którzy badają, opisują, opracowują strategie. Czy któryś był nominowany do Nobla? Nie mam pojęcia, nie mam czasu, by sprawdzić, więc tu się publicznie ze swoją niewiedzą obnoszę.

Ale już zwykła wikipedia opisuje problem w sposób dość szokujący. Najpierw prezentacja na sposób, w jaki w Hitlerjugend uczono anatomii nad i pod ludzi. Obrazki, byśmy wiedzieli, które części ciała "dziwne", suche opisy anomalii - i przerażający akapit na temat metodologii radzenia sobie z tematem. A 2002 literature review of selective abortion rates found that 91–93% of pregnancies in the United Kingdom and Europe with a diagnosis of Down syndrome were terminated.

Nie zauważyłam w wielkiej swojej naiwności, kiedy doszliśmy do tego. Że życia są warte więcej i mniej. Że filozofia zdrowia i sukcesu wyprała mózg mainstreamowi, i chorzy oraz słabi powinni zająć zaszczytne miejsce na śmietniku.

Znajomi organizują dziś Dzień Dziecka Utraconego. A mnie brak słów. I jak tu tłumaczyć.

niedziela, 13 października 2013

kolory

Szary i wilgotny poranek rozjaśnia się w pełne słońca popołudnie. Wychodzimy wiedzeni instynktem przetrwania. Opowiadam Grzybkowi na spacerze, jak ludzie robili zapasy na zimę. I że teraz mniej, bo wszystko można kupić.

Ale nie wiem, jak zrobić zapas tych kolorów i tych resztek ciepła. Wkrótce przyjdzie się gazetami owijać, bo i kurtki puchowe mogą nie sprostać. I myślę, że też przyroda potrafi się żegnać w tak spektakularny sposób, jakby nic nie przewidując.

W końcu sobie przypominam, że liście w takich kolorach pozawieszać na drzewach mógł tylko Ktoś szalony z miłości.




sobota, 12 października 2013

nie na czarno

"Darek prosi, żeby nie ubierać się na czarno". Rano Staszek-Prawie-Soyka podaje mi smsem. Jakkolwiek nie starałabym się być w mysiej dziurze i w kącie tych uroczystości, nie da się. Poproszono o pomoc przy oprawie muzycznej. Czarny zestaw w myślach ułożony na fotelu.

Bo jak nie myśleć na czarno od wtorkowej nocy i wiadomości nad ranem, jakby jeszcze mało było strat. Gdy odchodzi kobieta w naszym wieku, urody modelki, mama dwójki dzieci, żona kochającego męża. Staję bezradnie przed szafą i biegnę myślami przez szare, czerwone, różowe, cokolwiek nieczarne. Przecież z takim ogromnym wysiłkiem nie zadaję Mu pytań kilku przez grzeczność, przez takt, bo On wie, co robi, nawet jeśli wydaje się, że się wszystko rozpada na atomy. I jestem taka dzielna. Taka dzielna, że hej. Dzielnie wstaję, chodzę, robię i tylko zaczyna mnie jakaś jesienna infekcja po cichu toczyć. Głowa swoje, a ciało swoje.

Wybieram biały. Białą letnią odzież, po której zapewne zapalenie płuc. Ale myślę, że będą tam razem. Darek na tym brzegu, Patrycja na tamtym. Wobec siebie stać i mówić, jak do siebie tęsknią. Nie można być tego świadkiem na czarno, nie można im tego zrobić. Skoro ta historia się nie kończy, a tylko czeka na swój happy end.

czwartek, 10 października 2013

białe kruki

Przyznano znowu literackiego Nobla. Zauważam, że nie znalazłam się na liście nominowanych za nienapisaną nigdy powieść obyczajową. Co za brak poznania się. Pozostanie nadal żyć legendą o niebyłej i niedoszłej, przerwanej po stu stronach literackiego rozmachu - podzielonego na rozdziały i pod-, a jakże, z bohaterami, co najpierw w głowie musieli otrzymać biografie po sześciu pokoleniach przodków, by mogli się stać w tej szczupłej próbie tym, kim byli. Ileż na nich odbyłam eksperymentów, ile wypowiedzieli słów, gdzie nie byli, zanim zasnęli na lata snem pomarańczowego segregatora.

Cóż, są ludzie co z uporem maniaka chcieliby w balecie i też się muszą w końcu pogodzić. Godzę się całkiem pogodnie. Liście w kolorach coraz bardziej nieziemskich.

Boski z pracy wraca z biuletynem z tytułem "Program" na froncie i pytam, czy to już Program 8 Rozwoju, na co Andy odpowiada, że jak najbardziej - pod tytułem "JA+Allegro". Bowiem ostatnie dni upływają mu na kompletowaniu kolekcji wydawnictw z dawnych lat do nauki języków obcych.

Jakoś się ze sobą uzupełnią, moje nieliczne urwane i nienapisane historie - i jego liczne zbiory egzemplarzy od 1970 do dziś.

W końcu coś musi wypełnić półki Home Office.

środa, 9 października 2013

siedziba firmy

Otrzymuję list od potencjalnej uczennicy. Że poziom taki i taki, i że lekcje możemy u niej w domu na drugim końcu lub w siedzibie firmy.

Rozglądam się po domu, szukając siedziby i rozmyślam, czy umyte okno w zagraconym Home Office zwiastuje pojawienie się pokoju pani prezes, sekretariatu i klasy z tablicą interaktywną. Ale jedyna tablica wisi w kuchni i na niej nie nadanżam smarować wydarzeń bieżących z życia szkolno-towarzyskiego.

Sekretariat zajęła szatnia naszego gierkowskiego M, gdzie kilka kurtek wyczerpuje przestrzeń przedpokoju. Pokój pani prezes, dzielony z Mężem, jest przechodni i zawieszony praniem. We dnie służy za jadalnię i odrabialnię lekcji, zaś w nocy do spania. Lecz pamiętam doskonale, że na stronie mojej ogromnie firmowej w cenniku zapisałam z całą pewnością opcję "w siedzibie firmy". Może tak mi się wydawało, gdy kilka lat temu kupowałam zegar ścienny wielkości tego z dworca Waterloo w Londynie. Że on zrobi siedzibę jak ta lala.

Bowiem po prawdzie jedyna siedziba, jaka przychodzi mi do głowy, to maleńkie ustronne pomieszczenie na osobę wzrostu do 170cm i 60 kg wagi, zamykana pokrętłem, ze stosikiem prasy na okoliczność i zabytkowym górnopłukiem.

wtorek, 8 października 2013

puste ręce

Ponieważ w Home Office nadal bałagan nad wyobraźnię, myję okno. Nie, żeby było go lepiej widać. Bardziej żeby było widać niebo. Z widokiem na niebo zyskuje się bowiem perspektywę, mimo że czasem kurczy się coś w człowieku boleśnie na widok obiektów zdecydowanie odlatujących.

Liście jeszcze trzymają się nieźle jak na okoliczności, choć powinny już spadać. Słońce w końcu przypomniało sobie, że złota polska jesień. Potem zostaną żarówki, kaloryfery i zgromadzone w sercach zapasy. Ciepło i światło będą w cenie. Bosonogie wróbelki przyjdą po okruchy.

Kupuję wrzosy Boskiemu na balkon, zbieram z dziećmi kasztany, wieszam firanki, nieprzytomnie składam, przytulam, podnoszę, dawno nic sobie nie kupiłam, myślę, w puste ręce patrząc, jakoś spodziewam się wbrew krzyczącym faktom, że widać wszystko do mnie przyjdzie od Tego, co pisze miłością po horyzoncie.

poniedziałek, 7 października 2013

warte zachodu

Tak wiele się wydarzyło przez ten warsztatowy weekend, że mam wrażenie, jakby ostatni wpis miał miejsce ze trzy lata temu. I okienko edytora jakby widziane po raz pierwszy od dawna.

Moje skromne pióro nie nadąży za opisywaniem. Za to z tak wielką radością czytam wpis Emki, która była z nami na Programie JA+TY=MY. Dziękuję. Jest to warte wszystkich nieprzespanych godzin, wszystkich wymienionych z naszym teamem maili, telefonów, ustaleń, stresów i fizycznej orki na ugorze. Po każdym Programie mówimy, że już nigdy więcej się nie zdobędziemy na ten wysiłek. Po miesiącu jesteśmy już w wystarczającej formie, by chcieć to przeżyć wraz z innymi po raz kolejny.

Wyglądam za okno i widzę, że świat się trochę przez te kilka dni zmienił. Cieplej jakby. Liście też zaczynają się farbować na modne tej jesieni kolory.

Gęsi formują klucze i fruną do ciepłych krajów. Podobnie do startu przygotowują się samoloty.

Niebawem przyda się czapka, szalik i rękawiczki. Tak, myślę, może to coś da.

czwartek, 3 października 2013

coś szalonego

Gdy nie wiadomo w co w ręce włożyć, należy porwać się na coś szalonego. Niejako postawiona przed faktem dokonanym, mam w swoim domu próbę zespołu muzycznego. Wiem, brzmi jak absurd i tak od rana pomstuję, oczekując popołudniowego klu programu. Dwa plus Jeden. A właściwie Dwie Plus Jeden. Dear Jacket, Okruszyna i Staszek-Prawie-Soyka. Sopot Festiwal  to przy nas plac zabaw dla nieletnich.

Z trzeciej strony, Dwie Plus Jedna, bo dwie gitary i jeden perlisty sopran Jacketowej.

Próba się przeciąga, ponieważ dostajemy odpałów na części ciała zwanej mózgownicą podczas selekcji utworów.  W języku potocznym te symptomy choroby z przepracowania i stresu nazywane są głupawką. Następnie wykonujemy je we wszystkich znanych tonacjach, ku żywej uciesze dzieci. Zarówno utwory, jak i symptomy. Z kapodastrem i bez, przez łzy śmiechu i od czasu do czasu błędny wzrok Jacketowej, który ma przywoływać do rozsądku. To szaleństwo jest możliwe tylko dzięki Ani Staszkowej, co pilnuje mniejszych dzieci. A szkoda. Wokal wydaje się nie być naszą najmocniejszą stroną.

Cichną dźwięki i wraca do mnie przytomność umysłu. Dwa rozgrzebane ciasta i rozpoczęte składanie działań poligraficznych na najbliższe warsztaty. Odrabianie zapomnianych lekcji i powrót Boskiego w czerni nocy z pracy, gdzie go wyzyskują na nasze utrzymanie.

Tak, rzeczywiście w najczarniejszych scenariuszach na ten tydzień - piątek zastawał mnie w tejże sytuacji.

Cośmy jednak wyśpiewali, to nasze.

Węch zaś mi mówi, że ciasto się fajczy w piekarniku.

środa, 2 października 2013

networking

U Boskiego dobiega końca wizytacja Okupanta. Znaczy Ex-Okupanta. Znaczy powroty w okolicach dwudziestej drugiej z kolacji ze small-talkiem, co niby nie ma nic wspólnego z interesami, ale cały sztab na baczność i malowanie trawy od piątku. Aż szkoda, że tajemnica zawodowa, bo opis tego wszystkiego zrobiłby scenariusz lepszy niż pamiętna "Igła".

Boski mówi, że delegacja zza Odry była tak rosła, iż ze swym szefem oraz współbratem w menażerii wyglądali jak zaledwie kurduple. A i samopoczucie zapewne nieodległe. Ale mówię, zobacz, mieliście w tym siebie nawzajem, czy to nie fantastycznie stawiać czoła klientowi we trzech muszkieterów?

I ciągnę wywód dalej, z uznaniem dla własnych mocy intelektualnych o porze mocno już nocnej, bo widzisz, najważniejsze w życiu są relacje. W najgorszych momentach - to one są zasobami, które pozwalają nam przetrwać. Jestem pewna, że ktoś próbował mnie tego kiedyś uczyć na kozetce, mimo ogromnych oporów ze strony Okruszyny, która całe życie próbuje dawać radę bez. Bez relacji i zależenia od kogokolwiek.

I wówczas Boski przygładził mi grzywkę na lewą stronę, z miną staruszka, co wszystko przeżył i z najbardziej pobłażliwym z uśmiechów skorygował: biznes networking, kochanie, to się nazywa biznes networking.

Korporacja to dżungla i survival w jednym, wiemy o tym oboje, a Boski z tym się mierzy na co dzień.