sobota, 26 czerwca 2010

kompresja

Boski Andy odkrywa brak bagażnika na dach w noc poprzedzającą pakowanie. Słyszę bose stopy plaskające o kafle przedpokoju, potem na klatce schodowej, a następnie zgrzyt zamka w boksie, gdzie trzymamy wszystko to, co nie mieści się w mieszkaniu. Bagażnik na rowery został na wsi, oświadcza Andy po powrocie i jest druga w nocy.
Ale ponieważ boski Andy się łatwo nie poddaje, postanawia zabrać chociaż rowery dzieci. Do auta, do bagażnika, na kolana - tego nie umiem sobie wyobrazić, widząc stosy rzeczy przygotowane do wsadzenia w torby. A na drugi dzień dokładam, jeszcze kurtki, jeszcze buty, zapas batoników i ciastek; jeszcze ręczniki, jeszcze koc plażowy, i smsa ślę do Opalonej o dwudziestej trzeciej lub później, ile pościeli kazali przywieźć. Dwa komplety, odpowiedź jest lakoniczna, podejrzewam, że Opalona także zajęta jest kompresją gratów do rozmiarów podróżnych. I wtedy, gdy okazuje się, że nadwyżkowe dziecko Opalonych pojedzie nie - jak planowaliśmy w naszym samochodzie, na jednym z rowerków między siedzeniami - i zrobi się miejsce pod sufitem na napoje chłodzące, z Warszawy dzwoni Kasia: jest prośba, weźcie gitarę.

czwartek, 24 czerwca 2010

sprawa szycia i śmierci

Szyję.
Na maszynie wypożyczonej przez Opaloną.
Wydaje się, że super szybko, gładko i fachowo; dopiero odwrócenie materiału na drugą stronę ukazuje złożoność ściegu i swobodne jego dygresje. Myślę, tak z wieloma sprawami w życiu, wrażenie ma człowiek takie, że nadaje swemu życiu postęp jakiś czy tor, a po uchyleniu rąbka widzimy pijany zygzak, zawijasami biegnący mniej więcej na azymut. Natura perfekcjonisty się we mnie zżyma; tak trudno przyjąć do wiadomości, że ideał polega na braku ideału, na wklęśnięciach, krzywiznach i niedoskonałościach.

Szycie kolejnych centymetrów średniowiecznego płaszcza byłoby bardzo relaksujące, gdyby nie fakt, że wyjazd zbliża się nieubłaganie, pralka dudni, sen jeszcze w dalekiej perspektywie. Arturo ofiarowuje się w kwestiach montowania dachowego bagażnika, a ja szukam soli trzeźwiących. Zagajewski kiedyś mówił w radio, że każdy wyjazd z domu, proces wybierania się , z rewolucyjnymi akcentami w postaci pakowania rzeczy z przypisanych im miejsc - to dla niego pewien rodzaj śmierci. Pytałam wielu osób, czy myślą podobnie, ale nie. Widocznie piszący, utalentowani bardziej (poeci) i mniej (blogerzy), cierpią na podobne neurozy. Świat układają w kostkę, jako zdezorientowani nadwrażliwcy, oswajają chaos każdego dnia na nowo sobie słowami tłumacząc. Albo chociaż niektórzy.

Pan Zagajewski niech wybaczy czelność snucia pewnych analogii.

środa, 23 czerwca 2010

joseph

Po wizycie Josepha nie było kiedy odpocząć, i tylko własne moje okrzyki za kierownicą pod adresem innych uczestników ruchu każą mi myśleć, że strona kuchenna wizyty wycieńczyła mnie nieco i ma długotrwałe skutki w postaci utraty zdolności trzeźwego myślenia.

Ale przecież wspominam miło. Joseph przyniósł ze sobą tę pogodę ducha, którą miewają jedynie Hindusi. I ten rodzaj kultury osobistej, który jest wynikiem głęboko przeżytej ludzkiej wrażliwości na obecność drugiego człowieka. Więc Joseph świetnie dogaduje się ze Skakanką, która, przyniósłszy książeczkę dla dwulatków, pokazuje na obrazek i uczy go mówić truskawka.

Nie, nie ma w Indiach powszechnego obowiązku szkolnego,
wyjaśnia Joseph; ilość miejsc w szkołach jest ograniczona. Oglądamy na zdjęciach hinduskie świątynie, malowane słonie oraz slumsy ze slumdoga, w Mumbaiu-Bombaju, i jeszcze te zdjęcia, na których Joseph gra na skrzypcach - choć woli na pianinie. Self-made man, właściwie przecież jeszcze chłopiec, myślimy, ale on prostuje: miałem w życiu wiele szczęścia, chodziłem do dobrej szkoły.

Andy odwozi Josepha do jego hotelu, w którym poznał osobiście cały personel i czuje się jak w domu. Jego ciepło w naszym domu pozostaje, na stole - bukiet ze słonecznikiem.

wtorek, 22 czerwca 2010

lost, lost, lost

Za kwadrans Joseph wsiądzie do tramwaju i wyruszy w podróż przez miasto, zakończoną poszukiwaniem naszego bloku.
Oczekując godziny zero, ogarniam wzrokiem mieszkanie - i nikogo na odsiecz. W kuchni będąc nie miałam pojęcia, że pranie przedwyjazdowe zajmuje całe 59m kw naszego Lebensraumu.
W kuchni kilka projektów nadal rozpoczętych, nie skończonych. Makijaż o konsystencji sosu mięsnego jasnego, efektownie spływa mi z twarzy. Słucham zespołu Clannad i marzy mi się las Sherwood z bandą dzikusów z łukami, którzy jedzą rękami i śpią na mchu; tak też podejmują gości. Padam, padam z nóg, ale przecież nikt mi nie będzie współczuł. Boski Andy heroicznie oświadcza, że umyje toaletę, i to chyba jest jego first time ever.
To taki moment, że nie mając w co ręce wsadzić, piszę. I tak mogłoby zostać.

kwiat kalafiora, naszyjnik z rzodkiewek

Ten sklepik mógłby mieścić się na wąskiej ulicy we Francji, między wysokimi kamienicami Paryża też. Nawet sklepikarz z wąsem, szczupły, nieco przygarbiony, ale pogodny, gdy podaje pomidory, wygląda jak francuski l'epicier. Tu lubię wybierać, przebierać, z koszykiem wiklinowym pod pachą, z naręczami zieleniny wychodzić, przeżywszy ten rodzaj radości, którego inne kobiety doświadczają być może wybierając biżuterię. Skakanka przypomina, że jeszcze por. W domu narysowała mi listę zakupów, ale ją zgubiłyśmy - już nie wiadomo, kto.

Pichcę. Dziś na kolacji będzie gość z Indii. Joseph, katolik, który rozmawiał z Matką Teresą, bo mieszkał w jej parafii. Dziś - audytor, dziś globalnie wysłany do Wrocławia, a od Europejczyków, Polaków w szczególności, odróżnia go taka skromność, która staje się udziałem tych, co wiedzą, że mogło im się w życiu trafić gorzej. Nie ma też talentu do narzekania, który Polacy tak solidarnie dzielą, kątem oka dostrzegając jedynie tych, którym powodzi się lepiej i nawet deszcz pada na nich mniej.

Więc szykuję kuchnię nie-polską, chyba wykwintną, choć wiem dobrze, że schabowy i kapusta byłby mile widziany. Ale za kuchnią rodzimą nie przepadam sama; święto kulinarne to dla mnie jakieś ręcznie nadziewane drobiazgi, jakieś sosy i smaki, oraz duże ilości śmietany i masła - jak Julia&Julia, ziół, i ząbek czosnku. Jadę z zakupami do domu i chmury mają wygląd bitej śmietany, mówię do Skakanki.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

polish breakfast

Jemy ze Skakanką nieco przypalone tosty. Tosty przypominają wakacje nad jeziorem oraz przemysłowy toster Opalonych, który miałam zaszczyt obsługiwać na stanowisku toaster operator. Arturo miał wczoraj przyjechać na mecz, ale wyobrażam sobie zdziwienie Opalonej, przybyłej z dziećmi z weekendu za miastem, na wieść o ewakuacji męża. Mogło więc dojść słusznie do zabarykadowania drzwi. Mecz był nieciekawy, ktoś kogoś kopnął, widziałam kątem oka, zawodnik z ksywą kaka bodajże, poza tym nic się nie działo.

Na krzesłach suszy się tapicerka fotelików samochodowych, pogoda taka, że nic nie schnie, a przecież grafik prania przed wyjazdem napięty. Jem tosty, pachnie wakacjami, a ja bym chciała obecny tydzień przewinąć do przodu magicznym jakimś pilotem. Jak bowiem w przedwakacyjnym nastroju o zapachu tosta, i z praniem na głowie, chodzić do pracy?

niedziela, 20 czerwca 2010

niedzielna pracownia

Skakance robię inhalacje klejem do dekupażu oraz werniksem satynowym. Próbujemy bowiem w naszym siedzeniu w domu i zdrowieniu Skakanki czymś się zająć. Efekty z próbką możliwości nabytego aparatu:

I jeszcze detale - skrzynki Skakanki na bibeloty:


Oraz wyposażenie biura - sekretarzyk (przerobiony ze znienawidzonego mahoniowo-śliwkowego), prezentowany bez szuflad, i wizytownik; obie prace zaczęte zeszłego upalnego lata:

Prace wykończeniowe trwają, to stan surowy zamknięty.
Słusznie należy się obawiać teraz rozwoju wypadków: zakładam blog "craftowy", fotoblog i zaśmiecam blogosferę kolejnymi dowodami manii, żyjemy bowiem w czasach, gdy każdy może być artystą, a nawet jeśli się z tym nie urodził, może w każdej chwili się nauczyć w trybie korespondencyjnym. Gdy o tym myślę, pisanie powieści wydawało się jednak bardziej oryginalnym zajęciem. Ale kto powiedział, że ma być oryginalnie.

my bleuberry nights

Jestem nieco pod wpływem My Bleuberry Nights, być może wszelkie wpływy udzielają się bardziej na skutek kolejnej nieprzespanej nocy, przy akompaniamencie Skakanki.
Film jest z kategorii ulubionych, w których nie dzieje się nic poza bohaterami, albo dzieje się mało -w warstwie akcji, efektów, błyskotek. Film robi Jude Law jako zwykły chłopak z Manchesteru, i bliski mi jest jako właściciel działalności gospodarczej, z którą się budzi i zasypia - bez frustracji i bez żalu do świata, że sukces bardziej oparty na satysfakcji niż pełnej kasie. Więc Jude Law, którego nie zwykłam lubić za bardzo, ten film po prostu wygrywa, i ogrywa pozostałych aktorów, a w zasadzie aktorki, z ich ról. No bo Rachel Weisz gra tym, że jest piękna, ale po kwadransie przecież przestajemy jej zazdrościć. Natalie Portman gra tą samą bezczelnością, którą podbiła kino w Closer, i mimo że owa dziewczęca bezczelność robi wrażenie, to przecież jest to danie odgrzane i nic nowego pod słońcem.

Nora Jones, która wylosowała główną rolę kobiecą - bo przecież nikt by jej nie zaangażował po castingu - psuje mi ten klimatyczny film. Mam bowiem ciągle wrażenie, że jej tępy wyraz twarzy ulegnie jakiejś metamorfozie. Ale nie, wyraz twarzy od pierwszej do ostatniej sceny pozostaje tępy, i cała transformacja bohaterki - miłej ale nijakiej - polega na tym, że na końcu filmu nosi czapkę, której nie było na początku. Ale to nic, to nic, wyobrażam sobie w tej roli filigranową Audrey Tatou, i film jest bardzo, bardzo dobry i spójny, i te niuanse wygrywane przez Law mają w tej obsadzie swój żeński odpowiednik. Tylko jak oni by się dogadali, on z akcentem Mancunian ("me mommy told me") i ona z tą swoją zwiewną francuszczyzną - that is the question.

piątek, 18 czerwca 2010

mąż kazali, to piszę

Ten wpis poprzedniemu nie zaprzeczy, raczej potwierdzi w całej rozciągłości. Boski Andy krzyczy z przedpokoju, żeby napisać. Napisać, że mam nadzieję, iż złodzieje nie czytają blogów. Bowiem kupiłam tani aparat fotograficzny.

Miałam cały czas wrażenie, że to nasza wspólna z Andy'm decyzja, ale gdy zadzwoniłam, że kurier właśnie przywiózł, okazało się, że Andy na temat swojej decyzji nie miał pojęcia. Lub też naszą rozmowę uznał za mało zobowiązującą.

Przewidując takąż możliwość, sygnalizowałam Opalonym, że być może poproszę ich o udzielenie mi i aparatowi miejsca na sofie w salonie, gdzie zazwyczaj odbywamy nasze angielskie tete-a-tete. Można rzec, iż decyzję o takim rozmachu finansowym podjęłam samodzielnie po raz pierwszy w życiu, a już na pewno w życiu małżeńskim.

Boski Andy jednak na widok aparatu w końcu szczerze mi dziękuje. Twierdzi, iż sam nigdy w życiu by się na taką decyzję nie zdobył, a przecież o aparacie nowej generacji także marzył, ale nie byłby w stanie pogodzić marzenia z walką o domknięcie miesiąca, gdy nasza domowa księgowość nie sumuje się w żaden sposób nad kreską. Więc podarowuję mu odrobinę szaleństwa, kosztem doprawdy niewielkiego stresu, jak opłacimy turnus nad morzem. Ale w sumie, z mojego jakoś to będzie, zawsze jakoś to jest. Po prostu nie kupimy jachtu.

utrata

Tak, z dawnego pisania pozostało niewiele, coraz mniej. Od czasu do czasu uświadamiam sobie, że narracje moje coraz bardziej zmierzają w stronę konkretu, coraz bardziej są socrealizmem w służbie codzienności, kolekcją samoprzylepnych karteczek, bez pomocy których pamięć tej codzienności nie ogarnia.
I od czasu do czasu mi żal, że pisanie staje się coraz to bardziej bezrefleksyjne, że bezrefleksyjne jest stanie na światłach w korku, bo znowu nie zdanżam i zamiast opowiadać sobie historie, uzupełniam braki makijażu. W masie aut i kierowców, unieruchomionej w leju ulicy, za nic mam obserwatorów i komentatorów, i ulegam wrażeniu, że jestem w tym tłumie sama, sama przed własnym lustrem w łazience. I uleganie tej iluzji mnie bawi, a jeszcze bardziej bawi myśl, że w dobie dalece posuniętego podglądactwa, mógłby kogoś zgorszyć ten widok kobiety on the making- jak gdyby tajemnicą było, jak ona to robi, jak gdyby reklamy nie prześwietliły robienia kobiecości na wylot, jak gdyby były w tym zakresie jeszcze jakieś tajemnice.

Kiedyś, bardziej niż teraz, pisanie spowalniało ten ruch, owo podążanie za zdanżaniem, nawet miewałam wrażenie, że i z powodu pisania zdarza mi się nie zdanżać. Ale nie, jako mistrz ostatniej prostej, nadal działam na stykach zaplanowanego czasu, nadal się obsuwam, przepraszam za spóźnienie, więc nie była to wina pisania. Pod palcami na klawiaturze brak tej lekkości, zamiast ballad i fantazji serwuję marsze. I nie wiem, dlaczego.

i have a dream

Orientalne party u George'a i Georgioany zainicjowało cały tydzień nieprzespanych nocy. Ostatnie trzy - spowodowane kaszlem Skakanki. Więc na wypoczynek nocny składały się raczej drzemki pomiędzy sesjami kaszlu okraszonego poczuciem kompletnej bezsilności, gdyż pani doktor zabroniła go hamować.

To trudne dla człowieka przywiązanego do idei siedmiu do ośmiu godzin zdrowego snu, być może dlatego, że w poprzednim życiu wyczerpało mnie kompletnie wyskakiwanie o piątej rano z łózka na dźwięk rozlegającej się na korytarzu kołatki. Z tego czasu pamiętam efektowne osunięcia na podłogę następujące po wstaniu, jak również krew z nosa. Więc w nowym życiu wstawanie przed siódmą zdarza się tylko w obliczu konieczności - jak podróż czy trzęsienie ziemi.

A jednak funkcjonuję. Trochę wszystko odbywa się jakby poza mną, dlatego też w poniedziałek rezygnuję z części zaplanowanej trasy samochodem, by w tym śnie na jawie nie spowodować jakiegoś drogowego kataklizmu. Cele się zawężają do tych koniecznych: dotrwać do wizyty kontrolnej u lekarza ze Skakanką (już dziś), zakończyć rok szkolny w poszczególnych grupach, nie pozwolić bliskim na śmierć głodową. Marzenia? Minimalistyczne: nieprzerwane siedem godzin snu na własnej poduszce.

środa, 16 czerwca 2010

work-life balance

Nasze dzieci poszły dziś do pracy.
Grzybek do korporacji. Skakanka na lekcję angielskiego w firmie.
Grzybek, przetransportowany do korporacji przez boskiego Andy'ego rowerem typu wagant, lat 23 (rower, nie boski Andy), nawiązał liczne kontakty biznesowe, zrobił PR nie tylko sobie, ale i ojcu, oraz otrzymał jedną propozycję ślubu (Grzybek, nie boski Andy).
Skakanka wystąpiła w roli mojego asystenta. W stosownych momentach kaszlała znacząco (podobno są już szmery na oskrzelach; ostatniej nocy, mało nie wypluła sobie płuc), sprawiała bardzo dobre wrażenie, malując grzecznie petszopy, oraz propagowała w zakładzie o specjalizacji budowlanej politykę prorodzinną. Poza tym rozłożyła mnie zupełnie na łopatki, gdy przepisała po angielsku całą zawartość tablicy - nie mając zielonego pojęcia, czym są podawane przeze mnie uczniom formy czasowników.
Grzybek zaprzepaścił szansę założenia związku zawodowego w obronie ojcostwa ojców, za to po pracy poszedł jeszcze na boisko, pograć z innymi pracownikami korporacji w nogę.

Da się więc wybrnąć z awarii opiekunki. W związku z awarią opiekunki, zakupuję po drodze między lekarzem a uczelnią edukacyjną grę planszową w cenie dwóch i pół mojej lekcji, bowiem do wakacji terapia zajęciowa Grzybka spadnie na mnie. Co mnie nie martwi, wręcz cieszy. Już wkrótce - wolne popołudnia.

wtorek, 15 czerwca 2010

hang-gliding

Nie nadążam, nie zdanżam, a przecież dobrze funkcjonuję dopiero, jak się dzieje i czas leci mi na głowę.
Zajmuje mnie wypełnianie formularzy, zanoszenie, zawożenie, domykanie i zamykanie firmowe przed wakacjami, oraz zakup urlopowego niezbędnika.
W tym wszystkim przepadają postanowienia o jedzeniu śniadania przed południem, o piciu wystarczającej ilości płynów, zasypianiu przed północą, niegarbieniu się i ruchu na świeżym powietrzu. Świetnie natomiast nadal miewa się mój perfekcjonizm, więc rzeczy duże z małymi zlewają się w jedną mapę bardzo ważnych zadań, gdzie wypranie płaszcza wiosennego ma ten sam status co zgłoszenie się na studia podyplomowe zanim przepadną terminy.
Wewnętrzny silniczek jednak nadal pracuje; myślę, że obecność ludzi, którzy tworzą wokół siebie dobry, przyjazny klimat, pomaga mojej krzywej paralotni lecieć. Nawet z zabazgraną mapą. Za horyzont codziennej rutyny.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

sleepwalking

Nieprzytomnam - w stopniu absolutnie od dawna nie doświadczanym. Po imprezie w stylu orientalnym oraz dzikich własnych wybrykach w stylu technoskocznym, metabolizm mój i biochemia molekularna uległy kompletnemu rozregulowaniu. Zatem o pierwszej w nocy kończę czytać książkę, z której przeczytałam środek i cały koniec. I generalnie nie mogę zasnąć, mimo iż za kierownicą przysypiam przez cały dzień bez najmniejszego problemu.

Za to nieprzytomność przyspiesza podejmowanie decyzji zakupowych, wyłączając skutecznie czynnik racjonalny. Znajduję w kwadrans strój kąpielowy, w którym mam lat czterdzieści z hakiem, nie zaś sześćdziesiąt trzy. Czterdzieści z hakiem to nadal o jakieś dziesięć lat więcej niż obecnie, ale pora przyjąć do wiadomości, że być może lepiej już nie będzie. Płacę szybko, zanim się rozmyślę, i szybko wychodzę, zanim dogonią mnie skrupuły natury finansowej. Potem pytam sama siebie, czy istnieje jakiś rodzaj działalności gospodarczej, który polega na wydawaniu pieniędzy. Byłabym w tym bowiem na ogół dobra. Może nawet udałoby mi się osiągnąć wysoki poziom specjalizacji.

sobota, 12 czerwca 2010

walk like an egyptian

Już z klatki schodowej słychać plumkanie orientalnej muzyki. Potem otwierają nam George i Georgianna i omal nie przewracamy się z wrażenia. Osoba niewtajemniczona powiedziałaby, że George wygląda zupełnie jak jedno z dzieci z opowieści o Piotrusiu Panie, zaraz na początku, gdy tytułowy bohater wpada przez okno do sypialni i wszyscy skaczą po łóżkach w długich koszulach nocnych - szykując się do lotu, gdy tylko Dzwoneczek zadziała magicznym proszkiem. Od razu jednak widać, że u Georga to nie koszula nocna, bo mimo że biała i do kostek, ma z przodu turkusowy haft, w kolorze dokładnie Morza Czerwonego, które potem oglądamy na zdjęciach. Na głowie kwadratowa czapeczka z chwościkiem, zapewne znak arystokratycznych korzeni. Georgiana zaś w czerwieni w odcieniu tętniczej krwi oraz ażurowym nakryciu głowy z niepoliczoną mnogością długich, srebrnych frędzelków - tak kwitnąca i udekorowana, że niepotrzebny harem i pozostałe sześć żon.

Rozpoczynamy więc pokaz zdjęć z urlopu na okazję dziesięciu lat od ślubu George'a i Georgianny, na który to ślub i wesele boski Andy mnie zaprosił w charakterze osoby towarzyszącej, i mimo że miałam trwałą ondulację, nie zraził się, i osobą towarzyszącą pozostaję aż do dzisiaj.
I wiecie co - można zrobić z egzotycznego urlopu pięćdziesiąt ładnych zdjęć. Nawet aparatem cyfrowym. Niekoniecznie czterysta, ktore skarabeusza pokażą od tyłu, z boku, przodu i spod spodu. Dlatego pozostałą część wieczoru i nocy wypełniają tańce brzucha, derwiszów, i tym zupełnie niepodobne.

rozwiązania systemowe

Rośniemy i nie jesteśmy już dziećmi, chociaż u innych, zwłaszcza widywanych rzadko, widać bardziej niż w lusterku czy na własnym podwórku. I nie do końca chodzi mi o kurze łapki i przyrosty tkanki tłuszczowej - choćby niewielkie - ale bardziej o funkcje i role, które w życiu przyjmujemy. I jak tu nie mieć takich refleksji na widok kolegi, co staje przed salą pełną ludzi i opowiada o pionierstwie rozwiązań systemowych w Polsce, opierając się na doświadczeniach zdobytych worldwide. A przecież pamiętam jak dziś wspólne łażenie po Tatrach na obozie studenckim, dyżury w kuchni, oraz wspólną recytację napisanych przeze mnie na cześć organizatorów (z naciskiem na tzw. turystycznych - czyli przewodników podgrup po górach) drobnych utworów satyrycznych. Z tych poszło w świat zwłaszcza: święty Michale Archaniele, módl się, bym nie został starym kawalerem.

No tak, ale to było lat temu dziesięć z hakiem. Dziś prowadzimy tete-a-tete na temat business consulting i wprowadzania zmian w organizacjach. Ponieważ z organizacjami mało mam do czynienia i raczej z zewnątrz jako gość z lekcjami, jeszcze mnie ten żargon ekscytuje. Ale bardziej jednak myślenie systemowe samo w sobie.

W trakcie seminarium rozpoczynam notatki, jak systemowo rozwiązać problem porządku i prania, który od lat spoczywa na moich barkach, żeby nie powiedzieć, że mnie kompletnie przytłacza. Jedna przyczyna może mieć wiele przyczyn, wiele przyczyn może prowadzić do jednego skutku i plasterek trzeba przyłożyć tam, gdzie zlokalizowana jest praprzyczyna - powtarzam nową mantrę, która być może rozszerzy moje horyzonty myślowe.

Jeszcze na fali entuzjazmu po konferencji, idę lokalizować praprzyczynę bajzlu, w domu bowiem pejzaż po wojnie. Ot, tradycyjne zderzenie teorii z praktyką.

piątek, 11 czerwca 2010

home alone

Kleistość materii osiąga apogeum, gdy na dworze już jest całkiem chłodno i przyjemnie, ale trzeba zamknąć okna, by nie wlatywały komary.
Anna.m.anna wyszła właśnie z My Blueberry Nights pod pachą. Postanowiłam bowiem zaczekać z projekcją do powrotu boskiego Andy'ego ze wsi, gdzie wywiózł dzieci. Ci, co pamiętają moje duże zlecenia, wiedzą, że boski Andy w newralgicznych sytuacjach ulatnia się z dziećmi z domu - by żona mogła się zająć sprawami zawodowymi. To właśnie sprawy zawodowe mają dziać się jutro, gdy wezmę udział w pierwszym życiu seminarium na temat myślenia systemowego na styku środowiska, biznesu i społeczeństwa.

Z żalu na seminarium jutro idę. Miałam mieć występy w duecie jako tłumacz prelekcji gościa z zagranicy, ale ciężar odpowiedzialności za czystość przekazu myśli prelegenta mnie przygniótł kompletnie. Postanowiłam zatem nic nie tłumaczyć, ale zobaczyć, jak to jest słuchać błędów w tłumaczeniu innych. Zamiast martwić się w przeddzień o słówka z zakresu wskazanej tematyki, obmyślam strój niedbałej elegancji na jutro (by wyglądało spontanicznie i od niechcenia, myślę już od trzech dni) i mogę oddać się piciu koktajlu truskawkowego w towarzystwie Anny.m.anny.

A teraz idę spać. Dzieci zabrały ze sobą jaśki - i do czego ja się przytulę, żeby chociaż ich zapach poczuć do snu?

czwartek, 10 czerwca 2010

mouth wide shut

Zaglądam na swój blog i widzę, że nic nie ma nowego. Zdaje się, że nie napisałam. Jak gdyby nagła poprawa pogody odebrała mi temat do narzekania.
Oczywiście, poprawa jest w drugą stronę, i gdy podziwiam w lusterku samochodu spływający strużkami makijaż, znalazłabym jednak powody, by ponarzekać. W hipermarkecie, gdzie jadę zakupić tylko nowe wiadro do wielkiego mycia całego mieszkania oraz suszarkę na pranie - gdyż stara się połamała i nie udźwignie wypranego właśnie oburącz chodnika - spotykam piękność w stylu safari, z makijażem i manikirem, i w butach na koturnach, ale nie daję się zwieść. Wasza wysokość też się cała klei, przemawiam do niej w duchu, na stopach, w zgięciach łokci i pod pachami, a następnie spokojnie zmierzam w stronę alejki AGD.
Jemy z dzieciakami lody, potem urządzam na środku pokoju basenik do kąpania samochodów i petszopów; w wreszcie można chodzić boso. Myjąc szafki, które za moment w tych temperaturach pokryje kożuch pleśni, wyobrażam sobie, że jestem na basenie w klimatyzowanym hotelu na Hawajach. Służący (nie służąca!) przynosi mi koktajl z truskawek, który dopiero co zmiksowałam i wstawiłam do lodówki.
I nie narzekam na pogodę, żeby się nie obraziła - i nie lunęła opadem ciągłym przez najbliższe dwa tygodnie.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

blame it on the rain

Suszarka do włosów położona pod kątem w wysuniętej szufladzie komódki Grzybka suszy właśnie moją bluzkę galową, zawieszoną na desce do prasowania. Taka pralnia i suszarnia ekspresowa, gdy talent organizacyjny zwodzi. Bluzka galowa jest czerwona i ma uświetnić zakończenie roku w zerówce. Wydelegowana na własną prośbę do zakupu kwiatów, wybieram storczyki z namaszczeniem takim, jakby to były kafelki do łazienki, w której będę się myć przez najbliższe trzydzieści lat. Przeciskając się między alejkami, zarzucam lekko nogą, gdyż od dwóch dni wypada mi dysk. Przemawiam do niego używając argumentów racjonalnych, żeby się wsunął na miejsce i nie robił mi głupich kawałów. Gdybym miała teraz, gdy w końcu przestaje lać, oddać się horyzontalnej rekonwalescencji, będzie to stanowczy i nieodwołalny - koniec rozmiaru. Z winy bowiem deszczy, nie mogę się wbić w swoje letnie spodnie, zaś mierząc strój kąpielowy w pasażu handlowym zaczynam łkać i zawodzić, i zbiega się cała ochrona sklepu - lecz, niestety, nic nie mogą dla mnie zrobić (podkoloryzowałam trochę; dobra, łkałam tylko w duszy).
Na niższe półki strój z powodu tuszy odwieszam, stękając przy tym do wysuwającego się dysku.
Znowu zawiniła pogoda.

sobota, 5 czerwca 2010

ghost buster

Uzbrojona jestem jak bohaterowie filmu Pogromcy Duchów. Mam więc przywieziony specjalnie z Wrocławia odkurzacz marki zelmer, z przyklejonymi oczami – z czasów, gdy jeszcze udawał Nono z teletubisiów. Do tego mokry mop. Rękawice gumowe na wypadek kontaktu bezpośredniego. Niestety nie mam kaptura i maski na twarzy – ot, takie zaniedbanie, w przyszłym roku nie zapomnę.

Tak zaopatrzona rozpoczynam sezon wypoczynkowy na wsi. Lokalizacja wroga nie jest trudna, gdyż melduje się nadzwyczaj w tym roku licznie i na każdym kroku, choć czasami trzeba posunąć się do przestawiania mebli. Niekiedy podejmują te swoje absurdalne próby ucieczki na cienkich, długich nogach, które plączą im się o pajęczyny. Za piec kaflowy muszę wjechać kilka razy, ponieważ poszukiwani sprytnie przywierają plecami (brzuchem?) do kafelków. Na szczęście żaden nie spada mi na włosy, ale gdy widzę co poniektóre, sprytnie skryte o kilka centymetrów od mojej ręki, włosy stają mi dęba na głowie.

I myślę, że dorosłość - to jest taki moment w życiu, gdy nie ma się kogo zawołać do likwidacji pająków. Przeciwnie, to własne dzieci teraz zgłaszają ich obecność w piaskownicy czy gdziekolwiek indziej, i należy zachować zimną krew i przybyć na odsiecz. To nic, że potem będzie mi się śnić, że wypełzają z powrotem przez rurę odkurzacza – i wynoszą mnie za piec kaflowy.


piątek, 4 czerwca 2010

niedysponowana

Dopadł mnie bakcyl. Podejrzewam, że mój organizm zatruł się wilgocią i zawetował deszcze ostatnich dni.
Ledwo powłóczenie nogami wczoraj zamienia się dzisiaj w powłóczenie. Absolutnie najgorsze, że nie smakuje mi kawa, jak zawsze, gdy się przeziębiam. Powłócząc nogą aplikuję o tłumaczenie warszawskiego metra i boski Andy myśli, że chodzi o gazetę. Nie, chodzi o budowę. Już dawno nie tłumaczyłam żadnych dziur w ziemi.
Z drugiej strony przecież powoli myślę o rysowaniu i drewnie i podobraziach, o zbieraniu manatków na wakacje, na wieś, bez zobowiązań i terminów. Tymczasem neseser zapełniam odzieżą dziecięcą potrzebną na dwa dni i spać mi się chce. Jak zwykle powrót do formy ogłaszam przedwcześnie.

Gdy ja przy chorowaniu i pakowaniu, boski Andy z dziećmi w centrum niespodzianie napotyka swoje zdjęcie dużego formatu. Jeśli ktoś chce zobaczyć poster, wystawa z (rozbieraną) sesją Andy'ego jest pod hotelem Monopol. Autograf w cenie do ustalenia można nabyć u żony.

wtorek, 1 czerwca 2010

wide awake

Mariza jednak naprawdę wydarzyła się w sobotę, mimo że wiele wydarzeń około-koncertowych wydaje się już bardzo odległych. Muzyki słucham, książkę podczytuję czekając na czajnik i to wszystko stanowi pewną nową jakość. W angielskim jest takie poręczne słowo "alertness" i nie bardzo przychodzi mi do głowy sensowny jego przekład. Są bowiem dni, które mijają sennie i bez formatu, a są takie, gdy człowiekowi przydarza się przebudzenie, które trwa. Cały dzień, albo nawet kilka dni. Wtedy wszystko wydaje się jedyne w swoim rodzaju, kawa pachnie bardziej, domowe obowiązki niegdyś bez polotu jakby się samorealizują, a robota pali się w rękach.

I niech czytelnik, uprzejmie proszę, nie węszy u autorki symptomów choroby dwubiegunowej. Czasami zdarza się koncert, czasami leci się na księżyc i z powrotem, jak ma się multi-pieniądze, i wydarzenia takie budzą rejony na ogół uśpione. ZZ, czyli Znajomy Zdzichu, powiedział kiedyś, że pewne rzeczy dają życiu ten feeling, albowiem nie samym chlebem żyje człowiek, jak nadmienia dziś Ala. Więc stąd jest ta "alertness", czujność, choć nie jest to najlepszy polski odpowiednik. I może jeszcze dlatego, że to mój ostatni przed wakacjami miesiąc pracy dydaktycznej i zwyczajnie sentymentalnie i głupio - mi żal. Z uczniami bowiem człowiek się zżywa, poznaje ich hobby i fobie, a cała grupa staje się żywym, autonomicznym organizmem. Ostatnie dni istnienia tych mikro-społeczności pewnie też budzą mnie skuteczniej niż kawa. Ciekawam, czy zamówione magnesy przyjdą na czas.