piątek, 26 grudnia 2014

chwila dla siebie

Fejsbuk mi pisze, że podsumował mi rok i mogę sobie udostępnić. Wita mnie zdjęciem USG Plusa, gdy miał ze dwa miesiące, a kończy wyprawą do Szkocji. Jakoś nie, dziękuję. Jakoś nie za wiele tam porywających klatek, jakby kamerzysta trochę przespał. Jakoś mi social networking ciągle pobrzmiewa fałszywie, owa wydana na pastwę losu autoprezentacja, pół biedy - gdy oglądają nas friends.

Choć kiedyś przecież pytano, po co piszesz bloga, to takie osobiste.

Gdybym była Johnem Keatsem, pisałabym strofy i umarła na gruźlicę. Rzuciłabym wszystko na szalę pisania, na pastwę recenzentów gorszych niż te dziewięćdziesiąt procent fb znajomych, którzy nie dają lajków, ale myślą sobie. Że nie jestem Keatsem, bywam tylko na blogu.

Z wielorakich funkcji pisania ma ono bowiem też i tą, że wygładza fale spienionego dnia, stawia nad nim kropkę, uspokaja wszelkie wydarzanie się. Z wszystkich wydarzeń pozwala wybrać to najmniej znaczące, jak wówczas, gdy w wypełnionym po brzegi parafialnym kościele sąsiadka i mama sześciorga wyciąga cię z tłumu i sadza na swoim miejscu, dzięki czemu spokojnie zasypiasz na kazaniu. Mając tak zwaną chwilę dla siebie. I Plusa, który zasnął chwilę wcześniej.

czwartek, 25 grudnia 2014

realistyczna strona magii Świąt

Może z większym trudem zapinając pasy, wstając, chodząc, leżąc - myślę o szczegółach podróży na osiołku (powinnam spakować torbę do szpitala), konieczności cywilnej zapisania się z Betlejem (i mojej rychłej wizycie w ZUS), i że Oni wcale nie jechali na Święta. Święta Ich zastały w podróży, po drodze. Dzięki czemu to my mamy co świętować i na co czekać przez cały Adwent.

Wszystkie utrudnienia sprawiają, że coraz bardziej bym Plusa chciała widzieć już po drugiej stronie. I by nie doświadczał tej ciasnoty mieszkaniowej, która już musi być jego udziałem.

Grzybek dziś podlicza, że nas dużo, bo on, Skakanka, Okruszek w Niebie i jedno w moim brzuchu. Patrzę na nas i nie czuję się stara, ale widzę, że czas nam służy. Nowe miejsce jest coraz bardziej "nasze", zapełnione książkami połykanymi przez dzieci, modelami samolotów sklejanymi przez Boskiego z Grzybkiem, a teraz też choinką bez czubka.

Póki co też bez firanek.

wtorek, 23 grudnia 2014

przedświąteczny relaks

Najlepsze wifi mam w kotłowni. Z laptopem na skrzynce z narzędziami. Brakuje tu tylko baniaka z wodą z uwagi na temperatury zwrotnikowe.

Kota znajduję wczoraj na półce z ubraniami, które miałam posegregować celem rozpakowania reszty kartonów. Bowiem odzież mam obecnie we wszystkich rozmiarach, stosownie do stanu, jak z trzech osób, nie z jednej. Kot na półce śpi. Potem śpi w kartonie w suszarni, gdzie pranie czeka na składanie. Na białym podkoszulku na wf Grzybka. Dziś śpi na nieuszytych firankach. Zastanawiam się, czy swoją obecnością znaczy miejsca zaległe, czy te, które należy odroczyć na czas bliżej nieokreślony. Śpi i wyleguje się bowiem absolutnie beztrosko.

Do drożdży daleko, jeszcze czekają na nasze spotkanie w sklepie, który wydaje się być na księżycu. Leżą na sklepowej półce równie beztrosko jak kot w firanach. Nieodwzajemniona za nimi tęsknota tylko we mnie. A gdzież do makowców.

Choinka piękna jak las jeszcze goła, ale już w salonie. Gonię lata świetlne, gonię.

Choć postanawiam właśnie, że dla odmiany już nie będę.

niedziela, 21 grudnia 2014

na końcówce baterii

W kominku dogasa. Komputer wyświetla, że zostało mu baterii na ledwo. Podobnie się czuję w zakresie sił sprawczych. Kwestia pokonania jeszcze Mount Everestu schodów w górę. Jest to ciekawy moment i dobrze znany od przeprowadzki, że brakuje sił na to, by teraz móc odpocząć. Człowiek by coś przeczytał czy obejrzał, ale to wchodziło w grę ze trzy godziny temu, gdy jeszcze się nie dało z powodu życia bieżącego. A ono bieży nieustannie.

Wierzę, że wkrótce stop klatka. Wzięcie w nawias planów, pozostawienie tylko ludzi, z którymi niech nas połączą kilometry planowanego przez dzieci łańcucha na choinkę.

Wierzę, że za oknem kiedyś będą drzewa, pod drugiej stronie ład i fantazja firanek, a we mnie taka cisza, że słowa przychodzić będą jak małe kundelki, które pogłaszczę, oswoję i oddam w dobre ręce.

Póki co Plus wiercąc się, kopiąc i stukając, wygrywa najpiękniejszą melodię burzliwego życia wewnętrznego.

sobota, 20 grudnia 2014

pod regałem z perfumami

Postanawiam być w sklepie na ostatnich (?) zakupach przedświątecznych zanim wpadną na to wszyscy. Więc rano. Udaje mi się w zasadzie. Jeszcze w alejkach przestrzennie. Plus mieści się przodem bez potrącania, choć alejki węższe z powodu rzucenia wielkich ilości towaru, na który rzucą się klienci. To, co chciałam, jest. Wydaje mi się, że prezenty w pełni spersonalizowane, choć cień niepewności zostanie na zawsze.

Potem znanej sieciówce kolęduję pod regałem z perfumami. Zapomniałam, po co wpadłam. Miałam wyposażyć zawartość szpitalnej torby na okazję rychłego porodu, ale zapomniałam też stosownej karty dla oczekujących i matek. Pod regałem z pachnidłami oglądam pomysły na prezent. A potem oglądam tylko dlatego, bo przyszłam wcześnie i jak mi się wydaje, mam dużo czasu. W końcu sięgam po flakonik na półce bardzo niskiej, gdzie ceny przystępne i używam testera. A potem żałuję, bo wiem, że nie kupię. Moim losem oblewać się perfumami podarowanymi po rodzinie, które kiedyś kupiono, ale się nie spodobało. Więc gdy Czytelnik myśli, że mam jakiś "swój" zapach, to prostuję, że jestem wypadkową niechcianych zapachów po krewnych.

Potem kupuję mąkę i przyprawę do piernika, i masło i tym podobne, zawiewając sobie najpiękniejszą na świecie perfumą z dolnej półki. I zawiewam nią także wtedy, gdy gonię pusty wózek, który wiatr popycha po parkingu, mój jedyny pomocnik. I teraz jeszcze też, gdy horyzontalnie przed zgaszeniem świateł piszę w swoim literackim spa.

W domu uświadamiam sobie, że skończył się szampon do włosów i miałam do sieciówki po to. Ale może da się i płynem do naczyń. W końcu radzę sobie niebywale.

piątek, 5 grudnia 2014

fortepianista

Grzybek skoro świt przychodzi opowiedzieć, kim był Chopin. Otóż "był znanym fortepianistą" i "mieszkał w Żelaznej Woli". Boski poprawia go, że chyba "pianistą". Syn zamyśla się i mówi tonem wybaczającym tacie niewiedzę: "no, ale częściej grał na fortepianie".

Jednak coś z kultury jeszcze w naszym domu zostało, myślę, poza dzikim galopem przygód z pękającymi rurami, Dosią, co o czwartej rano solidarnie własnym ulubionym ręcznikiem kąpielowym ratowała parter z potopu, noszeniem drwa przez ciężarną i dalszym odzwyczajaniem się od samochodu.

Na szkole rodzenia pytają niektórzy, po co chodzisz, to już któreś z kolei, a ja się cieszę, bo w tym wszystkim mogłabym ten poród jakoś przegapić. Nie wyrobić się z terminem, nie dojechać, pomylić odpływające wody z kolejną powodzią hydrauliczną.*

Plus nadal kopniakami przywołuje mnie do porządku. A teraz mówi: już spać. i życzę sobie, by z okazji św. Mikołaja przyśnił mi się koncert fortepianowy e-mol, zakończony pogodnym rondo vivace.

*jeden z uczestników szkoły, niezwykle dowcipny kucharz, zapytany o wybrane miejsce porodu, odpowiada: oczywiście, że w domu, bo w żadnym szpitalu takich wariatów nie przyjmą. Cóż, plus dla Plusa byłby taki, że jeszcze może by go Mama w ostatnich chwilach życia ukrytego zdążyła opisać na blogu.