piątek, 30 kwietnia 2010

dzień pierwszy: horska chalupa

Przy pomocy panów świętujących koniec tygodnia przy czeskim piwie w wiejskim barze przewodnicy wycieczki ustalają, gdzie nasz adres docelowy. I po chwili już pukamy do drzwi chałupy. A następnie szczękając z zimna zębami pukamy trochę głośniej, niektórzy gwiżdżą, inni wołają, zaś George daje sygnały dźwiękowe klaksonem swego nowego krążownika, budząc śpiące dzieci. W środku bowiem zabarykadowali się ci spośród nas, którzy nie jechali na skróty, a więc Ala McB i Kolega Od Książki. Udaje nam się jednak oderwać ich od gry w warcaby i wtedy okazuje się, że:
1. temperatura w chalupie jest o 5 stopni niższa niż nocą na zewnątrz,
2. Ala ma psa wielkości świnki morskiej, który jest ścigany listem gończym właścicielki chalupy,
3. wszyscy się zmieścimy w pokojach,
4. nie wszyscy mają nawiew z kominka, jedynego potencjalnego źródła ciepła.
Całuję framugę pokoju z nawiewem, przebieram w piżamy śpiące dzieci, nie posiadam się z radości.

dzień pierwszy: na skróty

W końcu wyruszamy z miasta, spod punktu zbornego. Znaczy spod bloku Opalonej i Arturo, którzy z czwórką pociech swoich i pożyczonych od pół godziny czekają na resztę konwoju. Rozdzieliwszy pasażerów do aut, podążamy gęsiego, dziurawą drogą mijającą główny wyjazd z miasta, zatkany spragnionymi majówki. Boski Andy nie urywa zawieszenia.

Z dziećmi od pierwszego kilometra radośnie dobieramy się do prowiantu. To nagroda za spakowanie i wyjście z domu, które wydawało się operacją niemożliwa do przeprowadzenia. Program pierwszy polskiego radia zanika nieznacznie po przejechaniu wirtualnej czeskiej granicy. Prowadzi Arturo i jego kolega TomTom, który podobno zna się na trasie.

Droga robi się coraz bardziej kręta i pod górę, z trudem nadążamy za czołem konwoju. Aż w końcu Artoro z TomTomem skręcają w las, a za nimi rodzina w volvo i rodzina w busie. Oraz my. Droga składa się z duktu o szerokości kół auta osobowego, stromego zbocza w dół po prawej oraz stromego zbocza w górę po prawej. Jest ciemno i drzewa rosnące w dół giną w czerni. Przez piętnaście kilometrów zastanawiam się, co, jeśli jakieś auto nadjedzie z naprzeciwka i jak będziemy się wycofywać na tych zakrętach na wstecznym. Ale żadne auto z naprzeciwka nie nadjeżdża, pojawia się za to w poprzek drogi wysoki parkan i brama. Z aut rozlegają się klaksony wiwatujące na cześć TomToma, Arturo zaś na próżno szuka skrawka ziemi do zawrócenia.

I tu następuje deus ex miachina z antycznych dramatów, znaczy Borek wysiada z auta i bramę otwiera. Droga za bramą nie jest polem minowym czeskiej jednostki wojskowej i to jakoś nas cieszy. Za trzysta metrów wyłania się z lasu droga główna i wieś z naszą chalupą. Zjeżdżamy bowiem ze ścieżki, jak się okazuje, rowerowej.

departed

Przygotowania do wyjazdu na majówkę wyglądają jak zwykle. Dobieram kolejne torby, by nasz dom i dobytek spakować do rozmiarów przenośnych. Pakuję wszystko na raz: kuchnię, łazienkę, spanie oraz gry i zabawy. Zerknąwszy na prognozę pogody dla Czech - doładowuję zestaw zimowy, chociaż bez sanek. By sprawy skomplikować jeszcze bardziej, zakręcam placek orzechowy mikserem i piekę w piekarniku. I jak zwykle czuję się jak w oku cyklonu, gdy siadam na moment, by to jeszcze tutaj napisać, a za trzy godziny wyjazd. Pakowanie zawsze trochę jak umieranie. Rozstawanie się z codziennym rytuałem, jakkolwiek monotonny i momentami nielubiany by nie był, zamiana porządku półek i szaf, przechwytywanie rzeczy z ich zwyczajnych orbit. I kompresja do rozmiarów torby podróżnej.

czwartek, 29 kwietnia 2010

cud nad odrą

Do kawy mam lapidarne i przewrotne rozważania o sztuce, których jakże mi brakowało w czasie milczenia autorki. I zazdroszczę tego niezakłóconego bezradnym chaosem rytmu pisania, swoistej dyscypliny, co daje wrażenie spaceru po przestronnym parku - gdy się czyta.
Na moim froncie bez zmian. Zawijam wieczorem gołąbki celem udowodnienia sobie, że dbam o rodzinę ponad jarzynową i naleśniki, i myślę o tym, że znowu się spóźnię na wieczorną lekcję o tematyce prawniczej. W międzyczasie boski Andy wyprawia się z dziećmi na rowery. I między czwartym a piątym liściem kapusty z klatki schodowej rozlega się huk, dzwonienie, krzyk - złowroga chwila ciszy - i płacz. Grzybek bowiem zjechał na rowerze tyłem po schodach. Dodam, że bez kasku.
Skakanka, jedyny świadek zajścia, twierdzi, że trzymał się ściany i to spowalniało spadanie na dół. Na miękkich nogach ustalam, że rower nie spadł na mojego syna. Gdyby spadł, nie pisałabym teraz tutaj, bo to ciężki rower ze stalową ramą, i po raz pierwszy żałuję, że nie chińskie gówno z hipermarketu. Grzybek przestaje płakać po chwili, gdy wszystko wraca do punktu wyjścia - rower i on. Wyszedłszy na dwór wjeżdża w zaparkowane auto marki ford fiesta z czasów Gierka i tłucze w drobny mak jego kierunkowskaz.
Oglądam wieczorem każdy centymetr Grzybka i nie znajduję ani jednego siniaka.

środa, 28 kwietnia 2010

piorun w miotłę

I tak przy gołąbkach własnej roboty, które rozpływają się w ustach, zostaję angielską guwernantką Artura i Opalonej, porą wieczorowo-nocną. Opalona ma już żurek na jutro, Arturo w excellu zamieszcza cały plan majówki z ilością ciepłych skarpet do zabrania na głowę włącznie, i mam refleksję na temat mizernych swych talentów organizacyjnych.
Jakby rzutem na taśmę postanawiam jednak wykazać się przemyślnością i rano w piekarni kupuję cztery bochenki chleba oraz szesnaście bułek. Z myślą o weekendzie. Następnie sztangę srajtaśmy i rękawice gumowe do umycia auta wewnątrz i na zewnątrz. Wszystkie te załatwienia we wczorajszej fryzurze i bez makijażu, gdyż rano nie zdanżam. W pasażu handlowym mijają mnie piękne panie dopasowane w każdym calu do trendów na sklepowych witrynach i wiem, że to te, co zdanżają. Wstają o piątej, rzucają maseczkę na twarz, peeling i takie tam inne, potem fryzura z bryzą rozświetlającą i korporacja. Ale mijam też panie z zestawem do sprzątania na kółkach, w gumowych rękawicach, z wczorajszą fryzurą i w niewyprasowanym T-shircie z lumpeksu. Tworząc z nimi kategorię tych, co nie zdanżają, zazdroszczę im jednakże nieco tego etatu.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

au matin

Kawę stawiam na pralce w ten słoneczny poranek, utorowawszy sobie drogę do łazienki przez kupki z praniem w pięciu kolorach. Dzieci w wannie usiłują pływać na kółkach dmuchanych, nabytych w sobotę w aquaparku na prowincji, bo tam taniej. Odmaczają bród wczorajszy jeszcze, po wyprawie w pagóry, z którym przecież całkiem dobrze spały. Zastanawiam się, założywszy już wczoraj, że dziś rano nigdzie nie musimy zdążyć, jak wyglądają poranki innych uczestników rajdu. Nie wyobrażam sobie, że można zdążyć na ósmą do szkoły, zaczepiwszy o przedszkole, a potem jeszcze do biurka w pracy. I gdy w sposób planowo opóźniony zostawiam dzieci na parę godzin w przedszkolu, i do home office wracam, dopiero łuski spadają z mych oczu. Z zakupami ratującymi pustki w lodówce, przez stosy prania, które zaczynam prać, docieram do niepościelonych łózek i rozsypanych od rana układanek oraz przyjmuję w tych okolicznościach panów od instalacji elektrycznej. Nie zapadam się pod ziemię, ale zaczynam myśleć, że może jednak praca na etacie z obowiązkiem zdążania rano.

piątek, 23 kwietnia 2010

wiosna chodzi w pantofelkach

Być może pisanie codzienne wyostrza pewien określony rodzaj percepcji, która skupia się na szczegółach i natychmiastowo zamienia je w figury stylistyczne. Ze zdumieniem czytam autorkę wieczornego, odkrywając to poczucie komitywy, które może wykształcić się w zarówno w grupie pasjonatów windsurfingu, jak i na spotkaniu anonimowych alkoholików. To taka wspólnota postrzegania, niezależna od zapatrywań i w poprzek społecznej drabiny. Grupa wsparcia też, gdyż grafomanii prawdopodobnie leczyć się nie da.
Więc u autorki czytam dziś o obuwiu, a przecież sama dopiero co zobaczyłam temat na nogach jednej z niewymownie eleganckich mam wysiadających z auta pod przedszkolem. Buty były w różnych odcieniach lila, ze sportowym designem. Pomyślałam od razu, że są nie tylko zjawiskowe, ale i zapewne warte krocie. Te krocie mama zostawiła w sklepie obuwniczym, przed którym stoi pan we fraku i wpuszcza tylko nielicznych, co okazali stan portfela.
Więc buty, to jakby pars pro toto, synekdocha. Spiesząc z pomocą tym, co polski mieli dawno i nieprawda,to taka figura retoryczna, opisująca część zamiast całości. Innymi słowy, mówimy: pantofle, myślimy: wiosna.

czwartek, 22 kwietnia 2010

ubezpieczona

Wciskam jednak nogę w but na obcasie i kuśtykam do pracy. Kuśtykanie zatrzymuje auta przed przejściem dla pieszych w centrum miasta oraz ściąga zaciekawione spojrzenia przechodniów. Chciałabym być jak Ochojska albo Dr House, znaczy za kuśtykaniem skrywać unikalną osobowość i geniusz, wraz z ciekawą historią obrażeń. Cóż, na czole nie wypiszę sobie i tak, że wpadłam jedynie na bosaka na stelaż od łóżka, które w stanie rozłożonym zajmuje większą część naszego salonu wielkości szatni klubu trzeciej ligi, mogę zatem udawać kogoś z charyzmą, rozwijającą się pod wpływem życiowych trudności.
Tych jednakże nie brakuje. Firma moja bowiem chyli się ku upadkowi, którego nieuchronność zbiegnie się z końcem okresu ochronnego dla mojej działalności jakże gospodarczej. Zacznę wtedy płacić cały ZUS i zostanie mi jedynie na batony, które niechybnie znowu zacznę jeść w przypływie zawodowej frustracji.
Grzybek i Skakanka oglądają moją stopę i lecą po kremik. Grzybek oświadcza, że urwałam sobie nóżkę, a Skakanka podziwia paletę barw, z fioletem biskupim włącznie. Potem zostaję okrzyknięta najlepszą mamą na świecie, w ramach odszkodowania. I o ZUS martwię się ciut mniej.

środa, 21 kwietnia 2010

w nowym szablonie

Dostaję nową kieckę od grafik dizajnerki. W towarzystwie pamiątek tym bardziej czuję ciężar pisarstwa dla potomności. Zapytuję wczoraj uczniów grupy bardzo zaawansowanej, w trampkach przed nimi stojąc, gdybyście umarli, jakie trzy przedmioty z waszego pokoju powiedziałyby coś o was następnym pokoleniom. Słucham o kolekcji pamiątek z podróży, o butach, listach i zawartości twardych dysków, i myślę, że towarzyszą tej inwentaryzacji pewne ostateczne emocje. A sama myślę, cóż innego pozostałoby potomnym, niż rozliczne dowody manii pisania. Z drugiej strony przecież, mam nadzieję, że nie tylko.

wtorek, 20 kwietnia 2010

fiolet biskupi

Trudno w to uwierzyć, ale prowadzę zajęcia w trampkach. Gdyby ktoś mi o tym powiedział na początku roku akademickiego, zaśmiałabym się w głos. Obcasy zawsze ratują mój imidż profesjonalistki, gdy ubytki w znajomości słówek narażają na szwank mą nauczycielską reputację. Więc gdy kuśtykam w trampkach na ostry dyżur ortopedyczny, gdzie czas zatrzymał się z dniem zajęcia Breslau przez Rosjan, oswajam się z myślą, że na obcasy dziś po południu nie mam szans. No co tam, myszko, mówi mi pan, który bardziej pasuje do snopowiązałki niż maszynerii RTG, gdy każe mi usiąść na stole, co pamięta pewnie jeszcze Helgę i Hansa, i stopę położyć na porysowanej blaszce. Zapytuję, czy pokazać pesel, w nadziei, że powróci mi powaga odebrana przez trampki i przestanę być zwana myszką.
Wszystko jest dobrze,ze zdjęciem w garści ogłaszam chirurgowi; pani podważa moje kompetencje, nie dając mi dość do głosu. Palec nie jest fioletowy tylko siny, mówi, fiolet to taki bardziej biskupi. Chirurg jest równie uprzejmy jak dr House, ale absolutnie nikt nie dorówna pani, co mnie protokołuje w księdze. Brak tylko piany toczonej z ust jako widocznego objawu wścieklizny.
A wszystko jak zwykle z powodu pośpiechu. W pośpiechu bowiem rano, lecąc boso po skarpetki Skakanki, zahaczam stopą o łózko. Małe wydarzenie, a zmienia cały dzień. Po lekcjach w trampkach do dziewiątej wieczór, dokuśtykuję do domu i trampki ściągam. Palec jest jednak fioletowy, fioletem jak najbardziej biskupim.

niedziela, 18 kwietnia 2010

wracaj

Wracaj do żywych, pisze do mnie autorka. Faktycznie, utknęłam gdzieś pomiędzy. Mówi się, że opłakiwanie zmarłych jest pospolite, że teatralne i zobaczymy, co będzie jutro. Jutro będę nadal pamiętać tupolewa, co się na drzewach obraca jak gigantyczna wirówka, i mieli pasażerów w jedną, równą wobec śmierci, masę.
Wracaj do żywych, pisze autorka, i zazdroszczę innym tego instynktu samozachowawczego, tej zdolności, by iść do przodu. Też próbuję, wycieram kurze, włączam zmywarkę. Arturo organizuje wyjście ze znajomymi na wyspę, wszędzie pełno dzieci, Opalona zagaduje o angielski, a Grzybek odkrywa w ten weekend jazdę na własnym rowerze, w towarzystwie którego zasypia. Trzeba iść do przodu.
Wracaj do żywych, pisze autorka, od teściowej mam na stole tulipany, do czytania nowe odcinki autorki, pogodne codziennością.

piątek, 16 kwietnia 2010

zajęta

Uczennica na prawo odwołuje lekcję. Siedzę przed skrzynką pocztową, wróciwszy z przedszkolnej wycieczki z białymi różami i zniczem. Obok niemy telefon. Nie mogę się zebrać w sobie celem oddzwaniania. Niedawno telefonowała Ala McB w charakterze łokcia. Dzwoniła Dag. Mam jeszcze smsy, listy i telefony czekające na odpowiedź. Niestety, zupełnie nie mam czasu. Zajmuje mnie bezczynność, pomieszkuję na tym zawieszeniu, co jak dziurawa kładka łączy sobotę i dziś.
Wracają kolejne trumny i gotuję zupę. Grzybek na zajęciach z terapeutką z rolki po papierze toaletowym robi kwitnące drzewka. Śliczna blondyneczka w wieku lat kilku rozpacza przy trumnie, co stoi na lotnisku od lewego krawędzia (gdy zamykam oczy, to ją widzę); muszę sobie w końcu zwęzić spódnicę, która leży od trzech miesięcy w home office. Mam dwie godziny na uporządkowanie zaległości i wyjście do przedszkola, potem w umówionych sprawach. Maluję więc zaległą drewnianą skrzynkę na różności dla Skakanki, naklejać będę róże i tulipany, wśród kwiatów siedzi Dzwoneczek, ileż to trumien jechało rosyjską ciężarówką na miejsce wypadku. Uczennica na prawo odwołuje lekcję, może lepiej, czas minie w ciszy, z wiatrem za żaluzjami, co przywiewa wulkaniczny pył.

wtorek, 13 kwietnia 2010

tempus fugit

Na mieście jest środek kwietnia, słońce opiera się o zderzaki mojego rowera, studentki pokazują nagie ramiona bluzek in japan style. W sumie czegóż innego się spodziewałam, śmierć jest oczywistym faktem, faktem autentycznym jak powie niejeden Polak, przecież zdarza się co dzień, a nikt nie zatrzymuje pór roku, pąków magnolii, nienachalnej żółci forsycji, a nawet ślubów i narodzin. Ramówkę tv jedynie niekiedy, rozkładu jazdy tramwajów już nie.
Ta wesoła obojętność wiosny i ta radość gawiedzi sprawia, że tęsknię za home office, wprawdzie bez łokcia w pakiecie, gdyż umysł mój uległ zawieszeniu na temacie mijania, i wszystkim chciałabym mówić: oni minęli, my miniemy, czas jest krótki, nie mamy ani chwili do stracenia. Poza miłością nic nie ma sensu, poza ludzkim jakimś miłosierdziem, poza gestem wody nalewanej do kubka, poza niestrudzonym tłumaczeniem innych, zamiast poddawania ich sądowi i egzekucji przed trybunałem stworzonych na użytek własny reguł poprawności.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

samozatrudniona

Spędzając dzień w home office, szatkowany wyjściami w sprawunkach i po dzieci, dotkliwie odczuwam brak koleżanki z pracy. Co tam koleżanki, nie przepadam przecież za paplaniem, za słowotokami w obliczu rzeczy do zrobienia, za przekrzykiwaniem się celem wypowiedzenia własnej kwestii. Niech by to była współpracowniczka, której łokieć chociaż czasem trącałby mój. Cisza zalega nawet w pasmach transmisyjnych radia; nie mając siły porządkować biura, tkwię z robotą pośrodku wszystkiego, pasteli suchych i fiksatywy, worka po prezencie urodzinowym do przedszkola, rzutnika ania do puszczania bajek z prlowskich klisz, drewnianego pięknie rzeźbionego narracjami krzyża z Bułgarii, któremu odpadł haczyk i od siedmiu lat go przykręcam, dziecka szczotki do włosów - w tym czasie, co się zatrzymał w moim home office wraz z nieruchomością wszystkich przedmiotów, w tej ciszy składającej się nade mną jak cherlawy namiot, w parze wzbijającej się z czajnika, którego nie ma komu wyłączyć i zalać herbatę, bez łokcia trącającego o mój łokieć, bez westchnienia, które wtóruje mojemu, gdy rozprostowuję obolałe plecy - tkwię. I coraz mniej znajduję słów, które w ciągle świeżym zdumieniu nad tym, co się stało, mogłabym wypowiedzieć do łokcia, który hipotetycznie trącałby mój. Słowa mi się zużyły.

niedziela, 11 kwietnia 2010

***

Nigdy nie dowierzałam patosowi, skończył się dla mnie z Homerem; podziwiałam zaś tych, co potrafią opisywać rzeczywistość przy użyciu minimalistycznych środków. Ale dziś przeczytałam fragment wiersza Herberta o Katyniu, i jego siła uderzeniowa kazała mi się nad nim zatrzymać. Pierwszym obrazem, jaki odtworzyła moja pamięć dziś po przebudzeniu był ten dym, ta mgła i ta nicość, ten kompletny brak na dowodu istnienia tych, co wsiedli na pokład. Brak po nich śladu. Bo zmysły domagają się dowodów i śladów.
Tomaszu, uwierzyłeś, bo Mnie ujrzałeś.

przeleciał ptak przepływa obłok
upada liść kiełkuje ślaz
i cisza jest na wysokościach
i dymi mgłą smoleński las

Z. Herbert "Guziki"

sobota, 10 kwietnia 2010

***

Mówią:
Cierpienie nie wybiera.
Wybiera.
Wybrało mnie, choć miałem się znaleźć w gronie przeznaczonych do innych, wyższych celów.
Nie, w zasadzie to właśnie odwrotnie.
Nie miałem.

Miałem być normalnym człowiekiem, który je, śpi, pracuje, tworzy i kocha. Nie ma wygórowanych wymagań, nie goni za pieniędzmi, nigdy nie wyrządził nikomu znacznej krzywdy, poza pewnymi drobiazgami wynikającymi być może z ułomności charakteru, być może z lenistwa, być może z tego, jaka jest codzienność.

Nie chciałem zaprowadzać żadnej rewolucji. Nie kontestowałem. Malowałem to, co widzę, tak, jak to widziałem. Nie byłem nikim nadzwyczajnym.

Zwykłych ludzi, takich jak ja, cierpienie na ogół omija. Zasiadają wieczorem przed telewizorem, oglądają wiadomości, obmyślają plany na kolejny dzień, lub nawet wstają rano bezmyślnie, siłą przyzwyczajenia i pozwalają, by życie działo się na ich oczach. I tak do emerytury. A potem do śmierci we własnym łóżku.

Więc jak: wyróżniałem się na tyle, żeby zostać wybranym? Nie udało mi się pozostać niezauważonym w tłumie pragnących szczęścia, zwykłych ludzi?

[Fragment z mojej pierwszej niebyłej i niedoszłej "powieści"]. Echa dnia dzisiejszego, który ogarniam z największym tylko trudem, trącają właśnie tę strunę. Może także i myśl, jak łatwopalne i łatwo tłukące jest życie, sprawia, że chciałoby się dzielić myśli - może dlatego pisanie. Może nigdy się nie dowiem, dlaczego pisanie w ogóle.

piątek, 9 kwietnia 2010

w świecie ciszy

Niestety, na ciąg dalszy niektórych lektur autorzy każą długo czekać, nie mówiąc o nowościach wydawniczych. Bywają autorzy, który zapowiadają swoje zamilknięcie i choć nikt nie chce im wierzyć, jednak wykonują zgrabny exit. Ku zdumieniu czytelników - bo pojawianie się kolejnych odcinków wydawało się jasne jak wschody słońca. Więc autorka rzec może: przecież mówiłam, a mimo to, w zasadzie nikt nie słyszał.
Więc brakuje mi tych lapidarnych opowieści. Dzięki nim uczyłam się, jak z dwóch czy trzech zdań zrobić jedno, a z dziesięciu myśli dnia wybrać tę przewodnią.
I mimo że milczy uparcie, wierzę w jej nakład drukiem, a nawet nike, silesiusa i nobla.

czwartek, 8 kwietnia 2010

na schodku

Z gruzownika, którym jest schowek na klatce schodowej, przypadający po jednym na dwa mieszkania, wydobywam manele po ostatnim remoncie, buty narciarskie sąsiadów sprzed trzech dekad, trzykilową stolnicę w prezencie od teściowej, a następnie mój rower, którego dosiadam jedynie od wielkiego dzwonu. Wielki dzwon jak widać nadszedł wraz z karnetem fitness, ale podejrzewam, że musi to być kryzys wieku średniego. Bowiem zaczynam robić rzeczy, na które nigdy nie miałam czasu. Zaczynam nawet wierzyć, że w rachityczne swe ciało w końcu tchnę tężyznę fizyczną.
Wyrabiając zaś normę karnetu, jako że spóźniam się na "zdrowy kręgosłup", biorę udział w "step dance", czyli wchodzeniu na schodek tanecznym krokiem. Jak zwykle spóźniona, wpadam w pośrodek zawiłego układu. Jakoś dobiegam, częściowo doganiam. Cała sala pełna, każdy ze swoim schodkiem robi to samo w takt muzyki techno, która zawsze mój układ nerwowy skłaniała do podrygiwania. Mówię boskiemu Andy'emu, wygląda to niesamowicie, dziewczyny wymiatają te kroki w bok z przeprostem i czym tam jeszcze w pełnej synchronizacji (nie licząc mnie), zawsze tak chciałam. Ale czy sprawia to jakąś wspólnotę, zapytuje boski. Nie, nikt do siebie się nie odzywa, w szatni tylko parada piercingu i tatuaży. Jestem stara, mówię. Ani biznes, ani fitness, mama dziecka z dysfunkcjami, zaplątana na tej sali z innej bajki.

środa, 7 kwietnia 2010

dance me to the end

Ci, którzy myślą, że Okruszyna życie spędza na blogu, spieszę z informacją, że cisza tutaj nigdy nie oznacza, że Okruszyna zapadła w letarg lub że pamiętaj po prostu nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca. I tak oto wczoraj zdążyłam założyć bloga o zdrowym stylu życia i odchudzaniu, a następnie go zamknąć. Nie wiem, na ile to impulsywne działanie obrazuje pewien rodzaj niestałości, jeśli chodzi o wszelkie moje postanowienia odnośnie poprawy kondycji fizycznej, ale sprawcą tutaj był raczej błąd ortograficzny w angielskim tytule bloga, więc posprzątałam go, zanim nastąpiła moja filologiczna kompromitacja. Wpisując jednakowoż do przeglądarki wersję bezbłędną, otrzymałam blog pod tym samym tytułem, za to autorstwa Amerykanki, która przeszła operację stawów i obiecuje wszystkim, że odtąd będzie mniej i zdrowo jeść, oraz uprawiać sporty. Co ciekawe, blog kończy się na tym jednym jedynym wpisie. Z datą kwiecień 2008.

Niemniej jednak, pouczona i ostrzeżona, że słomiany zapał nie służy żadnym projektom, idę dziś z moim karnetem na dance-mix. A ponieważ z przyczyn niezależnych się spóźniam, wchodzę w pośrodek zajęć, gdzie cała sala pełna osób znacznie ode mnie młodszych, w takt muzyki wykonuje zawiłe sekwencje kroków i instruktorka krzyczy, że mam nie stać pod ścianą, lecz robić to samo. A że ambitna ze mnie dziewczyna, do końca próbuję, co musi miejscami wyglądać rozpaczliwie; niestety nikt mnie nie klepie po plecach, żyjemy bowiem w czasach morderczej konkurencji. I pod koniec zajęć wiem już dlaczego w skali trudności blok ten ma aż trzy gwiazdki. Śmiem twierdzić, że wyszedłszy z zajęć miałam ich przed oczami znacznie więcej.

wtorek, 6 kwietnia 2010

ite, missa est

Absolutnie zabrakło nam w czasie Świąt dnia gnilnie-kanapowego i na dzisiejsze odwożenie do przedszkola, a następnie fitness, szykujemy się jak na ścięcie, w porze gdy Brat Bliźniak prawdopodobnie właśnie pokazuje swoje ID na lotnisku London-Luton. Wszyscy mamy swoje postanowienia po kulinarnej swawoli dni ostatnich i obmyślam nawet ubranie tego projektu w wersję on-line. Na fitnesie, gdzie instruktorka poprawia koślawe moje kończyny by nie zginały się w kolanach, patrząc w sufit przypominam sobie sałatki, jajka z farszem oraz paletę ciast i deserów, z naciskiem na jabłka w sosie waniliowym własnej roboty. Karnet mój prezentowy opiewa jeszcze na 1o wejść, na które zostało mi 10 dni roboczych. To będzie morderczy wyścig z czasem, choć obawiam się, ze mam pewną łatwość dochodzenia do wniosku, że przecież jestem wolnym człowiekiem i nie muszę.

sobota, 3 kwietnia 2010

wesołe jajka

Wiedzieliście o tym, ze pisanki puszczają bąki? No jasne, jak się je zrobi z wydmuszek. Wydmuszki więc, pozbawione wnętrzności na rzecz ciasta marki sernik, który przed trzema kwadransami zwęglił się w piekarniku, przeszły etap higienicznego mycia z puszczaniem bąków w roztworze wody z płynem do naczyń, a następnie zostały ubrane w obkurczające się pod wpływem wrzątku koszulki. Grzybek mało nie spadł z krzesła ze śmiechu, pisanki zaś w towarzystwie kokardek poszły na wielkanocne drzewko.
Obserwacje święconek napełniły mnie niejakim żalem, że w obchodach masowych niby w zakupach w hipermarkecie należy uczestniczyć. Zauważyłam, że święconki upodabniają się do swych właścicieli. I tak oto najbardziej wyfryzowane święconki, z serwetkami bardziej koronkowymi od ręcznie wykonanych stringów z Koniakowa, przyozdobione kurczaczkiem, który przysiadł na gałązce bukszpanu i zaraz zaśpiewa niczym słowik - należały do równie wyfryzowanych dam, z retuszem w postaci makijażu tak dokładnym, że nigdy się nie dowiemy, czym obdarzyła je natura. Są kosze, w które zapakowano zapasy tygodniowe pożywienia, oraz wersje mini-mini, jak moich na przykład pociech. Święconki są lustrowane wzrokiem, porównywane i pokazywane na widok publiczny, ale bywają i te wstydliwie kładzione na sam rąbek kościelnego obrusa. W drodze mija nas z koszyczkiem profesor Miodek i mówię Skakance, że to taki mądry pan, który nie musi chodzić do logopedy.
A ponieważ wciąż jeszcze czeka mnie walka z kuchennym żywiołem, wielce cieszy mnie ostatni z dzisiejszych zakupów - dwa rewolwery na wodę. W razie czego będę po prostu strzelać.

piątek, 2 kwietnia 2010

wielka cisza

Aresztowany, pobity, torturowany, okaleczony, rozebrany i poddany egzekucji.
Barth - ewangelicki teolog - mówi, ze tyle trzeba było, by zwrócić uwagę świata na wyznanie miłości.
A ja mimo woli myślę o innym śmietnisku, o innym wykluczeniu - o oddziale neurologicznym i tych, co mieli mniej od nas szczęścia. Wieczorem Grzybek opowiada wielkiej przytulance Elmo o wszystkim ważnych w swoim życiu rzeczach. Chaotycznie i z entuzjazmem, jak to on.
Niby taki zwykły dzień.

Good Friday

Przyroda tez się smuci, mówię Skakance spoglądając rano przez okno na zamaszysty śnieg z deszczem i juz wiem, czemu w nocy miałam wrażenie, ze kołdra nie grzeje. Skakanka ogłasza, ze się nie będzie dziś smucić, zaś Grzybek zmarznięte stopy wkłada mi pod pizamę i oświadcza, ze zostaje w domu. Pół godziny później dzieci dołączają do przedszkolnego śniadania w mocno przetrzebionym stanie, a ja udaję się na zakup.
W blaszanym markecie na Psim Polu - ze świeżymi jajkami, rybami i wędlinami, pomiędzy którymi wiszą nienajświeższe modele konfekcji damskiej okresu zimowo-sylwestrowego, niezdecydowanie chodzę od stoiska do stoiska. Od dawna bowiem przecież spędzamy święta na tzw. krzywy ryj, u rodziców, teściów, wujków itd, donosząc co najwyżej jakieś drobne specialitees. Jednak kupuję, pieczywo, jeszcze więcej jajek do ciasta, śledzie a la matias i ser do sernika. Mam jednak szansę utożsamic się z komitetami kolejkowymi, składającymi się z ludzi którzy w tym właśnie celu wyskoczyli z piżam. I nieco mniej mnie stresuje brak przedświątecznego stresu.
Potem na zewnątrz zimnem do szpiku kości mnie wiatr. Pamiętam w Lubomierzu Wielki Piątek tak pochmurny, gdy z zakupami turlałam się przez mostek, a wiatr owijał mi habit wokół nóg, niemal zrywał z głowy welon przytwierdzony szpilkami do wykrochmalonej toki i do tyłu zawracał szkaplerz.
Nasze życie się zmienia, ale się nie kończy.