poniedziałek, 30 lipca 2012

z wiejskiej pralni

Przez najbliższe dwa lata będę już tylko prać, to pewne. Przy okazji - cieszę się bardzo, że instrukcja obsługi pralki znajdzie być może zastosowanie dla innych Słomianych Wdowców, jak donosi Marta (tu pozdrowienia dla Zdzicha! Dasz radę! Najtrudniejszy pierwszy krok...). Samo pranie jest bardzo fajne, te obracające się kolorki za szybką. Gorsze to znajome poczucie klęski, gdy po wciśnięciu enter znajduje się jeszcze dziesięć brudnych rzeczy rozlokowanych w najdziwniejszych miejscach, i są to rzeczy akurat w TYM kolorze.

Na wożone z miejsca w miejsce książki już nawet nie spoglądam. Moja Mama, gdy była bardzo zmęczona, mawiała, jak byliśmy mali, że wyśpi się w trumnie, i to jakoś razem grało. Bo przecież nie powiem, że czytać będę pod ziemią - za ciemno.

Ale nie, niech nikt nie pomyśli, że się dam zniechęceniu. Po pierwsze - emerytura bliżej z każdym symptomem zmarszczek i cellulitu. Gdyby wzrok na emeryturze już nie pozwalał, może się w Niebie okazać, że są tam przepastne biblioteki i to samych dobrych książek. Nie trzeba będzie nawet czytać tych gorszych, by wyrobić sobie o nich zdanie.

Możliwe też, że ja sobie po prostu odgórnie zarządzę w końcu dzień osobistych wakacji, one nie wymagają przecież wcale idealnych okoliczności. Podobno szczęście tkwi w sztuce podchodzenia do realiów, a nie w nich samych. Na szczęście.



niedziela, 29 lipca 2012

mała ojczyzna

Nie umiem napisać, co powraca na widok tych zielonych pól buraków, połaci kukurydzy, hektarów złotego zboża ciągnących się kilometrami. Pośród nich wysepki gospodarstw, przecież pamiętam dobrze ich geografię, choć mój wewnętrzny GPS ma tak wielkie problemy z lokalizacją przestrzenną. Wiem, że Pomorze i że blisko Toruń.

I wiem, że ta zieleń buraków nikomu nie powie nic z tego, co widzę ja patrząc na nie. Widzę rozmowy przy kolacji, gdy jako dzieciaki niemal spadaliśmy pod stół ze śmiechu. Pod ten stół, przy którym nigdy nie brakło miejsca, nawet gdy dom Cioci pękał w szwach. Stół nakrywany z kuzynką, stół, od którego wstawałam do swojego zadania bycia "Julcią od chleba", żeby chleb dokrawać, gdy go brakło. Stół, przy którym do ziemniaków podawano sos z niekończących się dowcipów, potoków dobrego humoru. Tym obfitszych, im więcej ciężkiej pracy i im prostsze potrawy do wykarmienia tak wielu, gdy czasy były ciężkie.

I chciało się rodzinie bliskiej i dalekiej gromadzić przy stole o stałych porach, pięć razy dziennie. Tak, właśnie pięć. Przy wczesnym śniadaniu, na kawie, na obiedzie, na kawie i przy kolacji.

Nikt nie jadał sam. Stół nie służył do jedzenia.

Jak dobrze znowu tu być, mimo że kuzynostwo dorosło i każde z nich ma teraz własny stół. Tak samo otwarty na wszelkie dobro. Przez te dni to sprawdzamy. Jak dobrze być wśród drogich sercu ludzi.

piątek, 27 lipca 2012

- bo nie ma jak inaczej



-- Sent from my HP Pre



przepis na happy end




1,5 m papieru toaletowego w motylki (marki nie podaję, żeby nie było, że product placement, bo przecież złoty laur za trwałość)

Dwie szminki Teściowej, znaczy mojej Mamy, poświęcone celem godnego powitania

Podupadła stacja kolejowa - bez tablicy lokalizującej ją na mapie

Pociąg bezpośredni Wrocław - Nad-morze, jedyne 9 godzin w trasie

Boski Andy na korporacyjnym urlopie.

Przyjechał, bo jutro wyjeżdżamy. Powiedzmy, że dlatego, iż lubi podróżować.

czwartek, 26 lipca 2012

obiekty latające

Niewielki pas startowy znajduje się na plaży pomiędzy tymi, co wolą z widokiem na wodę, i tymi, co bardziej pod wydmami. Ów pas plaży jest uczęszczany jedynie przez obwieszonych sprzętem do wypoczynku plażowiczów. Widuje się ich, jak targają kolorowe torby, koce, karimaty, dmuchane wieloryby i namioty składane. Jednoosobowe działalności od pączków, popcornu i orzeszków w karmelu raczej poruszają się slalomem pomiędzy kocami.

I gdy wydaje się, iż na wolnym poletku pisaku nic ciekawego nie może się wydarzyć, na pasie startowym ląduje obiekt. Obiekt jest ubrany w kombinezon i ma do siebie przyczepiony spadochron. Najpierw zbiegają się dzieci, potem kobiety, na koniec odwagi wystarcza i panom. Naprawdę nikt nie wie, skąd tak nagle wylądował.* Mówi, że przyleciał ze Słupska.

Wieczorem puszczamy w powietrze ogromny lampion. Nobel dla konstruktora należy się nie dlatego, że kawał bibuły wznosi się do góry, ogrzany kostką tworzywa nasączonego naftą. Nobel jest za to, że przy rozmiarach lampionu (ponad metr wysokości), do operacji potrzebne są co najmniej dwie osoby. Więc można coś zrobić razem, od czytania instrukcji w języku chińsko-angielskim, po start. I nic nie szkodzi, że nasz lampion w locie przechyla się nagle i ląduje gdzieś nieopodal kanału portowego. Z ulgą oddychamy, że nie spadł na jakiś islandzki jacht, czy na sosny na wydmach.

Jutro próba numer dwa.

*i dlatego przypomniała mi się poznana 20 lat temu na lekcji angielskiego zagadka. Dziękuję Czytelnikom za odpowiedzi.

spaleni słońcem

O deszczu naprawdę już nikt nie pamięta. Teraz można narzekać tylko na słońce, co nie osłania się nawet obłoczkiem.

Na plaży wydzielone parawanami państwa i miasta. Granice przebiegają ciasno. Gdy przebiega nimi Grzybek z pontonem, zahacza o panią na materacu dmuchanym, która ceni sobie wygodę. Przepraszam.

Patenty na opalanie też widać różne. Starannie: żeby nie było pasków od ramiączek; systemowo: pół godziny plecy, po kwadransie na każdą nogę, czterdzieści minut brzuch; desperacko: nadal jeszcze ku słońcu, choć czerwień skóry sygnalizuje drugi stopień poparzenia.

Wchodzenie do wody podobnie. Mówię do Taty, że wszystko zależy widocznie od czynności tarczycy. Są tacy, którym na twarzy nie drgnie nawet mięsień w kontakcie z Golfsztromem. Są i tacy, którzy - jak Tata - dopiero od dwóch dni nie używają polaru. Są też tacy, którzy potrzebują mocnego wsparcia dzieci, filozofii, psychologii i metafizyki, żeby się z temperaturą wody zmierzyć. Jak ja.

I tak szczęśliwie i powoli dobiegają końca wczasy. Najpierw parasole i kurtki, teraz pantenol i kompresy z lodowatego Bałtyku - i ta znana ulga, że udało się złapać słońce.

wtorek, 24 lipca 2012

Zagadka

A man
With a pack
On his back
Went to the field
And died.

?

-- Sent from my HP Pre



stałocieplni

Powietrze arktyczne nagle przestało napływać na wybrzeże bałtyckie. Może nie powinnam pisać, bo Brat Bliźniak dopiero co odleciał, z nabytymi na wczasach kaloszami, do kraju mgieł i mżawek, nie zaznawszy plażowego szaleństwa. Ale może tak się minąć z pogodą da się tylko raz na jakiś czas.

Skakanka mówi: mamo chodź, poskaczemy przez fale. I gdy lodowatą wodę czuję pod stopami, myślę, to są koszty własne rodzicielstwa. I znikąd ratunku, bo przecież od lat już wielu nie używam okrutnego i głupiego argumentu: "nie, bo nie". Więc idę.

Skakanka wspiera mnie jak może. Mamo, zobacz, zanurza się o tak. Teraz musisz cała.

Po dwudziestu minutach woda jest już ciepła. Na kocu opowiadam o tym reszcie. Patrzę na dziewczynkę, która turla się w dół z wydmy. Jaka szkoda, że za parę lat już się zawaha, czy wypada.

I myślę, to są zyski z rodzicielstwa. Że przekraczając swoje "nieprzekraczalne" i święte drobne wygody - dostaje się w zamian radość z przygody. I trochę z patrzenia na świat oczami dziecka.


niedziela, 22 lipca 2012

rewolucja obyczajowa

Boski Andy, jakby nieco zdrowszy, opowiada o pełnym sukcesie na polu użytkowania pralki wirnikowej. Mimo że razem nam do twarzy (z Mężem, nie pralką), zastanawiam się nad przedłużeniem swojego pobytu o tydzień lub dwa, by dać pełne pole do popisu również w dziedzinie zakupów czy gotowania (choć w tym drugim pogotowie ratunkowe na rzecz przetrwania gatunku uruchamia Teściowa i groźba śmierci głodowej zostaje zażegnana).

Andy zaznacza, iż od teraz pranie stanie się jego domeną. Sama nie wiem, na wszelki wypadek to zapisuję, do tej pory bowiem trzeba było rodzinie malować strzałki wskazujące drogę do koszy z odzieżą brudną, a i tu GPS codziennie się psuł.

Właśnie puka z wagonu obok Dziadek i zgłasza, iż jego wnuczka Skakanka bardzo pragnie wynieść mi śmieci do kubła za ogrodzeniem.

Jak tak dalej pójdzie, będzie można zwolnić służbę.

piątek, 20 lipca 2012

6 w skali Beauforta



z wieży kontroli lotów

Boski Andy dzwoni zameldować skończenie się odzieży czystej. I robi się melodramatycznie, bo ja tu, on tam, między nami pięćset kilometrów i cztery worki prania.

Postanawiam jednak nie wracać na jeden dzień celem oprania, co nie znaczy, że zostawię Męża bez pomocy. Drogi Andy, tu poniżej wszystko, co musisz wiedzieć:



Zamiast piątki właściwie lepszym programem będzie czwórka. Aha, ten kabelek z wtyczką trzeba do takiego plastikowego w ścianie, co wygląda jak ryjek Świnki Piggy.

Reszta kartki przyjdzie pocztą papierową:)

pełne zanurzenie

Osiągamy dziś pełne zanurzenie. Hektolitry wody spadają na wagony. Brat Bliźniak kupuje kalosze. Grzybka kalosze, gdy wydostajemy się na miasto pod wieczór, pękają w dwóch miejscach i skarpeta zostaje zwodowana. Wspieramy zatem lokalną przedsiębiorczość, udawszy się do sklepu po suche skarpety (EURO - Grzybek mówi, że ich nie zdejmie do końca wakacji) i nowe kalosze (w cenie gustownych damskich sandałków w galerii handlowej).

Ale to nic, naprawdę nic. Mieli rację ci, którzy obstawiali, że najważniejsza jest pogoda ducha.



I dziękuję bardzo wszystkim, który ten dzień urodzin, przypominający pierwszą dobę potopu, uczynili tak pogodnym. Mężowi, co dzwonił już o północy, Bliźniakowi, Rodzicom, Przyjaciołom i wszystkim Bliskim. Zasypana dowodami życzliwości, umieram z ciekawości, co to jest to guckkasten, co czeka na mnie u Mero. To nie pytanie konkursowe. Nie sprawdzę, aż się zobaczymy. Niech to będzie, jak mawia jeden znajomy Ksiądz, "spodzianka."

czwartek, 19 lipca 2012

jaka pogoda jest najważniejsza?*

Opad dudni o dach wagonu, jakby wylewano wiadrami.

Gdy idę tam, gdzie i sam król chodzi piechotą, żaby skaczą po ścieżce, wbrew kierunkowi ruchu wyznaczonemu przez namalowane na płytach farbą olejną strzałki - w razie gdyby ktoś zdjęty nagłą potrzebą miał zabłądzić.

Na zmianę pada i przejaśnia się od rozpakowania bagażnika i zasiedlenia miejsca. W chwilach, gdy wychodzi słońce i - ubrani w kurtki, a dzieci również w czapki - przechadzamy się po promenadzie, widać nawet plażowiczów. Podejrzewam, że są to desperaci, którzy postanowili spędzić tradycyjne wczasy nad morzem mimo zastanych warunków. Zza kolorowych parawanów widać stroje kąpielowe.

Ale przecież nie narzekamy. Na pewno nie grozi nam udar słoneczny lub, co gorsza, poparzenie promieniami UV z koniecznością spania na stojąco. Przeziębiony Grzybek uczy się kierunków świata na kompasie, Skakanka zaś błaga o "dzień wagonowy", żeby można było nigdzie nie chodzić, tylko czytać zakupione książki i bawić się z bratem. Dziś w szafie w swoim pokoju zrobili budę, z fistaszkami w roli karmy dla psa.

Więc może jednak zaniesie się na dzień wagonowy. I ja też przeczytam chociaż kilka stron. A, i napiszę kartki z pozdrowieniami, i że pogoda prześliczna, strzaskaliśmy się wszyscy na heban, a pogłoski o kiepskim lecie nad Bałtykiem rozpowszechniają ludzie zawistni, którzy po prostu nie dostali urlopu.

*Ciekawe, czy wiecie. Autorem pytania konkursowego jest Dziadek Skakanki, znaczy mój Tata.

nasza kolej

Nie tylko, że wczasy wagonowe, bo w tym niezwykłym, choć tak zwykłym dla dzieci inżyniera kolejnictwa, domu na kołach, który cały mam z dziećmi dla siebie. Ale jakoś rodzinnie mamy w tym roku z koleją dużo do czynienia.

Boski Andy przecież także dużo na torach, choć nie stacjonarnie, jak my, ale w ciągłym ruchu. W poniedziałek wsiadł do pociągu - a była to scena jak z filmu ze znanym bohaterem Chuckiem Norrisem - bowiem wskakiwał do składu, w którym zamykały się drzwi. Z powodu pomyłki kierownika pociągu. Skakanka zaczęła krzyczeć z przerażenia jak na filmie Alfreda Hitchcocka. A wolelibyśmy coś bardziej w stylu sceny kończącej Slumdoga, z pieśnią na ustach i tańcem między peronami.

Podróż Boskiego Andy'ego, przeziębionego na skutek kąpieli w morzu, trwała i trwała, bowiem na oczekiwany w Słupsku pociąg "Rybak" nie zdążył. Również nie ze swojej winy. O drugiej w nocy odebrany z dworca na wsi, cztery godziny później siedział już w pociągu do korporacji. Dobrze, że teraz chwila przerwy zwiedzaniu miast dworcowych Polski.

Przez telefon dowiaduję się, że przyjechała Najwyższa Izba Korporacyjnej Kontroli - Mesje, którego nieoficjalnego nazwiska wymyślonego na nasz użytek nie podam, w razie jakiegoś przecieku. Mesje D. zapytuje Boskiego grzecznie: Vous etez malade?* Na co Boski odpowiada, że i owszem, kąpał się bowiem w Bałtyku. W odpowiedzi słyszy, że trzeba być szalonym.

W ustach człowieka, którego pragmatyzm przeżarł na wylot jak rdza polskie składy kolejowe - ktoś "szalony" brzmi jak komplement.

*Jest pan chory?

środa, 18 lipca 2012

bal maskowy

Z Bratem Bliźniakiem po całym dniu siadamy na chwilę razem. Mówię, że szukam jakiegoś stroju z epoki, bo na koniec wakacji by się przydał.

Brat wówczas otwiera przede mną w internecie nieznane mi dotąd przepaści szaf w UK ze strojami dla dorosłych na fancy dress balls. Począwszy od Lady Marion, poprzez Tudorów, skończywszy na baroku, cena w funtach. Cenowo najbardziej odpowiadałby nam krochamlony czepek wiejskiej dziewczyny lub kostium p.t. "poor Tudor boy". Z naciskiem na poor.

Gdy staje się dla mnie oczywiste, że poprzestanę na spódnicy z lumpeksu za dwa złote, w ręce wpada mi odłożona na "wolną chwilę" mniej więcej od miesiąca maseczka do twarzy z owocu granatu. Dostana w prezencie onegdaj.

Przeczytawszy pobieżnie instrukcję obsługi, wyciągam bardzo mokrą chusteczkę z opakowania. Na twarz nakładam. Zadbano o otwory na nos, oczy i usta. Gdy pokładamy się ze śmiechu, Brat Bliźniak czyta o dobroczynnym działaniu granatu. A ja myślę, że wyglądam jak ktoś, komu założono opatrunek, gdy granat wybuchł mu prosto w twarz.

Zamykamy okno przeglądarki ze strojami, choć tych najlepszych, co Brat wybrał, nie zdołałam obejrzeć. Ale maskę już masz, mówi Bliźniak. Co prawda - to prawda.

poniedziałek, 16 lipca 2012

radość rzeczy prostych

Przypomina się na urlopie. Jak na przykład wiatr, że mało głowy nie urwie, więc w kurtkach. Ale słońce. Dużo piasku. W różnych częściach tej samej plaży zbieramy muszelki.

I nagle wydaje się, że człowiek zatrzymał się w czasoprzestrzeni. Nie wie, czy jest dzieckiem, które zamieniało się w poszukiwacza, czy dorosłym i rodzicem, a może wszystkim na raz, ale w tym momencie, tu i teraz, jest cały w zbieraniu - jak gdyby wszystkie kłopoty świata uprościły się do zwykłej ciekawości, gdzie jeszcze pokaże się karbowany brzeg.

Grzybek cały turla się po piasku, on pierwszy pojął, co to znaczy całym sobą czuć jedyność chwili. Skakanka z Dziadkiem zbierają różne muszelki. Ja zbieram tylko najmniejsze, z najwspanialszymi okazami o wielkości 3 milimetrów. Bo dają się potem naklejać. Ale myślę pragmatycznie przecież tylko przez kilka sekund. Właściwie w tej chwili jedynie zbieram, dla samej przyjemności zbierania.

Zbieram okruchy w piasku.

Dear Readers

I'm on my way to writing. Przenosnie nie mam polskich liter, a to jednak uwlacza pisaniu. Jak widac.
C U soon,
Crumb from a seaside diner

-- Sent from my HP Pre



sobota, 14 lipca 2012

Lotyń Luton

Przejechaliśmy już 360 kilometrów ze wsi. Jadąc mijamy miejscowość Lotyń, której nazwa kojarzy mi się z Londyn-Luton, skąd dziś do Gdańska przyleciał Brat Bliźniak. Widać tak się przez całe życie przyzwyczailiśmy do spędzania razem z rodzicami wczasów nad morzem, że na starość do tej tradycji chętnie wracamy.

Nie ma z nami psa rasy kundel średni, co wabił się Fred. Doświadczył na sobie, że czworonogi żyją krócej niż ludzie, chyba że są żółwiami.

Wieziemy w aucie WSZYSTKO, dlatego też ciężko rozprostować nogi. Gdybym czegoś zapomniała - uspokaja mnie wczorajszy telefon Mamy, że spakowała dla mnie lampkę nocną.

Jeszcze jakieś półtorej godziny i dojedziemy do morza. Może.

mieć lub być

Boski Andy przez ostatnie dwa tygodnie wyrobił przeszło tysiąc kilometrów jeżdżąc do pracy i z. Autem z sąsiadką dwadzieścia kilometrów do miasta i potem jeszcze półtorej godziny liniami regionalnymi.

Gdy odbierałam go ze stacji pkp pewnego popołudnia i zapytałam, a co tam w pracy, przypomniał sobie pewne job interview, które przeprowadzał kilka lat wstecz. Dziewczę, zapytane o motywację oraz oczekieania finansowe, rzekło, iż chciałoby się uniezależnić od rodziców. "A wie pani, że ja też?", odparł Boski.

Nieprawdą jest, że praca w korporacji zubaża osobowość. Jak widać - ubogaca.

piątek, 13 lipca 2012

w poszukiwaniu straconego

Bywają straty niepowetowane. Jak to, że się nie można dziś spotkać z tymi, co się miało, bo się nie dojechało. Dziecko bowiem zaniemogło. Biorąc pod uwagę, że okazja spotkania tak daleko zdarza się mniej więcej raz do roku, stratę czuć. Ale jeszcze będzie szansa w powrotnej drodze, która jak wiemy jest zawsze krótsza niż droga "do".

Są straty pozorne. Spódnica zroszona ulewą okazuje się pachnieć deszczem, a przecież takich perfum nawet Chanel nie wyprodukowała. Albo włosy obcięte w pobliskim zakładzie, jakby nieco za krótko, ale przecież trzy razy taniej i jak wielki zysk czasu, że nie trzeba długo suszyć. Boski mówi, że przy okazji straciłam z wyglądu kilka lat - na korzyść. Co ma powiedzieć?

Są inne straty czasu. Przekładanie z toreb i do toreb tak mi się kojarzy. Ale może nie trzeba przywiązywać aż takiej wagi.

Są straty słów. Chciało się napisać w ciągu dnia, ale się biegało, i słowa uciekły. Piszę teraz i nic się nie przypomina. A miałam coś o jeszcze jednej stracie.

Czyżby utrata pamięci?

czwartek, 12 lipca 2012

wigilia podróży

Tym razem pojedziemy w dwóch etapach, pierwszy wyniesie 290 km.

Dla tych, co byli ciekawi, powiem, że sanepid zarządził przestawianie mebli i kontrolę ich zawartości, włącznie z wyjęciem WSZYSTKIEGO i włożeniem na półki z powrotem. To uświadomiło mi, że budowanie domowej atmosfery w miejscu wakacyjnego pobytu zajmuje mi sporo czasu, a i tak może zostać w każdej chwili udaremnione. Co zrobić, przyzwyczajam się z największym trudem do nowych okoliczności. Drobiazgi odtwarzające znajome warunki ratują mnie przed wakacyjną bezdomnością. Ale nie jest tak, jak imputował onegdaj Arturo, iż zabieram ze sobą firanki. Na drodze wieloletniej nauki i ustępstw została już niewielka kupka tzw.niezbędnika.

W międzyczasie piorę. Opranie przed wyjazdem to coś, z czym powinny kojarzyć mi się miesiące wakacyjne, a jednak zapominam. Na sznurze wieszam imponującą spódnicę w kolorach Chanel, ma się rozumieć z lumpeksu. Deszcz na nią mży w zasadzie cały dzień, ulewa zrasza kilka razy, aż ściągam ją ze sznura jak pełny wiatrem żagiel, ratując przed porwaniem przez wieczorną wichurę.

Gdy tak biegnę z podwórka moknąc po raz kolejny, przychodzi mi do głowy temat całkiem naukowy. Gdybym miała kiedyś starać się o jakiś tytuł na swojej feministycznej uczelni, mogłoby to być: "Rola przelotnych opadów, ze szczególnym uwzględnieniem lokalnych burz, w życiu gospodyń wiejskich."

Grzybek ma temperaturę oraz kilka chwil temu zwymiotował.
Pisząc - jak zwykle bywa w warunkach stresogennych - pozdrawia Was

Okruszyna.

wtorek, 10 lipca 2012

kontrola sanepidu

Konserwacja powierzchni płaskich powinna się rozpocząć za chwilę, w czasie planowanym na odpoczynek po zakupach w pobliskiej wsi, gotowaniu, pieczeniu i praniu. Tak, są takie miejsca urlopowe, gdzie nie ma kuchenek i pralek. Słyszałam o kliku, a nawet byłam.

Konserwacja płaszczyzn poziomych nie jest zajęciem hobbystycznym, ale koniecznym z uwagi na niezapowiedzianą kontrolę sanepidu. Właściwie zapowiedzianą dwie godziny temu.

Sanepid mógłby nie zrozumieć, że w powierzchniach funkcjonalnych tętni życie dzieci, że fajnie czyta się książki na podłodze, że malowanie kredą po betonie to twórczość.

Parę aspektów dostanie naganę. Lodówka, która nie działa ostatnio zbyt dobrze. Może się okazać, że to z mojej winy. Sanepid zgłaszał też ostatnio konieczność przestawienia mebli i nie zastosowaliśmy się do tych wytycznych.

Dzieci poszły dla odmiany na bajkę do sąsiadów. Zastanawiam się, czy też nie pójść i nie wrócić po wszystkim.

poniedziałek, 9 lipca 2012

cierpliwość

Ognisko jest maleńkie, kilka polanek.

Skakanka układała je z Martynką od sąsiadów, według "Poradnika Skauta", nabytego ongiś w Sklepie z Pełną Kulturą.

Dzieci obchodzą się z prowiantem do pieczenia zupełnie inaczej niż dorośli. Wkładają chleb i kiełbasę szybko na długi drążek zakończony widelcem, a potem prosto do ognia. Raz w płomień, co bliżej, a potem zaraz do innego, który wygląda na większy.

Na nic takie mówienie, że poczekaj, trzymaj wyżej, po czasie upiecze się równomiernie, ale się nie spali. Dzieci ściągają z widelców zczerniały, opalony chleb, przypaloną kiełbasę.

Ileż lat było potrzeba, żeby się nauczyć, że pieczenie nad ogniem postępuje, gdy tylko się czeka. Że jeśli coś się chce natychmiast, można zepsuć. Że chociaż wizja efektu końcowego jest jasna, dochodzi się do niej powoli.

Ile lat trzeba było czekać, by nauczyć się czekać choć trochę. A i tak na wiele rzeczy nadal czekać nie potrafię.

niedziela, 8 lipca 2012

odpoczynek na akord

To się zdarza zwłaszcza aktywnym.

Nagle przychodzi taki dzień, że nie mogą się podnieść. Nie, nie nastąpiło jeszcze karoshi, czyli japońska śmierć z przepracowania, ale pojawiła się w końcu wyglądana od dawna luka w grafiku. Dzień, na który nie zaplanowano żadnych atrakcji, spotkań i gości, i nawet z powodu pielgrzymki motocyklistów odwołano sumę przed południem. Więc można spokojnie wyszykować się na 18:00.

Najpierw przychodzi przemożna senność. Potem głód czytelnictwa i robienia tych wszystkich relaksujących rzeczy, o których człowiek marzy przed urlopem. Potem majaczy w wyobraźni kawa i ciasto (niestety, Boski właśnie zjadł ostatni kawałek i trzeba by wejść między porzeczki po nowe zasoby na placek). Następuje też eliminacja zbędnych czynności. Zamiast gotowania obiadu - pozbycie się zapasów z tutejszej lodówki, w której temperatura zrobiła się także letnia.

Okazuje się, że potrzeba do szczęścia bardzo niewiele. Ta cisza, niewyobrażalna w mieście, ktora tu wchodzi spokojnie przez okno, z ćwierkaniem ptaków i poszczekiwaniem psa leśniczego. Zieleń za każdym z okien. Parterowa zabudowa bez windy, możność wyboru miejsca na fotelu w domu lub przed, na ganku, pod śliwką, orzechem, sosną.

Oczyma wyobraźni widzę już dom spokojnej starości, który z Andy'm zaczniemy prowadzić, ewentualnie Sanatorium dla Pracoholików. Będą to bardzo drogie pobyty jednoosobowe. W wygórowanej cenie - chleb z masłem i szczypiorkiem, herbata z dzbanka, jajko od kury. Obowiązkowe trzy godziny na hamaku. Skonfiskowany korporacyjny hardware, za to duża biblioteka i skrzynka gazet. Rower lub biegi, włączone do terapii w trzecim tygodniu pobytu.

Zawsze w ofercie przybory do pisania.

piątek, 6 lipca 2012

księga dżungli

Skakanka wraca z obozu, na którym łóżka trzeba było sobie samemu wypleść ze sznurka do snopowiązałki, a do mycia służyła zimna woda. Opalenizna zdrowego dziecka z buszu. Trochę zadrapań, siniaków, strupów i śladów po komarach i ogólny smutek naszej córki, że już po wszystkim.

Historie kradzenia totemów, wiązania zakładników, gonitw i wieczorów przy ognisku - opowiadane mimochodem, bo przecież na pytanie, co robiłaś, zawsze najpierw słychać tradycyjne nic takiego.

Powściągane uczucia nadopiekuńcze, które przetrwały zakaz wykonywania telefonów i burze nocne, wyłażą ze mnie na koniec dnia, gdy Skakankę namaczam w wannie. Pomysł mycia głowy, oprotestowany, bo przecież kąpałam się w jeziorze, też jakoś w końcu forsuję. I to jest moment macierzyńskiej satysfakcji ze spełnionego obowiązku.

Choć przecież świadomość, że jedynie jakoś próbuję poradzić sobie, wzrasta i stawia w sytuacji zupełnie nowej moje macierzyństwo, nasze rodzicielstwo. Skakanka coraz większa, coraz bardziej oddzielna. Samo-dzielna.

To dobrze, bo można dojrzewać razem z nią do nowych wyzwań.

czwartek, 5 lipca 2012

epitafium

Ręce całe w krzakach porzeczki i powietrze stoi w miejscu, pełne zapachu pokrzyw. Nad głową bzyczą osy w tym, co zostało z czereśni. Czasem coś jakby cięższego leci, raz trzmiel, raz szerszeń. Po ramionach spacerują to biedronki, to gryzące mrówki. Pod rękami przechadzają się pająki; nie robimy na sobie nawzajem najmniejszego wrażenia.

Nieopodal, w piaskownicy i dziecięcym baseniku, toczą się boje Grzybka, kumpla od sąsiadów i syna Szwagra. Doskonalę swoje conflict management skills - i owe skills za każdym razem są improwizowane. Przekazuję zasady funkcjonowania świata bez przemocy słownej, zwłaszcza wobec bardziej wrażliwych, jak Grzybek. Teść mówi, że lekarstwem na problemy dawniej były klapsy, i myślę, że dobrze, iż w medycynie są postępy.

Myśli pod wpływem trzydziestu stopni w cieniu nie układają się. A jednak na wypadek, gdyby oprócz pająka czy mrówki miałoby nagle z krzaków wyjść coś jadowitego, układam wersety na kamień nagrobny, by nie zostawiać zadania domowego innym poetom na murach:

Tu Przechodniu się zatrzymaj,
gdzie spoczywa Okruszyna.

Zostawiła kilka wpisów
i wiaderko długopisów.

Ulubione drzewo: brzoza,
ulubiona forma: proza.

Wiatr gałęzie brzóz kołysze.
Nie przestała. Dalej pisze.*

*Upał spowodował pominięcie aspektów życia rodzinnego w niniejszym częstochowskim utworze. Ale to nic, w liceum Boski Andy otrzymał ode mnie bardzo wesołą balladę w stylu Mickiewicza - jak to jest, gdy przychodzi po latach na moją mogiłę. Z rymami okalającymi abba, choć nie wiem, czy bardziej w jamby, czy trocheje.

wtorek, 3 lipca 2012

specjalista

Jedziemy konsultować Grzybka z innym neurologiem, bo brak poprawy w EEG jest z jednej strony dobrą wiadomością, a z drugiej przecież nadal żadną wiadomością na temat jego "nieharmonijnego rozwoju".

Jedziemy sto kilometrów, bo łatwiej lekarza znaleźć w Opolu, niż dodzwonić się do któregokolwiek ze znanych wrocławskich.

Po podróży w upale w naszej nieklimatyzowanej rakiecie, Grzybek w gabinecie pani doktór prezentuje się w kilku etiudach. Etiuda pierwsza - to dziecko przewieszone przez krzesełko. Etiuda druga - kompletny brak zainteresowania starym zestawem klocków dla trzylatków, za to wnikliwe słuchanie dorosłych.

Ale szansę zabłyśnięcia spostrzega dopiero, gdy pani doktór, niepomna, że pacjent słucha w odległości dwóch metrów i zupełnie wizawi, oświadcza: "jego mózg nie działa prawidłowo". I oto nasze dziecko, które w drodze autem opowiada o działaniu komórek pluripotencjalnych i antybiotyków, oraz docieka, czym się różną histaminy od przeciwciał, podczas badania daje pokaz wygłupów godnych aktora kabaretu.

Pani doktór zapisuje cudowny lek, który wszystko przyspieszy. Jakież to szczęście, że jemy jajecznicę z cukinią u Dosi i Jarka tego samego dnia, nieopodal. Cudowny lek okazuje się mieć zgoła inne zastosowanie, pani doktór zaś kłopoty z zatrudnieniem. Jarek zaś pociesza nas, że przy całej nieszablonowości Grzybka, trudno go nazwać dzieckiem wymagającym terapii z armaty.

W drodze powrotnej Grzybek oświadcza z tylnego siedzenia: Boli mnie mózg. Synu,pani doktór opowiadała głupoty, spieszę z wyjaśnieniem. Kolejny dzień nam mija na zacieraniu wspomnień.

poniedziałek, 2 lipca 2012

czy to jawa, czy sen

Właściwie Dosia napisała wszystko o obchodach naszej rocznicy ślubu.

Wspomniała, że Kapitan Przystani przeleciał przez wieś jak meteor, w amerykańskim stylu surprise, i do dziś jak sobie przypominam, muszę się innych pytać, czy to nie był jeden z tych moich sugestywnych snów. Nigdy nie wiadomo. Jakoś się człowiek przyzwyczaił do polskiej przewidywalności, jakoś też się nauczył, że na dźwięk słowa "niespodzianka" powinien się spodziewać najgorszego - i na wszelki wypadek wstrzymać oddech.

Ale nie. Poza tą pierwszą, z przejechaniem trzystu kilometrów, by zjeść suchą bułkę popitą kawą bez mleka, i poszybować dalej - niespodzianek było całe mnóstwo. Od obsypywania nas ryżem przed kościołem, przez wysłanie nas na urlop, na który nie dało rady wybrać się samemu, aż po sąsiada-stolarza, co pożyczył piękne stoły.

Siedzę na oknie, w miejscu, gdzie dociera internet, patrzę na podwórko, na którym teraz tylko Grzybek w piaskownicy i jego kumpel od sąsiadów. Dalej mi się wierzyć nie chce, że to wszystko miało miejsce i to z naszego powodu.


niedziela, 1 lipca 2012

obdarowani

Nie nadążam z pisaniem za wypadkami, właściwie sama za biegiem wypadków daleko w tyle. I dziś krótko tylko, nie z braku słów, ale z braku snu w dalszej perspektywie, a Boski bladym świtem wsiada w pociąg do pracy.

Nie chciałabym popadać w patos jakiś, ale przydarza mi się świat najlepszy z możliwych - w którym kocha się i szanuje ludzi, a używa się rzeczy - i nie odwrotnie.

Wszystkim, którzy ten świat zamieszkują wraz z nami, bardzo jestem wdzięczna. Bez Was nie byłoby to możliwe. Ciągle się od Was uczę, jak twórczo, intensywnie i sensownie żyć, by pod koniec na pewno nie mieć wrażenia, że się nie żyło.*

Okruszyna

*por. Ralph Waldo Emerson