wtorek, 29 maja 2012

konkurs na blog

Kliknij banner po więcej informacji o konkursie, który organizujemy na Przystani.

PS. Telefon udało się reanimować, ale najmniejszy wstrząs sejsmiczny może go wysłać do krainy wiecznych łowów.

poniedziałek, 28 maja 2012

dodaj do kontaktów

Nie potrzeba zalania mieszkania przez powódź, żeby się poczuć trochę jakby bez suchego gruntu pod nogami. Wystarczy, że nagle rozpadnie się wyeksploatowany do granic swojej użyteczności telefon. Ulubiony. Prosty, najzwyczajniejszy, skromny, i w abonamencie, w pełni spersonalizowany, z kolekcją zachowanych szczególnie fajnych sms-ów. A przecież obecnie, w woreczku foliowym w częściach pierwszych, przedstawia się nadzwyczaj żałośnie.

Okazuje się nagle, że nie bardzo jest możliwość zadzwonić gdziekolwiek, bo numery nie zachowały się na karcie SIM. Że stary budzik był najfajniejszy. Że z nowym znalezionym zastępczo w szufladzie nic już nie będzie takie samo jak kiedyś.

Że utrata telefonu, który przecież był tylko do używania, bo szpanować się nim nie dało, powoduje dziwne wrażenie pustych rąk, ubóstwa, a może nawet i nadchodzącej powodzi lub wojny.

Nie wiem nawet kiedy - stałam się ofiarą współczesnej technologii. Proszę do mnie dzwonić i sms-ować, bo ja w tej chili nie bardzo ze swej strony kontaktuję.

piątek, 25 maja 2012

sprawdzam, gdzie jestem

Muszę zebrać myśli. Myślenie wychodzi mi najlepiej przez palce. Kiedyś bardziej pióro i zeszyt, dziś bardziej klawiaturowo. A przecież pianistką - mimo marzeń - nie jestem. Do baletu też za stara i niewystarczająco chuda. Zostały w ofercie już tylko słowa.

Mimo umiejętności wypisywania się na tematy, nie do opisania jest to, co się działo i dzieje przez te ostatnie dni w naszym międzynarodowym teamie tłumaczy wokół World Congress of Families. Team jest maleńki, ale support ze wszech stron (dziękuję!). Skype już nawet bez makijażu i w piżamach, Beatriz już się kładzie, a ja ze słońcem się podnoszę.

Z Agą od J szykujemy się na interview z Kansas City. Już nawet do dzieci mówię po angielsku, nie spostrzegając tego. Boski Andy w robocie szykuje od dwóch tygodni Dzień Dziecka dla domu dziecka, bo zrobili go dowódcą wszystkich charity events. Powinniśmy iść do kina - for a change.

Przepraszam za nadużywanie języka kapitalizmu (English), ale przecieka mi sam przez palce. Gdzie jest suszarka do włosów? Bowiem zdaje się, że mam niewysłane faktury i uczniów na głowie.

środa, 23 maja 2012

ziemia jest okrągła

Oto mam możliwość stać się domatorką. Wprawdzie do tego stopnia, że ani dzieci odprowadzić i zaprowadzić. Przynajmniej jeszcze nie dziś. Nawet buta ubranie to pewne wyzwanie, i mam nadzieję, że przez najbliższych kilka dni nie będzie zmiany frontów ani opadu, bo musiałabym się rozejrzeć za o dwa rozmiary za dużym kaloszem prawym. Biorąc pod uwagę najnowsze trendy, wyglądałoby tak sobie.

Na szczęście jest Rodzina, która się dwoi i troi. Tu uspokajam wszystkich: wydarzenia opisane wczoraj zasadniczo naprawdę NIE BOLAŁY. Jedynie polane spirytusem. Za drastyczne wątki przepraszam.

Ja w tym czasie, gdy nie wychodzę, spędzam czas w nieformalnym komitecie około-organizacyjnym World Congress of Families w Madrycie. Czy Czytelnik zauważył, że od wielu miesięcy nie wspominam o fundamentach palowych? Za to mam współpracowniczkę tłumacza w Meksyku. Przez Skype'a Grzybek, gdy do mnie przychodzi, jak się próbujemy z Meksykiem spotkać w poprzek stref czasowych, pokazuje palcem na globusie, gdzie Meksyk. Na wypadek, gdyby Beatriz zapomniała, skąd dzwoni, wyrwana z łóżka telefonem z Polski.

Pisałam kiedyś, że życie jest piękne?

wtorek, 22 maja 2012

ratownictwo medyczne

Druga w nocy. Po mojej prawej dwójka niemieckich emerytów w świetnej formie nie przestaje opowiadać historii z życia wziętych. Dalej jeszcze po prawej osiłek, któremu ktoś na twarzy rozbił chyba betonowy słup. Jest już obmyty, ale jeszcze nie zszyty (on, nie słup)

Po mojej lewej - gwiazda wieczoru. Jacek od A., wypożyczony na emergency przez A. jako kierowca karetki. Podobno parę lat wstecz w czasie wielkiej powodzi we Wrocławiu wywoził tygrysy z naszego ZOO. Więc ma licencję na zadania specjalne. Cały czas opowiada, żebym nie straciła przytomności i istnieje uzasadniona obawa, że zostaniemy wyrzuceni z Wysokiej Izby Przyjęć z powodu moich salw śmiechu.

Dalej po lewej - młodzież. Lekarze w szarobiałych i skurczonych w praniu podkoszulkach, informujących, że polska ratownicza służba zdrowia. Jeden z nich w końcu ogłasza audiencję i mówi: pani idzie do ambulatorium, za szpitalem w prawo i w prawo, na Żabiej Ścieżce*.

Z chodzeniem właśnie u mnie krucho. Niechcący wyrwał mi się paznokieć i wobec lania się krwi potrzebna wydała interwencja. Aga od J. tak właśnie zasugerowała po drugiej stronie internetu, w czasie naszej nocnej zmiany działalności jak bardzo gospodraczej. Chirurg jest tego samego zdania, ale gdy bierze do ręki pęsetę i ogłasza, że zaraz oderwie moje krwawe szczątki do reszty, w desperacji łapię go za ramię i błagam o znieczulenie. No tak, Boski dopiero co zakończył projekcję Czasu Honoru, a tam głównie obcęgi w kontekście paznokci - i bez znieczulenia.

Chirurg ma dobre serce. Sanitariuszka ma dobre serce i mówi, na pewno pani chce te cztery zastrzyki w stopę? Lepiej byłoby bez. Odpowiadam, jak mnie pani przytuli, to tak. I polska służba zdrowia przytula mnie w fartuch, i nic mnie nie boli, poza bólem kompromitacji, że duża jak topola, a...

Jacek od A. mówi, jaka kompromitacja, przecież cię nie znają. No właśnie, nikt się przecież nie dowie.

* nazwa ulicy, nie licentia poetica!

piątek, 18 maja 2012

Opaleni

Nazwani zostali tak nie z powodu opalenizny, ale w związku z powinowactwem do kamieni szlachetnych. Nie, nie znowu żeby serca z kamienia. Bardziej ta drogocenność i szlachetność. I barwność.

Jeśli kiedyś zostaniecie głodni i bez dachu nad głową w obcym mieście, to u nich starczy i strawy, i miejsca. Jeśli poprosicie o widelec, dostaniecie jeszcze łyżkę, łyżeczkę i nożyk. Opalona ogarnie wszystko z szybkością błyskawicy. Na piknik weźmie kawę w termosie i porcelanową zastawę. Potem zaprosi na partyjkę Rummikuba. Ogra Was do ostatniej nitki w ostatnim ruchu kostkami! Za to z gracją i wdziękiem.

Arturowi nie podziękowałam jeszcze za majówkę, tak mnie zajęło przejechanie 1011 km w osiem dni. A przecież od lat myśli za wszystkich o wszystkim. Wyobraźcie sobie wyjazd dla dziesięciu rodzin do Czech, gdzie zastajecie na miejscu apartamenty, każdego dnia macie zaplanowaną wycieczkę w inne miejsce, z rezerwacją biletów do jaskiń włącznie. Z tej ostatniej jaskini, pod przepaścią Macocha, wypływacie łodzią. Pod Wami 40m wody, nad Wami - 140m skał. A nad głową sufit z podświetlanych skalnych firanek, jak w przedziwnej jakiejś katedrze. Wszystko Arturo.

Wieczorem wino i śpiew.  My w jaskini TU. A tak zachwycające są opale:






środa, 16 maja 2012

tak jak w kinie

Grzybek z rana ma ochotę oglądać nakręcone telefonem wraz ze Skakanką filmy. Przysiadam się, jeszcze bez kawy i patrzę na te sceny z życia.

Najpierw wizja się trzęsie, gdy telefon jest stawiany na stole. Okruszyna w tym obrazie jest dobiegającym z pobliskiej dziupli kuchennej głosem. Proszę szykować stół do obiadu. Więc dzieciaki się kręcą i zdejmują ze stołu pisaki i kredki. Grzybek do plastikowej butelki wkłada bukiet zrobionych na olejno gałęzi (zieleń fosforyzująca). Butelka się przewraca.

W tym czasie toczą się dialogi rodziców. Z kuchni: Andy, ja cię kręcę, ty rozmroziłeś tego kurczaka? Boski Andy przerywa senny krok i staje twarzą do kuchennych drzwi, na wprost kamery. Przytomnieje, mina mu rzednie. Znalazłem go w biurze na podłodze, to dałem do lodówki.

Tu zaczyna się ustalanie przebiegu wypadków przez głos z kuchni i nieruchomego Boskiego. Czy zamrożony kurczak ze wsi, wielkości Indyka Na Święto Dziękczynienia, zbiegł z torby, tam zemdlał i się rozmroził? Czy został z premedytacją porzucony w biurze przez panią domu na pastwę wysokiej temperatury? Czy upolował go Boski Andy, gdy próbował [kurczak] wyskoczyć przez okno? Kończy się bez orzeczenia winy: Zapomniałam o nim [fonia], Ja też zapomniałem [wizja].

Dzieci w tym czasie bawią się w najlepsze przestawiając butelkę z wiechciem i robiąc miny. Nie wiem, to dzieło do śmiechu czy moralnego niepokoju, bo dłużyznę można było od razu zastąpić tym "zapomniała/em".

Telefon się przewraca, widać sufit. Stop klatka.

PS. Główny bohater, znaczy kurczak, został z wielkim sukcesem upieczony i w tej wersji czeka w zamrażalniku na letni piknik.

wtorek, 15 maja 2012

z biegiem czasu

Odłączyć aparaturę podtrzymującą życie biurowe - taki miałam plan - i zadziałać prewencyjnie, gdyż mnie nieco rozkłada. Ciągle jednak znajduję stosy zaległości, przywalonych sprawami bieżącymi. Ciągle jednak coś, co nie cierpi zwłoki. A przecież już dawno ktoś powiedział: idź na cmentarz, tam całe rzędy zwłok niezastąpionych.

Za to Skakanka nadal na pełnych obrotach, nie zdradza śladów zmęczenia. O ile w normalnych warunkach rozpoczyna dzień głośnym jękiem,  nie idę do szkoły, tak teraz wstaje niczym nakręcona. Na otrzymanym zegarku sprawdza, ile czasu do wyjścia, choć stary zabawkowy też pokazywał prawidłowo czas. A gdy w niedzielę z płaczem rzuciła się na łóżko, co przyjęłam o tyleż z alertem, co z rezygnacją, że znowu coś, zapytana o powód, odparła: "Płaczę ze szczęścia".

A ja zza filara spoglądam w ten zwykły-niezwykły tydzień, jak w szeregu białych dziewczynek podchodzi i klęka, i myślę, ale nam dziecko nagle wydoroślało. I gdy tak z dumy pękam, nie martwi mnie w tym momencie wcale, że my też o tyle już starsi.

Jakaś nadzieja bowiem we mnie wstępuje, że również mądrzejsi.

niedziela, 13 maja 2012

świętowanie

Taki ranek, że wszyscy na nogach. Jeszcze zajmują nas jakieś drobiazgi, drą się rajstopy, ratuje nas deska do prasowania od Sąsiadów z Dołu - ale to trudności przejściowe i nie możemy się doczekać. Po próbie w naszym M, w salonie wielkości szatni klubu trzeciej ligi, po głowie się plączą same radosne dźwięki. Boski Andy też wczoraj doznał głębokiego wstrząsu, że możemy akompaniować prawdziwej skrzypaczce i altowiolistce, które mówią językiem dla nas niezrozumiałym (tak, weźmy Kanon Pachelbela), a potem - mimo iż grają razem po raz pierwszy - odlatują na instrumentach w rewiry dla nas po prostu nieziemskie.

Miejsce ze stojakiem przypada mi za filarem, z czego cieszę się niezmiernie, bo eye contact mam tylko z zespołem i po prostu cieszymy się tym dniem, graniem, pozytywnym ładunkiem muzyki. Poza polem widzenia - kamerzyści w błyszczących garniturach, specjaliści od fotografii, i odpadł problem, co ludzie pomyślą. Wiem, że gdzieś za filarem wspiera nas Rodzina.

Boski Andy w muszce ślubnej powiada: mów mi 'maestro'. Z gitary, którą zakupiłam mu pół roku temu, nadal nie zdjął metki i rzecze, że nie zdejmie do końca życia. Żeby miał wrażenie, że ją dostaje na nowo za każdym wyjęciem z futerału.

Skakanka nie chce loków, mimo że lokówką próbujemy. Jestem o nią zupełnie spokojna. Jeśli da się zaprosić tej Przyjaźni, nic lepszego nie może jej spotkać.




sobota, 12 maja 2012

w stylu off

Tak, mam pewne zaległości w dziedzinie kronikartswa.

Obiecałam Arturowi całą prawdę o majówce w Czechach - i nie da się. Zajmuje nas kupowanie mikrofonów, stojaków, baterii R 9 i innych akcesoriów, które nie uczynią z nas wszak prawdziwych muzyków. Zakup chleba w tej jednej jedynej piekarni, by goście mieli smaczne wspomnienia (Boski Andy rowerem). Przyglądanie się desce do prasowania, która rozpadła się z hukiem (bezpowrotnie), gdy chustę z kaszmiru chciałam nieco rozprostować.

Gotowanie dla pułku wojska. Odchudzanie w dwa dni dietą cud (niestety, cudu brak!).

Rachowanie sumień. Doświadczanie, że Bóg akurat w tej dziedzinie nie potrafi liczyć i chętnie przyjmuje w swoje ramiona, mówiąc: zobacz, ile pięknego przed Tobą.

Troska, by Skakanka czegoś takiego właśnie doświadczyła mimo całego folkloru polskich tradycji.

Limuzyny nie będzie.

czwartek, 10 maja 2012

present day

Bardzo dziękuję Bartkowi za soczystą czerwień londyńskiej architektury ulicznej. Wzruszyłam się głęboko.
Jak miło jest zacząć dzień w biurze z takim prezentem z Wysp!

Zobaczcie TU, jeśli jeszcze nie zajrzeliście.

Do tego przywiało mi właśnie samolotem Brata Bliźniaka zza Kanału. Jeszcze nie wierzę, muszę go zobaczyć na własne oczy, co wkrótce.

Dzisiaj więc London Day, Family Day, busy day.

Niech i dla Czytelników będzie to dobry dzień.


środa, 9 maja 2012

czas próby

To tydzień prób. Ułożyliśmy sobie już dawno, co jest ważne, a co mniej, więc radość większa od stresu.

Skakanka i dzieci próbują wchodzenie i wychodzenie z ławek. Niby proste, ale chłopcy generalnie lubią biegać, zaś "grzeczność" jest dla nich na tyle obciachowa, że mamy tu galerię najbardziej zawadiackich min nad złożonymi pobożnie rękami.

Część rodziców próbuje z dziećmi śpiew, który będzie zamiennie z organistą. Więc z Boskim jesteśmy przy gitarach. Dziś nagłośnienie i testy prowadzone przez zespół młodzieżowy, udzielający nam wsparcia, udowadniają niesłyszalność gitar, co mnie specjalnie nie martwi, bo wpadek nie będzie słychać. Są tacy, co grają lepiej i jest nadzieja, że to oni będą słyszani, jak staną wystarczająco blisko.

I wtedy na koniec próby podchodzi do mnie młodociany technik dźwięku i mówi ha, pani ma elektroakustyka, podłączymy kabelek do wzmacniacza. Mamroczę, ehe, tu jest taki też otwór na bateryjkę do equalizera, co jedynie dowodzi nikłą znajomość tematu. Musisz, twierdzi Parent Emergency Band. Czy zapomniałam powiedzieć, że żaden ze mnie Jimi Hendrix?

Wracamy do domu. Zjadamy obiad. Zjadam ze stresu na ciepło crème brûlée (Justy, Twój i tak był najlepszy). Wtedy przypominam sobie, że powodem stresu była również wątpliwość, czy zmieszczę się w sukienkę na okoliczność.

Choć teraz myślę, że gitara mnie zasłoni jakby co.

wtorek, 8 maja 2012

sjesta

Wracamy dziś do domu o siódmej wieczór. Autokar wycieczki przedszkolnej przybył dwie godziny później niż miał, ale to dobrze, bo było więcej atrakcji i przerw na siku.

Jemy zupę z wczoraj i Boski mówi: powiedz, jak teraz się brać za coś jeszcze. Mówię, trzeba teraz dwadzieścia minut odpocząć, więc zajmujemy miejsce na poduszce Grzybka i zasypiam niezwłocznie. Boski podobnie. Skakanka rysuje krzyżówkę. Grzybek resetuje się po wycieczce.

Budzi nas swąd spalenizny. Czajnik, zwyczajowo w kolorze stali nierdzewnej z biedronki, ma teraz kolor żarzącej czerwieni. Po ostygnięciu wychodzą czarne kropki, jak ospa wietrzna po zaschnięciu strupów.
Widać na tea time nie starczyło nam sił.

Po wlaniu w siebie soku kubuś, witaminy C, kubka kawy i herbaty z cytryną (niemal jednocześnie) odzyskuję w ograniczonym stopniu sprawność umysłową. Pralka właśnie kończy prać.
Dobrej nocy tym, co też jeszcze w drodze.

poniedziałek, 7 maja 2012

pamiątki

Mrówki w kuchni, zabrane z tamtej kuchni. Lubczyk, czyli popularne "magi", wykopany z korzeniem z ogródka, w worku na zlewie, nareszcie do posadzenia w doniczce (bo tak fantastycznie pachną po nim ręce - sam rosół! o rosole nie wspomnę). Posmarkane dzieci, odwiezione półprzytomnie do placówek. Chleb od sołtysa. Masło w pudełku po żelkach. Ból gardła po dotkliwym przemarznięciu wczoraj.

Posty wysyłane ze wsi na blog przez pocztę w telefonie (da się), bo komputer został zapomniany przez Boskiego w home office (i dobrze).

Traktowanie mieszkania w bloku jako przechowalni od tamtego świata. Tęsknota za wyprowadzką z miasta w trybie pilnym.

Takie mam pamiątki.

sobota, 5 maja 2012

inny świat

Grzmi donośnie i już po chwili zaczyna szumieć ulewny deszcz. Kończę zmywać i słyszę, że zapowiadana zmiana pogody to jednak nie ludowe podanie. Taki to szumny akompaniament na koniec dnia.

A przecież trzeba przyznać, że to gwałtowne zjawisko przychodzi w samą porę i dobrze, że nie wcześniej. Choć drobny prysznic próbował przegonić nas i gości od obiadu na trawie. Nie daliśmy się, dzielnie trzymając się talerzy. Przestawiliśmy jedynie stół pod czereśnię.

Dosia&J z drobiazgiem podziwiają nasz zapłot. To widok na dal taki, że nie da się nie rymować - jeśli tylko się potrafi. Ja nie bardzo, więc jedynie się wgapiam. I tak się cieszę z odwiedzin, z tego czasu razem przy ognisku, z dzieci zdziwionych, że tyle miejsca do biegania. Boski organizuje najmłodszym rajd objazdowy rowerem po okolicy. Załapuje się i J, choć narzeka na zabytkowy sprzęt wygrzebany z drewutni.

Radość dzielona wychodzi podwójnie, smutek podzielony - o połowę mniejszy. Tę mało zaawansowaną matematykę pojmuję szybko jak na kruchą blondynkę.

palimy

Boski Andy w kominku pali stare kwity. Dorzucam swoje, czekały na ten moment całą zimę.

Podpalam pod kuchnią kaflową. Można się poczuć trochę mniej obco, bo przecież trzy kwartały nas tu nie było, więc nie od razu jak w domu. Obcość rozpierzcha się w cieple.

Palimy z Grzybkiem ognisko. Płoną róże, albo raczej suche łodygi, wykarczowane po zimie, a także stroik z suszu i palma wielkanocna sprzed lat.

Coś udaje się ocalić. Boski Andy znajduje w starych kwitach moje listy sprzed dziesięciu lat.

Ważnym ludziom nie szczędzę słów, są to w stanie przetrwać tylko najwytrwalsi. Żal mi tylko listów nienapisanych, pozostawionych bez odpowiedzi wiadomości. Bo i słów czasem brak. I już się cieszę z pierwszego listu, jaki napiszę do Skakanki na jej Ważny Dzień.

piątek, 4 maja 2012

tam i z powrotem, i tam


Od soboty przejechałam przeszło 900 km. Kto by pomyślał. A przecież do powrotu jeszcze trochę.

Jestem kierowcą inaczej. Bartek pyta, a przejeżdżałaś przez tory kolejowe? Nie wiem, doprawdy, akurat wtedy drzewa dały ten efekt sklepienia krzyżowego nad drogą i przypominałam sobie scenę, w której Ania z Zielonego Wzgórza idzie przez las i recytuje "The Lady of Shallot" Alfreda Lorda Tennysona.

Dzis w drodze spod śliwki do Gogolina na spotkanie prawie całej Redakcji budzę się na lewym pasie, ale jeszcze nie w rowie. Piętnasta to zawsze u mnie pora kryzysu przytomności. I nie wiem, jak można było zasnąć, gdy podnosiło się wysłkiem woli ociężałe powieki, bo przecież wiozę całą rodzinę.

Po pełnym pozytywnych emocji spotkaniu z Kapitanem odrobinę wirtualnym, za to o dużej sile rażenia, na drodze zastaje nas oberwanie chmury i trwa przez pozostałe sto kilometrów. Dzieci trzymają się za ręce, Grzybek śpiewa Slakance, żeby się nie bała błyskawic, Boski Andy powtarza po GPSie komendy jak pilot Hołowczyca. Ściana wody sprawia bowiem, że nie tylko nie widzę, ale i gorzej słyszę.

Chrzest bojowy trwa, jakoś daję radę. Zdecydowanie wolałabym jako pasażer.