środa, 9 grudnia 2015

liebster award

Dziękuję Drogiej Emce za odznaczenie. Kiedyś próbowałam odpowiedzieć na pytania w ramach liebster-blogowej zabawy rozlegle, ale się nie udało, to tym razem krótko.

Piszę bloga, bo...

W roku 2008 czasposimo "Ozon" pod redakcją Grzegorza Górnego ogłosiło konkurs na blog. Lubiłam pisać i pisałam zawsze "coś" od kiedy weszłam w świadome używanie rozumu. Czasposimo padło, blog został.

Gdy miałam naście lat moim guru i autorytetem był...

Był to czas wielkiej samotności i braku przewodnika. Gdy miałam 14 lat, spotkałam grupę ewangelizatorów, dzięki którym w moją wewnętrzną czerń wpadło światło kochającej Obecności. Gdy miałam lat 16, zobaczyłam Ojca Gabriela w filmie "Misja" i postanowiłam zostać kimś takim jak on. A nawet podjęłam życiowe wybory, które następnie trzeba było zmienić na inne życiowe wybory.

Jak tamta fascynacja ma się do dziś...

Myślę, że ma się nadal świetnie, choć dojrzała i znalazła odpowiedniki w świecie wokół mnie. No i nadal w duchu jeżdżę na "misje", teraz związane z życiem w rodzinie.

Z nieba ci spadło 10 tysięcy złotych, ale możesz je wydać tylko na siebie. I co zrobisz? 

Kupuję teleobiektyw Canona 200/70 (za 2400 zł), a resztę do skarpety, bym mogła nadal w godzinach snu dzieci pracować za darmo na rzecz ratowania świata. :)

W codzienności nie mogłabym się obyć bez... Pisania.

A na emeryturze to chciałabym...  Pisać i czytać, o ile Alzheimer nie schowa mi okularów.

Jak książka to z gatunku... Mądrego dystansu.

Przedmioty, które kojarzą ci się z dzieciństwem, to...

Magnetofon "Kasprzak", kasety, zbierane papierki po czekoladzie i torby reklamowe z Pewexu, ludziki z plasteliny i książki z biblioteki - względnie antykwariatu.

Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma...
Pisanie. Rękodzieło. Na to drugie nie ma czasu.

Każdy ma jakiś talent. Ty w darze od natury masz...
Czarnowidztwo? Stękanie? Czy ja wiem? Taki talent-zadanie do uporania się.

Ponieważ Liebster Award mają już wszyscy blogerzy, których znam, chciałabym na koniec uczcić pamięć bloga Wieczornego. Na pisaniu tej Autorki się wychowałam, choć jej kwintesencjonalizm nadal jest dla mnie niedościgłym celem. Wiele porównań zostało w głowie do dziś - przepięknie pisała obrazami.





niedziela, 6 grudnia 2015

poszukiwany

W naszym kalendarzu adwentowym piszą, że 6 grudnia. Widziano sw. Mikołaja, jak z pominięciem ogłoszeń parafialnych, z których wynikało, że prezenty robią rodzice, krążył nad naszą wioską. Zostawił informację, że z powodu efektu jo-jo, znanego osobom stosującym najbardziej rygorystyczne nawet diety, nie zmieścił się przez komin. Czy wylądował gdzieś bezpiecznie?

Poszukiwania trwają. Z życzeniami najdrobniejszej chociaż dziś radości i czegoś z dziecka w sobie -

Wasza Droga Okruszyna

sobota, 5 grudnia 2015

classic

Z autem pełnym biedronki jadąc słucham Wagnera w rmf classic, którego częstotliwość ustawić daje się niezwykle rzadko i równie rzadko nie bywa zagłuszane głośnymi uwagami Plusa na temat jazdy samochodem. Uwagi mają charakter rozpaczliwego płaczu i słuchanie w ich tle muzyki poważnej powoduje, iż oblewam się zimnym potem. Ale teraz jadę po ciemku, tylko z biedronką w bagażniku i nie wiem, czy to walkirie czy inne dzieło o wielkim patosie, ilustrujące pewnie jakis film sci-fi zrobiony z rozmachem, bo piszą, że muzyka filmowa. Z każdym zanurkowaniem auta na spowalniaczu, zainstalowanym na drodze w naszej czesci wioski, sekcja perkusyjna i dęta ma swoje fortissimo. I myślę, że z następnym podskokiem karoserii uniesiemy się w przestworza, gdzie wybrzmi wielki jakis finał.

Tylko przy takim nieplanowanym wydłużeniu podróży rozmrozilyby się mrożonki, z ktorych ma powstac linia dietetycznych posiłkow dla Boskiego.

--Wysłane po ciemku

środa, 2 grudnia 2015

kwadrans dla siebie

Najtrudniej w nocy jest skończyć pracę. Jeszcze łyk ciepłej herbaty, bo zimno. Jeszcze może i kolacja, bo kiszki marsza grają. Jeszcze nowinki na fejsbuku, żeby się zrelaksować. Jeszcze znaleźć gdzieś piżamę, która często w częściach po piętrach, bo rano tak samo szukało się odzieży dziennej z Plusem na rękach. Jeszcze nastawic budzik Boskiemu. W międzyczasie trzy razy budzi się Plus i już z kwadransa dla siebie robi się godzina w plecy.

Wchodzę do łazienki w koncu o pierwszej w nocy umyć zęby, już tylko ze strachu przed kosztami napraw dentystycznych, bo sił coraz mniej. Wówczas spostrzegam buty Grzybka, które spotkały się z pamiątką po psie na chodniku. Wstawiłam tam, by umyć, jak skończę pracę umysłową. Gromadzę narzędzia potrzebne do tej operacji, w wyniku której następnie trzeba posprzątać całą łazienkę. Uważam przy tym, by nie kichnąć czy kaszlnąć, bo Plus wstanie po raz czwarty i co wtedy.

Buty wynoszę na piec. Tam stwierdzam brak kota w garażu. Wołam kota. Leci z dworu i mowi, że głodny. Załatwiam jedzenie. Buty kładę. Klucz przekręcam.

Jeszcze tylko napisać list do syna, że buty się poszły suszyć do kotłowni, choć już za cztery godziny mogłabym powiedzieć osobiście.

Wejść na górę. Zejść na dół, bo ładowarka. Wejść z powrotem. Zejść, bo światło zostało. Wejść. Nie kaszlnąć. Nie kichnąć. Nie szeleścić kołdrą, bo Plus wstanie. Telefon spada na ziemię. Plus wstaje. Dochodzi druga.

Przecież właściwie to wcale nie byłam śpiąca.

Ps Mimo drastyczności opisanych scen, nie zamienilabym za żadne skarby świata tego życia na inne. :)

--Wysłane z telefonu, bo na komputer reglamentacja.

prawdziwy

Mamo, mówi Skakanka, ksiądz na Mszy zabił magię świąt. Bo powiedział na ogłoszeniach, że w niedzielę będzie św. Mikołaj. Nie taki z coca coli. Prawdziwy, z mitrą. Biskup. I że rodzice mogą przynieść prezenty dla swoich dzieci do zakrystii, jeśli ma je im rozdać.

Trafiony zatopiony.

--Sent from my iPhone

poniedziałek, 30 listopada 2015

skrzynka kontaktowa

Kupuję skrzynkę na listy na alledrogo. Ogromną. Przecież listów musi się zmieścic sporo. Tych w kopertach C4 też, bo może ktoś ze słabszym wzrokiem będzie pisał większymi literami. Ciemnoczerwoną, bo w kolorze angielskim nie mieli. Dobrze zadaszoną, bo tak mógłby deszcz do środka napadać i rozpuścić słowa, gdyby ktoś pisał piórem wietrznym i atramentem. Tylko miejsca na gazetki hipermarketow i reklamy ma pod spodem w tubie mało.

Dzieci rozpakowują. Przychodzą Sąsiedzi i proszą dla siebie o bliźniaczo podobną, by nasze obejscia miały jakiś wspólny dizajn. Sąsiadka mowi jednak, "o jaka wielka, do nas rachunek dwa razy do roku za prąd przychodzi i nic poza tym". Może jeszcze reklamy. Zastanawiam się głębiej i list ostatni piórem to był cztery lata temu od Heike. Odpisałam na niego po roku.

Z wózkiem i Plusem gdy jadę, oglądam na płotach skrzynki i wszystkie w rzeczy samej są mikro. Wpada do nich pewnie raz w roku rachunek jakis, a przez pozostałe noce i dnie tylko deszcz i podmuchy wiatru. Z pewnością zagraża im reumatyzm z tak wielkiego nadmiaru wilgoci. Jak straszną muszą odczuwać wewnętrzną pustkę, nie niosąc żadnych pozdrowień z Kraju i zagranicy.

Rozważając dalej swoją sytuację korespondencyjną, w której najwięcej słów przychodzi przez aplikację mobilną od "młodszej siostry" z Wenezueli, dochodzę do smutnej konstatacji. Nasza piękność bordo wielkości Hali Stulecia posłużyć by mogła za magazyn rachunkow za prąd i wodę dla całej wsi. Jak by to zniosła, tak wypełniona prozą urzędową? Nie wiedzieć czemu, oczekiwałam dla niej życia pełnego grubych kopert z zapisanymi odręcznie stronicami.

Tak czy inaczej, pakuję skrzynkę i odsyłam do nadawcy z powodu wady fabrycznej. Boski po męsku zdecydował. Ale do końca jej nie powiedziałam, że nie przechowa nawet rachunku za prąd, bo daszek ma przygięty. Po czymś takim by się nie pozbierała.

--Sent from my iPhone

wtorek, 24 listopada 2015

księżyc, róża i pralka nieduża

Tarcza księżyca nad nami ogromna, gdy wracamy ze szkoły na naszą wioskę, z korkiem turlając się trasą na Warszawę. Za nami słońca już tylko skrawek. To jeszcze nie czwarta.

Różę pod kuchennym oknem widzę, że Boski ubrał w płaszczyk. Pani zima przypruszyła świat siwizną i róża zaczęła kasłać.

Piorę zamszową spódnicę w pralce, mimo że dry clean only na metce. Mamo, wyglądasz w niej szczupło, rzekła Skakanka pod przymierzalnią w zaprzyjaźnionym od kilkunastu lat stylowym second hand. Wszystko coraz bardziej stylowe, staczam się w wiek podeszły z majestatem. Zastanawiam się nad włączeniem opcji takiej, że gdy wyrzuca mi okno z informacją "Przekroczyłaś czterdziestkę", wtedy zamiast "Zastosuj" dać można "Pomiń" albo jeszcze lepiej "Ignoruj zmiany".

Szukam Mary Poppins do pomocy czasami przy Plusie, bo nie ma nikogo zupełnie, kto by w razie czego.

Tak naprawdę spada znowu w obowiązkach tyle, że piszę głównie po to, by o tym nie myśleć i snuć narrację, w której napotyka się tylko wielkie księżyce i zachody słońca. Wydaje mi się, że czy w pisaniu, czy działaniu, żyję ponad stan. Znaczy biorę na siebie znacznie więcej, niż jestem w stanie. Z myślą, że jakoś to będzie.

Ale księżyć też dzisiaj przesadził.
  

środa, 18 listopada 2015

1:11

O 1:11 Niebo się schyliło do ks. Darka i zabrało go do siebie. Brat w kapłaństwie "Znajomego Księdza z Polski", jak jest określany na niniejszym blogu. Odchodzeniu ks. Darka towarzyszyliśmy wszyscy, którzyśmy go kiedykolwiek poznali. W moim wspomnieniu został jako ktoś, kto do czarnego awersu miał zawsze pozytywny rewers. Gdyby była szansa spędzić z kimś takim z tydzień czy dwa, mogłoby to mieć skutki dla życia nieobliczalne. Żadnych więcej "załamań psychicznych", zapowiadanych w ostatnim wpisie.

Tak żeśmy ze sobą rozmawiali dwa lata temu, przez jakieś pół godziny czy godzinę. Potem ks. Darek posadził mnie przed Najświętszym Sakramentem, w odległości metra, na naświetlaniu. Sam już wtedy naświetlany z powodu rozsianego nowotworu, innymi zdobyczami medycyny. Ale może dlatego, że z tą Lampą związany był najbardziej, choroba go nie zniszczyła. Wydobyła pokłady szlachetności niedostępne dla przeciętnych ludzi, budzące zdumienie.

Gdy pojechałam z Plusem do Warszawy podpisać umowę z Wydawnictwem, spotkała mnie ta wielka niespodzianka, by być razem z kilkoma osobami na Mszy w w jego pokoju, przy jego łóżku. Co ciekawe, wydaje się, że ten pokój nie przestał do końca być właśnie miejscem jakiejś wielkiej ewangelizacji dla wielu. Nie zamknięto jego drzwi, mimo że tak może byłoby prościej dla wszystkich.

Plus raczkował po podłodze, Znajomy Ksiądz z Polski mówił homilię, ksiądz Darek leżał pogrążony w modlitwie i niestety także bólu.

Trudno uwierzyć, że to taka historia. Taka krótka. Wydawać by się mogło, że ktoś tak dobry powinien żyć dla dobra innych ze sto lat. Wobec kruchości życia wszystko się przewraca, zostaje tylko miłość dnia dzisiejszego.

PS. Z przyczyn obiektywnych muszę odwołać swoje załamanie psychiczne, rodzina by mi tego nie darowała.  Poza tym - przecież musi być tego cienia jakiś słoneczny rewers.

wtorek, 17 listopada 2015

mam ważniejsze sprawy

Taka informacja dociera do mnie generalnie ze świata. Do kobiety, która nocami prawie już nie sypia, bo Plus przeżywa lęki separacyjne czy też ząbkuje, nie wiem. Trudno jest wstać rano tak, żeby się nie przewrócić. Mimo to jednak przecież walczę i cały czas, będąc pełnoetatową mamą, robię mnóstwo innych rzeczy. Kradnąc czas tam, gdzie wydaje się on nie do zdobycia. Gdy na chwilę można przestać być stróżem dobrostanu malucha, który wszędzie już próbuje się dostać.

Nie wiem, czemu tak jest, że na pełnoetatowe mamy spada kara społecznego wykluczenia. To prawda, często nie odbieram telefonu. Bo od urodzenia Plusa jest ściszony. Teraz przy nim nie da się też za bardzo rozmawiać, bo on chciałby tak jak ja. I krzyczy wniebogłosy. Ale przecież mu przejdzie. Ale przecież oddzwaniam.

Gdy próbuję załatwiać sprawy w moim, naszym tempie, okazuje się, że zawsze jestem nie w porę. Najlepiej, żebym wsiadła, przyjechała, tak może złapię wszystkich bardzo zajętych. Nie da się. Nie mogę. Nie umiem. Po pierwsze jestem mamą. Nie zostawię, nie wyjdę, jeszcze nie.

Mogą mi dawać pięćset złotych, mogą dawać nawet i tysiąc, ale jeśli świat cały pędzi, a mamy z niemowlakami na plecach nie mogą za nim zdążyć, nigdy nie będzie dobrego klimatu na macierzyństwo. Będą czarne depresje i tym podobne. To kwestia mentalności bardziej niż ekonomii. I to mentalności małego podwórka.

Patrzymy z Plusem przez okno. Machamy zajętemu światu: pa pa. Damy sobie radę. Mamy nadzieję, że jak do nas wpadniecie, nie będziemy za bardzo zajęci.

Póki co znajdujemy się powoli w rejonach psychicznego załamania. Tak, znowu.


niedziela, 15 listopada 2015

I wanna

Skutkiem ubocznym choroby było ożywienie narracji na blogu. Wychodzi zatem, że jak trwoga, to do bloga. Podręczna taka karta choroby. No pewnie, że wolałabym listy piórem wietrznym wielkiej urody, podarowanym przez Drogich z okazji okrągłej rocznicy (słowo "okrągła", nie wiedzieć czemu, kojarzy mi się również z odniesioną porażką w dziedzinie odchudzania). W listach donosiłabym o powikłaniach, pot z czoła odgarniając mankietem powłóczystej pidżamy, i wyrażałabym ostatnią wolę.

Choć pomyślałam już dawno, że teraz miałaby ona charakter loginów, haseł i pinów, żeby nie stawiać rodziny w trudnej sytuacji.

Wczoraj, jak z okazji wyzdrowienia poszłyśmy ze Skakanką na zakup do centrum handlowego po wymarzony w nastoletniej głowie produkt, natrafiłyśmy na wannę z czytelnikiem w środku:



I zaczęłam marzyć o takiej wannie w domu. Może być używana, niech ma tylko tę właściwość, że można do niej usiąść na godzinę i czytać książki papierowe. W tym czasie reszta świata przechodzi w stop klatkę. Małe dzieci nie rozgryzają przypadkiem termometrów rtęciowych, nie nabijają sobie guzów, starsze za moment zaczną grzecznie sprzątać pokoje i pakować plecaki do szkoły.

Poproszę o takie coś z okazji nadchodzącej pięćdziesiątki. To jeszcze dziesięć lat, więc gdyby nie było, to za tyle czasu uda się taki wynalazek spokojnie skonstruować.

wtorek, 10 listopada 2015

okruch z infirmerii

Kres metodom domowym położyła wizyta domowa, która orzekła. Zespoł zatokowo-oskrzelowy, tuż przed wypluciem oskrzeli na amen, a byłoby szkoda, bo bez oskrzeli to tylko ryby, nie zaś rybacy.

Został przepisany antybiotyk, dla matki i córki, oraz steryd. Na czwarty dzień zażywania, kaszel-dusiciel zaczął słabnąć. Podobnie jak zażywający specyfiki. Z uwagi na specyfikę zajmowania się niemowlęciem, nabieranie sił w tradycyjnym rozumieniu słowa (przez sen) nie do końca jest możliwy, żeby użyć eufemizmu.

Kilka wniosków:

1. Nadchodzi moment, gdy człowiek chory traci moc obiektywnej oceny sytuacji i przestaje umieć sobie pomóc. Uratował mnie DoctorJ, uwagą swoją przesłaną drogą sms, że istnieją na świecie bezpieczne dla matek karmiących antybiotyki. Oraz Boski Mąż, który wezwał do domu akapit pierwszy niniejszego wpisu.

2. Są takie rejony  samopoczucia, które czynią nas kompletnie bezbronnymi i kruchymi.

3. Dziękuję serdecznie wszystkim wyrażającym współczucie oraz dodającym otuchy. Trzymanie za rękę, choćby w najbardziej przenośnym sensie, jest niby czymś pozbawionym efektu, ale bardzo znaczącym dla tego, kto porusza się po codzienności na przysłowiowych czterech. Te sygnały jakoś mnie trzymały.

Inaczej "po co łudzić się nadzieją, że ktoś się nami lepiej niż my sami zechce przejąć?", jak prześlicznie śpiewał Piotr Bukartyk 30 października u Manna.

Choć bez przejęcia się sobą samemu zawczasu, ma się w efekcie trzy tygodnie choroby.

środa, 4 listopada 2015

metody domowe

Księgarskie wrażenia z nocnej wyprawy do fresza wyznaczyły cezurę, po której kaszel postanowił mnie udusić. Ozdrowienie swoje bowiem ogłosiłam przedwczesnie, na skutek wystąpienia objawów zatkania u starszaków.

Boski jedzie z pracy przez kolejne apteki i wraca z kilogramem soli. Poinformowano go bowiem, że dla matki karmiącej na kaszel zatokowy nic nie ma. Wiec moge sobie sól zagrzac na patelni i przyłożyć. Choć myślę, że pozostaje już tylko wsadzić mnie do piekarnika na trzy Zdrowaś.

W nocy gorączki dostaje Plus. W połączeniu z kaszlem-dusicielem tworzą zespół nieustannej pobudki. Chcialam oddac pol królestwa za 6h snu? Marzenia sie upraszczają. Królestwo za dłużej niż 30 minut drzemki.

Zdrowy ostał się już tylko Boski. Więc może być jeszcze gorzej, jak powiedziałby optymista.

--Sent from my iPhone

wtorek, 3 listopada 2015

zwyczajne życie

Że w biedronce na produktach suchych można książkę kupić, to wiedziałam już od jakiegoś czasu. Dziś napotykam na stojak z książkami w tak zwanym freszu. Biorę do ręki kryminał i myślę, ile to już miesięcy czy lat od ostatniego. I jak wspaniale byłoby wrócić do czytania po nic.

Z trzeciej strony, aż tak bardzo czytać po nic mi się nie chce, by brać w ciemno. Czytam więc plecy książek. I tęsknota mnie bierze za zwykłym "whodonnit?" powieści detektywistycznych (całą historię gatunków kryminalnych przeszliśmy w tydzień z visiting professor z Czech czy Słowacji w czasie studiów i była to świetna zabawa). Bo teraz to już nie łamigłówka z szukaniem sprawcy, ale poderżnięte gardła i mroczne tajemnice ludzi pozornie wiodących zwyczajne życie.

W kategorii "obyczajowe", ze szczególną dedykacją dla kobiet, które temu gatunkowi poświęcają czas, jest trochę podobnie: ona wiedzie nudne życie żony i mamy dzieciom, aż nagle zdarza się coś, co sprawia, że bierze życie w swoje ręce i zaczyna żyć naprawdę. Nie trzeba być Szerlokiem Holmsem, by domyślić się, że to "coś" to nagłe pojawienie się Księcia-z-Bajki.

No bo kto by chciał przeczytać, że sprzątając kuchenną szafkę puknęła się w głowę i doznała oświecenia, że przez te wszystkie lata zatruwała swoim bliskim życie i nie wniosła do niego niczego twórczego. Że mąż z taką zołzą ledwo wytrzymał, a ona sama jechała koleinami jeszcze po prababci, z odziedziczonym przepisem na klęskę. I że dopiero to puknięcie w czoło sprawiło, że wpadła na genialny pomysł, co już teraz mogłaby zmienić w sobie, by per saldo było więcej szczęścia i miłości.

Nie, wszystkim emancypantkom z księgarnianych półek zmiana przychodzi wraz z nowym mężczyzną. Same nie są w stanie nic zmienić.

O "Zwyczajnym życiu" to może Chmielewska umiała. Ale teść o tym mi już jakieś 6 lat temu powiedział.

niedziela, 1 listopada 2015

światełko

Mieliśmy razem, ale fala jesiennego gluta zalała starszaki po południu już dokumentnie. Cmentarz na wiosce jest na naszej ulicy, tylko na drugim końcu. Choć jak zauważają przyjezdni, nasza ulica generalnie na wiosce jest wszędzie i są takie skrzyżowania, gdy tabliczki z jej nazwą lecą w każdym kierunku.

Niosę w torebce szklany znicz, taki, co udaje biały kryształ, najprostszy na marginesie cmentarnych mód. Wśród których teraz hohohohoho. Uprzejmie proszę na blogu, który dopóki google żyje będzie wisiał także w formie testamentu, o jedną różę w dowolnym kolorze (dla Boskiego zarezerwowany kolor ulubiony) i świeczkę typu tealight, jeśliby kto chciał ku pamięci. 

Niosę kryształ, bo Grzybek zapytał, a czy zapalimy Okruszkowi, jak rok temu. Więc zmierzam stukając szykownym obcasem do maleńkich paciorków niebieskiego różańca, co mi kroki liczy. Mogę w niego powkładać tych, co odeszli, mogę tam też cały trud dziania się wokół powierzyć i w sobie uspokoić.

Na cmentarzu jasno, wszystkie groby się świecą, więc dzięki temu hohohoho się człowiek nie przewróci. Zapalam światełko dla Okruszka.

I tylko oczy mi się pocą na myśl, że może jest mu tam tak dobrze, że wcale nas nie potrzebuje.

Przecież z jednej strony to dobrze.

wtorek, 27 października 2015

gra o tron

Ulica nosi nazwę roślinną, ale zmieniłabym na "Pałacową". Tu jakby po lewej się umówili i każdy dom jednorodzinny do pałacu pretenduje. Witraże w oknach, freski na elewacjach, metaloplastyka barokowa w płotach i bramach, kiście winogron, ogrody francuskie i każde źdźbło wyczesane. Gdy podjeżdża auto i wysiada z niego królowa (a za nią król i panicz), wygląda zupełnie jak gospodyni domowa. Ale może obiady gotowane w pałacu smakują inaczej niz w zwykłym domu.

Wyszliśmy na chwilkę tylko się poszwendać, wyciągnęło nas słońce, ale wózek z Plusem toczę resztkami siły woli. Grypa zmieniła lokalizację i weszła w zatoki. Ból głowy sprawia, że mogłabym wystawić ją dziś na alledrogo. Choć jak głowa bez korony, to nie wiem, czy będą nabywcy i czy cena padnie nawet minimalna. Kaszel dusi. Jak mawiał dobry kolega ze studiów, Brzytwin, w takich momentach świat cały staje się glutem. Gorzej słyszę, ruszam się jak mucha w smole, a w nocy da sie robic wszystko poza spaniem. I obserwuję zmianę naszego lokalu w squat. Wczoraj w łazience widziałam mrówki.

Tak bym opisała okolice granic fizycznych możliwosci. Biorąc pod uwagę, że Boski wyjeżdża zaraz na trzy dni, zastanawiam się, czy by mu cichcem nie dopakować trójki dzieci, które odkryłby dopiero na miejscu.

Oddałabym pół królestwa za jakieś sześć godzin snu pod rząd. Gdybym tylko mieszkała na Pałacowej i miała pod ręką jakieś królestwo.

--Sent from my iPhone

czwartek, 22 października 2015

out of order

System zastrajkował kompletnie. Zastrajkował w stopniu najwyższym.
Weszło w gardło, mięśnie, weszło wszędzie, choć bez możliwości L4 z
uwagi na Plusa. Razem z Plusem patrzymy na pogrążający się w chaosie
living room z widokiem na kuchnię. Nie inaczej w łazience będącej
pralnią. Utraciliśmy dostęp do pralki i nie chodzi o login i password,
ale o stertę odzieży solidarnie układaną przez rodzinę na duży stos na
podłodze, który uniemożliwia dojście do włazu bębna. Kilka razy pisałam
petycję z prośba o używane dwóch koszy na pranie, ale dziwnym trafem
albo klapy od nich za ciężkie, albo ręce za krótkie. Mogę już teraz na
widok pogłębiającej się klęski domostwa śpiewać tylko jakiś cichutki
hymn poległych.

Plus pomaga mi, jak może. Grzecznie i cicho obrywa wrzosy z doniczek,
bym mogła zbierać siły przycupnąwszy na kanapie. Łapię go w ostatniej
chwili jego lotu z kanapy pod ławę i zdaję sobie sprawę, że to
macierzyństwo w wersji minimum. W głębinach jestestwa marzy mi się
kołdra, poduszka, kąt z dala od wszystkich i kubek samodolewającej się
ciepłej herbaty.

Boskiemu skończyła się właśnie kontrol w korporacji i tylko żal mi, że
spadnie na niego moje samopoczucie. Z priorytetów zostało ocalenie przed
zarazkiem Plusa. A przecież nie umiem być mamą na dystans
sanitarno-higieniczny.

Takie to skutki nadmiaru wrażeń.

środa, 21 października 2015

kaszel e-moll

Duszącym kaszlem koncertuję z koncertem laureatów. Ktory otwierają przemowienia. Jak mozna tyle mówić i to uroczyście, nie mając nic do powiedzenia. Jak można to nic owijac w słowa jak naleśnik, nie mam pojęcia.

Kaszlę z powodu dni, co się kończą nad ranem. Zapowiada się zmiana czasu i to dobry moment, by wrocic do tradycyjnego wykorzystania doby. Znaczy zużycia dnia na działanie, a nocy na spanie. Niektore moje działania jednak są w głębokiej kolizji z działaniami raczkującego Pawełka i to one zjeżdżają w noc.

Kaszlę ze stresu. Ze stresu, z iloma kwestiami wydawniczymi trzeba sie zmierzyc. Układ moj odpornościowy nie znosi katastroficznych wizji i braku odpowiedzi. A przeciez wypadaloby podniesc swoje progi tolerancji.

Ostatni dzień radiowej dwójki. Będzie brakowało stresu grających połacie liryki na steinwayach i yamahach. Na klawiszach bylo slychac tylko przejęcie, nie tremę. Będzie brakowało studia koncertowego i ludzi, co wydają się nie mieć większych problemów niż largetto zagrane w 370 takcie jak largo. Miło szumiały ich głosy.

Ziemia obraca się zbyt szybko i nie powstrzyma jej mój kaszel, ktory prosi o zwolnienie. Zbyt wiele zmian, zbyt wiele zadań na raz.

--Sent from my iPhone

niedziela, 18 października 2015

allegro maestoso

Nasz przyjaciel Joseph z Indii przypomina, że finały. Ale w tym roku nie mam żadnego faworyta, mówię mu ze smutkiem. Nie, że wybredna taka, tylko że nie można było tyle poświęcić uwagi, by grających pokojarzyć z nazwiskami i wykonaniami. Czy Chorwat o oczach niebieskich jak laguna zasługuje na więcej, bo napisali mu w komentarzach uczesz sie człowieku wyglądasz jak menel? Czy przypomina Ivo Pogoreliča i czy jury chce wynagrodzić dziejową niesprawiedliwość, po której Martha Argerich opuściła wysoką izbę? Czy można w ogóle cos powiedziec nie spędziwszy godzin na ćwiczeniu, gdy wszyscy grali w piłkę?

Ale allegro maestoso. Wszystkie przepaście kosmosu zaczynają się przez nie przetaczać koło 13. minuty i dalej. Nie wiem, w jakim języku wyrażono kiedyś więcej. Tyle się tam dzieje, że brakuje tchu, by to wszystko przeżyć.

Grzybek mowi: Mamo znowu Chopin. Odpowiadam, tylko do pojutrza. Potem dopiero za pięć lat.

--Sent from my iPhone

sobota, 17 października 2015

bez trzymanki

Sprzątając na jutro, krojąc i gotując słyszę, że wczoraj podali
finalistów Konkursu. Nie myślałam, że dzisiaj zaczęło się już kwadrans
temu. Myślę o tym, że są takie rejestry zmęczenia, że człowiek już nie
wie, jaką siłą jeszcze podrywa mięśnie do ruchu.

Wypiłam już pepsi i kawę. Jeszcze tylko pozmiatać i pozmywać podłogi,
naczyń już nie. Mr Złota Rączka naprawił zmywarkę. Wszedł, nie zauważył
Plusa, co się do niego śmiał z moich rąk, chmurą swego bezhumoru
wypełnił całą kuchnię z salonem. Powiedział mi na koniec, ma pani brudny
filtr, proszę zobaczyć, to że tak powiem naprawdę obciach jest.
Pomyślałam człowieku, co ty wygadujesz, obciach to jest wejść do
czyjegoś domu i zepsuć w nim atmosferę. Obciach to jest nie uśmiechnąć
się do małego dziecka, nie zagadać, nie znaleźć żadnego serdecznego
słowa. Czym wobec tego byłoby nawet wysypanie kosza na śmieci do
zmywarki, odpowiadam mu w myślach, ale przecież w głębi serca mu
współczuję. Smutny to musi być świat i bardzo pusty, w którym rzeczy
znaczą więcej niż ludzie.

Plus zaś zaprzestał raczkować i w zasadzie tylko już wstaje na nogi.
Dziś nawet spróbował bez trzymanki. W końcu jest superbohaterem. A
dopiero co stuknęło mu osiem miesięcy. Nie zdziwię się, jeśli na roczek
na podarowanej ze Szkocji pelerynce poderwie się do lotu.

środa, 14 października 2015

grają

Nadrobić się nie da. O 23 kończę zmywać podłogi dla raczkującego Plusa i przechodzę dopiero do składania garów do zlewu z okazji zepsutej nadal zmywarki. O 23:15 z pracy wraca Boski Andy, ma bowiem kontrol. Kontrol w korporacji polega na tym, że przyjeżdża klient zewnętrzny oraz szefowie wewnętrzni, Boski zas jakby jest pośrodku kowadła. Dlatego jeszcze do pierwszej w nocy rzeźbi prezentację. Ja do pierwszej jestem już pozmywana i obrobiona ze sprawami Fundacji, i nieopatrznie otwieram stronę konkursową. Tam grają. I nie wiem, na co zużyć jeszcze kradzione ze snu kwadranse, na przegląd Polakow, których w trzecim etapie aż trzech, czy andante spianato, czy scherzo cis-mol, czy którąś z sonat.

Dzis po obiedzie z radia leci pianistka z Ukrainy i Boski pyta, czy to z konkursu. Mówię, że jutro po południu grają Polacy.

I przychodzi mi do głowy, że ripostą mogłoby być: "A z kim?"

Bo ostatnio przecież z Irlandią.

--Sent from my iPhone

wtorek, 13 października 2015

stało się

Niestety. Stało się. Weszłam na stronę XVII Konkursu Chopinowskiego, który przechodził mimo. Wiedziałam, co będzie, gdy się spotkamy. Jaka niemożność skupienia myśli na czymkolwiek innym, jakie niepowetowane straty internetu, jaki pusty garnek na zupę. Dwa etapy minęły beze mnie. Technologia teraz pozwala nadrobić wszystko i widzę, że designerzy strony konkursu pomyśleli o mnie. Jedna doba wystarczy, ta co pozostała do rozpoczęcia Etapu 3, i nadrobię do rana wszystkie zaległości. To zdecydowanie koniec mojego życia społecznego, które już wcześniej definiował głuchy telefon.

I to w takim momencie. Przecież dopiero co samolot mnie z Plusem zwiózł z powrotem do Wrocławia. Jechaliśmy podpisać pierwszą w życiu umowę wydawniczą. Napisaliśmy bowiem ze Znajomym Księdzem z Polski w końcu książkę. Choć zawdzięczam mu w dziedzinie odkrycia wartości życia tyle, że mogłaby powstać o tym książka jakaś druga i nie byłaby cienka wcale.

Pisaliśmy o work-life balance. Dwoje pracoholików, którzy postanowili przetestować na sobie zakresy normalności. Okruszyna bowiem pisze o gospodarstwie domowym, ale przecież cały czas się zajmuje naprawianiem świata. Już nie wie, czy ponownie przepraszać za brak odpowiedzi na piękne komentarze na blogu, bo z trudem łapie chwile na sen i póki co "czas wolny" to tak odległa kategoria.

Książka wyjdzie nakładem do początku grudnia. Jeśli do tego czasu muzyka pozwoli osiągnąć te poziomy koncentracji, które są potrzebne jeszcze na finiszu.


środa, 7 października 2015

"zapowiada się dobra podróż"

- informują monitory pendolino. Pociąg taki istnieje rzeczywiście, a myślałam, że to urban legend. Oferują w Warsie wyśmienitą jajecznicę i gorące frankfurterki. Upewniam się, że nie jedziemy przez Frankfurt. Jednak nie. To dobrze, bo szybciej, a dla Plusa kryterium krytycznym jest szybkość. Ile bowiem można patrzeć przez szybkę.

O nastrojach społecznych względem podrôżowania z niemowlakiem napiszę na Przystani. Póki co parę rzędów przede mną pan komponuje muzykę na laptopie. Ma na uszach audiofilskie słuchawki i widać, że prowadzi bogate życie wewnętrzne, w żadnych okolicznościach nie wychodząc z pracy. Joseph pyta, czy zmierzam na Konkurs Chopinowski. A ja po raz pierwszy w życiu przegapiłam fakt. Przecież przykleiłoby mnie do radia. Zwłaszcza fascynujący jest pierwszy etap przesłuchań, gdy grają preludia, scherza i nokturny, płaczą, mdleją, rzucają na szale całą karierę, bo po to te wszystkie lata były, by na koniec wylać serce przed jury i to z niepewnym skutkiem. Potem dopiero wejdą sonaty, a w finale jeden z dwóch koncertów symfonicznych. Kto tym razem?

Tu proza przygodowa. Po drodze na dworzec zgubiłam halkę. Czyżby oznaka, że schudłam? Boski zauważa tylko, że nam to może opóźnic marsz. To już powoli taki wiek, że nawet utrata spódnicy na przejściu dla pieszych nie zrobiłaby na nikim wrażenia. W dziedzinie halek znajdowanych na ziemi mam już bogatą autobiografię. W tym to gatunku literackim, o ile pamietam, się czlowiek trochę obnaża.

Zdążamy, Boski cumuje mnie z Plusem i betami i juz wiem, że nikt nie pomyslal o podrozujacych z wozkiem. Wyjscie z wagonu moze sie na Centralnej nie udać, ale ponoć zostaje jeszcze Zachodnia. W ostateczności odbiorcy znajdą nas w biurze rzeczy znalezionych.

--Sent from my iPhone

stacja Warszawa

Jutro wyjeżdżam z Plusem do Stolicy. Pociągiem relacji. Główny-Centralna. Plan minimum: zdążyć na pociąg. Plan maksimum: żeby nie zrobił po drodze kupy. Plus, nie pociąg oczywiście.

Nie będę sobie wyobrażać, że jestem paniusią z międzywojnia, co pod pachą niesie pudelka miniaturkę, a za nią lokaj w uniformie pcha wózek pełen pudeł na kapelusze. Pasowałoby tylko międzywojnie, bo wychodzi na to, że ze mnie kobieta walcząca i jak nie urok, to przemarsz wojska. Ale. Dziś martwią mnie jeszcze zapowiadane temperatury arktyczne na scianie wschodniej oraz niemoznosc podjecia decyzji, jak się stosownie do nich przyodziac. Wyjąwszy bowiem ekstrema jak futro i bikini, pozostaje jeszcze szeroki wachlarz możliwości. Przy czym "szeroki" oznacza rozmiar, w jakim utknęłam jako mama karmiąca.

DearJacket mówi, żeby liczyć na to, iż ktoś się życzliwy znajdzie w wagonie. Pudeł z kapeluszami nie będzie, ale wózek typu spacerówka. Potem odpala się dalsza lista potencjalnych kłopotów i szczegółów.

I pomyśleć, że McGyverowi wystarczyłby scyzoryk i duct tape. Może dlatego, że nie przemieszczał się z synem.

Ps. Dziękuję, Emko i Errato za komentarze. Znowu nie dotarłam. O.

--Sent from my iPhone

poniedziałek, 5 października 2015

codzienność za jeden uśmiech

ze szczególnym pozdrowieniem dla Agai, która mnie jeszcze jako już
ostatnia komentuje - wszystko czytam w telefonie, na stronę nie docieram
wcale lub za późno, dziękuję :)

Tak, masz rację, taka była mała droga św. Teresy z Lisieux. Do wygrania
była tylko miłość, a ona szła va bank. Trudno mi w ten kontekst tylko
wpisać zepsutą zmywarkę (grzałka idzie chyba z Trynidadu i Tobago, bo
jeszcze trochę zanim), bo to jednak fizyczna orka, zmywanie w takim
nakładzie egzemplarzy, ale może z większym obciążeniem możemy więcej.

środa, 30 września 2015

okruchy

Zdjęcia Bratek zrobił w domu Virginii i Leonarda Woolfów. Virginia, jak
wiadomo, na koniec utonęła w słowach. Żałuję ogromnie, że jej nikt nie
uratował.

Tu słowa zostają w notatkach na marginesie życia. Życie rozpycha się
łokciami tak bardzo, że słowa spadają już tylko jak okruchy pod stół.
Ale ono ma w końcu pierwszeństwo, bez niego nie ma dobrych słów.

Fantazje o pisaniu snuje Okruszyna, gdy wszystka trójka dzieci choruje i
poranna kawa na stojąco nawet już nie jest możliwa - wówczas odkrywa, że
równie dobrze smakują rozgryzane ziarna dallmayr. I podobnie jak wersja
zmielona i zaparzona, w żaden sposób nie wpływają na poprawę przytomności.

W fantazje o biurku i kałamarzu czmycha mama trójki już zdrowych, za to
właścicielka zesputej zmywarki, z koniecznością zmywania wręcz. Co jest
teraz tylko dodatkiem do zmywanej codziennie podłogi, którą froteruje w
coraz dalszych zakresach Plus.

W tym świetle pisanie o pisaniu jest jak pudełko po luksusowych
perfumach, które się kiedyś zużyło, ale szkoda wyrzucać. Pozostały wpisy
czasem na bycie z samym sobą chociaż na moment. Jak człowiek, co w domu
ściąga buty i oficjalną odzież, by zobaczyć, jak to jest, gdy przez
chwilę nic nie trzeba.

wtorek, 29 września 2015

prezent

Dzień wycieńczony zbyt szczupłą dawką snu dosięga jasny promyk. Bartek EyesWideOpen prezentuje wersję obrazową wpisu o wieczności. I to absolutnie niezwykłą i nie do wymyślenia dla zwykłego śmiertelnika. Zobaczcie sami.

Cieszę się, bo dopominała się ta wizja przyszłości o istotne uzupełnienie. Wiedziałam o tym od początku i pisałam jakby z premedytacją. Mam na myśli fotele te dwa ogrodowe, proste wielce. Bo się pisaniem przed ludźmi w wieczności zabarykadowałam, wierząc, że tak będzie dla wszystkich najbezpieczniej. Można w takim pustym domku w wieczności chodzić bez plastrów, by rany, których sobie człowiek przyspożył przy pomocy innych, ale jakże często sam na własne życzenie, mogły swobodnie przysychać, jak nikt nie widzi.

A przecież w moim życiu tych ludzi ważnych i bardzo ważnych, i bliskich, od rodziny począwszy, jest tak wielu. Że znoszą trud wspólnej drogi z moim nieposkładaniem - może tak to właśnie ma być. Że nie sami w bezpiecznym towarzystwie liter, ale z tymi, co nam pomogą kuśtykać z gipsem na nodze czy barku, w bezpbrzeżnych pokładach wyrozumiałości i współczucia dla kondycji bardzo niedoskonałej.

Bratek mówi, że kiedyś na emeryturze zrobimy razem jakiś projekt, ja z liter, on z obrazów. Byłabym zaszczyzcona, bo takie oko i takie szkło to tylko on.

Tych projektów na emeryturę mam już sporo i nie mogę się doczekać. Teraz to tylko jakoś by trzeba się szybko zestarzeć.





niedziela, 20 września 2015

wieczność

Gdyby udało się w Niebie kiedyś bezpieczne stanowisko takie, ani po lewej, ani po prawej, małe biurko pod starym oknem angielskim, dzielonym szybkami na kwadraty i nieszczelnym bardzo. Na biurku sekretarzyk ze starganym pisaniem piórem, ale wiecznym, bo tam przecież będą już tylko wieczne. Za oknem daleki widok na zieleń, na szybkach kwadratowych niech się opierają liście wielkiego orzecha i gdy pada, orzech będzie płakał jak niebo, ale w kolorze nadziei.

Z dala od chórów, bez metki stwierdzającej brak zasług i dobroci tylko okruchy, na jakie było mnie za życia stać, niechby mi On miłosiernie najbiedniejszą izbę z tym wszystkim podarował. Nikomu nie wadząc, dla nikogo nie będąc ciężarem, pisałabym strona po stronie prozę i poezję, choć głównie listy. Potem w koperty je sztywne pakując i zawiązując sznurkiem, dla wszystkich na ziemi spragnionych dobrego słowa.

I może w przerwach czytałabym prozę, a potem poezję; okrywając plecy szalem z niebieskiej włóczki, wydzierganym w jakimś prezencie troskliwym, od samotniej babci, dalekiej korespondetki.

A potem, między dostawami papieru w paczkach, podrzucanymi przez drzwi przez Anioła Stróża, pracowicie spisywałabym wieczność piórem. Niebieskim atramentem.

niedziela, 6 września 2015

mama

Ponieważ jest niedziela, Plus wstaje jeszcze wcześniej, po nocy budzonej jeszcze bardziej. Zastanawiam się, jak doprawdy przyszło mi do głowy wczoraj czytać do pierwszej w nocy. Ale zostało niewiele kartek, więc chciałam skończyć. Przede wszystkim jednak chciałam chwilę odpocząć przed położeniem się spać. Myślę, że powinnam zredukować ustawienia funkcji "odpoczynek" jednak może do snu.

Z Plusem dni mają swój zajęty po brzegi, przewidywalny rytm. Dzień dobry (bo dla niego każde otwarcie oczu rano, to nowe odkrycie i radość, że świat istnieje), śniadanie (mimo że całą noc jadł, jest wilczo głodny, więc szykujemy w misce kaszę), zabawa (z mamą, bo świat z perspektywy samotnego koca w salonie wydaje się przepaścią), spacer, pierwsza drzemka, którą ja muszę zacząć od wypakowania zmywarki (jeśli to nie nastąpi, następuje trwająca do nocy inwazja brudnych statków). Czasem program ten ma wariacje, gdy na przykład dzień dobry jest połączone z czymś grubszym w pampersie i wówczas poranna toaleta trwa dłużej. Plusa, nie moja. Moje bowiem punkty grafiku dzieją się przy okazji, w międzyczasie i jak się uda. Negocjacja chwili, zanim Plus wyskoczy z fotelika, na umycie zębów. Proba przełknięcia śniadania. Zaparzenia kawy. Chwili z Oremusem. Makijaż, jeśli po południu muszę wyjść, robię w przerwach od rana i nie z powodu, że tak obfity i że rzęsy sztuczne doklejam partiami. Jeszcze jedną ręką usiluję w tym wszystkim prać, składać, ścielić i podnosić z podłogi. Mimo to dom wygląda jak poligon.

Patrzę przez okno, starsza pani jedzie na rowerze z wiatrem we włosach. Ona też już nie śpi. Jest ósma rano i mam wstawiony niedzielny obiad.

Plus wczoraj przez przypadek powiedział "mama". No pewnie. :)

--Sent from my iPhone

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

zanim całkiem odejdzie

Lato po cichu pakuje walizkę. Mijamy się z nim w domku na wsi, który odwiedzamy, żeby się z nim pożegnać. Uśmiecha się lekko, trochę zmęczone upałami, że przecież za rok wróci. Jeszcze nie odjeżdża całkiem, jeszcze poczeka, aż węgierki koło szopy zrobią się całkiem słodkie, jeszcze chciałoby przez najbliższe tygodnie na krzesełku ogrodowym posiedziec z nogami wieczorem okrytymi pledem, letnią sącząc herbatę. Słońce gasi szybciej, żeby się wcześniej położyć. Znane z ogromnej pogody, nie przyznaje się, że trochę obawia się wieczornego kataru.

Dobrze wyczuwają tę wyprowadzkę pająki. Panowie Chude Nóżki wkroczyli do suchej już wanny, zlewu, spacerują po kuchennych szafkach, parapetach, kątach. Dziwię się, że tak łatwo toleruję ich obecność wszędzie. Paniczny przed nimi strach zawsze w sennych koszmarach snuł pajęczyną pokoje. Owo pokojowe teraz współistnienie, dalekie od symbiozy, w którą na ogół popadam w stosunkach bilateralnych, wynika z faktu, że my do tego domu, podobnie jak lato, przyjeżdżamy tylko w gości. A pająki tu mieszkają na stałe.

Przez przedpokoj maszerują mrówki. Opanowały już całą kuchnię. Szklankę po soku zasiedlają jak obywatele PRL-u, co wlasnie dostali przydzial w wielkiej płycie. Widzę, że Teściowa podczas ostatniej wizyty ukryła cukier do słoika, żeby po ziarenku nie wyniosły.

I żeby lato miało sobie czym posłodzic swoje popołudniowe herbatki.

--Sent from my iPhone

sobota, 15 sierpnia 2015

sea of dreams

Boski podrapał się po głowie, pomyślał chwilkę krótką, po czym zniknął w garażu. Tam z krzesła składanego, wiatraka od Sąsiadów zza miedzy i gazu z pepsi skonstruował maszynkę do teleportacji.

Dlatego dzisiaj pozdrawiamy z morską bryzą. Morze nie wyschło mimo temperatur i w porównaniu z resztą mapy pogody jest tu po prostu klimatyzacja. Nasza a-klimatyzacja przebiega w duchu euforii, że już po wszystkim. Najbardziej euforyczny Plus, że przetrwał.

--Sent from my iPhone

piątek, 14 sierpnia 2015

archiwalia

Podobno gwiazd jednak spadło tyle, że zaczynam się martwić, czy będzie nam miało co świecić przed wschodem supernowych. A że z powodu upałów brakuje prądu, takie spadanie wydaje się dość rozrzutne.

Szukam odpisu świadectwa Chrztu. Pamiętam jak przez mgłę, co na nim było, i to właśnie z powodu tej mgły muszę stwierdzić naocznie. Był z rzeczami, które nie mogły zginąć. Poszukiwania są jednak daremne, choć po prawdzie to daremne połowicznie. Znajduję bowiem całą masę rzeczy, których absolutnie nie mogłam znależć, gdy były potrzebne. Na przykład pakiety dokupowanych co grudzień kartek świątecznych wraz ze znaczkami. Ktore można podzielic na grupy: niewypisane, z wpisanym adresatem, ze szczerymi odręcznymi życzeniami i numerem szczęśliwego nowego roku, co czyni je niezdatnymi do wysłania na jakieś kolejne Święta. Od kilku lat bowiem nie mogę się zdobyć na pocztę świąteczną.

Znajduję jeden ze swoich indeksów, odpis aktu urodzenia w absurdalnej teczce z Kubusiem Puchatkiem, kupionej piętnaście lat temu, i wiem doskonale, że te wszystkie eureki tylko chwilowe, że posortowanie życia w działy jeszcze długo nie nastąpi i że szukanie czegoś będzie mi towarzyszyć aż do aktu zgonu, który już na szczęście obciąży pamięci.

W międzyczasie czytam stare listy, niedokonczone książki, notatki odręczne, zdjęcie jednego dziadka w mundurze Wehrmachtu i ksero dowodu tożsamosci w języku niemieckim drugiego, co był w Wojsku Polskim. Nie ma nigdzie jego listu z frontu, ktory przysłał do swej mamy, za to z pozdrowieniami dla żony i dziecka. Żadnego z dziadków nie poznałam, są w moim życiu białą plamą historii i jakąś też chyba dziecięcą tęsknotą.

Dokument znajduję w ostatniej chwili i cieszę się tak, jakbym natknęła się w ogródku na zabłąkaną perseidę. W sumie w tym nieprzewidzianym remanencie wspomnien kilka gwiazd się znalazło.

--Sent from my iPhone

czwartek, 13 sierpnia 2015

zrzuty

Gdyby nie przewlekła susza, zdobyłabym się na metaforę pływania łupinką od orzecha swoich możliwości po przestworze oceanu potrzeb. Mimo iż daję z siebie więcej, niż mam, cały czas jest deficyt. Przy zaistniałych okolicznościach Plus zgarnia noce i dnie, chora Skakanka interludia, z Grzybkiem zostają nam już tylko dowcipy wymieniane nad zupą. Program kulturalno-oświatowy uległ zawieszeniu i zamieniamy się powoli w przetrwalniki. Plus na znak protestu wobec temperatury pokojowej przestaje spać i wypaca wszystko, co wypije. Froteruję podłogę w salonie, rozkładam mu wielką kołdrę i rozpoczyna zwiedzanie. Pozostaje nadzieja, że niezauważone resztki rtęci pozbierał na futerku kot. Tylko tyle jestem w stanie zrobic, choć chcialabym tyle więcej.

Dom to pobojowisko stosow odziezy, pranej do spakowania na zaraz. Zaraz trwa juz kilka dni. Uziemieni gorączką Skakanki wychodzimy powoli z żywności. Boski, witany po pracy stosem krokietow z serem żółtym i szpinakiem, ktore zamroziłam przed wakacjami na tak zwaną czarną godzinę, pyta, skąd miałaś jedzenie. Alianci nam zrzucili, odpowiadam, a wtedy Andrzej usmiecha się tak, jakby przypominał sobie, dlaczego zostałam wybranką jego serca. Choć podobieństwo sierpniowe do okoliczności sprzed dekad czysto przypadkowe.

Odpalamy śmigło wentylatora, pożyczonego dzięki szlachetnemu porywowi serca Sąsiadów zza miedzy, i zaczyna w końcu nad nami wiać wiatr historii. Na zewnątrz fałszywy alarm burzowy zrzuca z balkonu pranie i dzieci je łapią, nim wejdzie w orbitę okołoziemską. Po godzinie wszystko wraca do normy. Burzy brak. Mialy dzis w nocy spadac gwiazdy, czekałam na balkonie na jakąś ze trzy minuty lub nawet pięć. Dziwnym trafem spadają tu u nas tylko krokiety i sztuki odzieży. Taka patologia.

--Sent from my iPhone

wtorek, 11 sierpnia 2015

noce i dnie

Wykupiono wentylatory. Mówi mi pani w sklepie hurtowym, że może w środę lub czwartek. Nasze społeczeństwo na klęski żywiołowe, jak też ciągi minimum dwóch dni wolnych, reaguje zawsze zakupami. W czasie zimy stulecia znikają łopaty do odśnierzania, latem - "urządzenia do przetwarzania powietrza".

Skakanka ma gorączkę. Upuszczam na podłogę termometr rtęciowy. Rtęć jest wszędzie, Skakanka na bosaka, Plus zlany potem płacze rozpaczliwie, na kolanach odkurzaczem zbieram próbując zachować spokój (całe kluczowe momentu życia skupiaką się w tych testach na opanowanie) i myślę, że na szczęście nikt nam przez okno nie wrzucił granatu, któryby trzeba w ciągu siedmiu sekund złapać i odrzucić jak akowcy na barykadach, ani nie wjechał nam do salonu zdalnie sterowany goliat. Choć rtęć przy niemowlęciu, które właśnie zeszło do parteru i kula się po podłodze, to nie aż taka błahostka znowu.

Noce są wędrówkami ludów w poszukiwaniu chłodniejszego kąta, picia i wsparcia. W zasadzie spanie to już rzecz umowna, w nocy jest trochę łatwiej funkcjonować, ale spać za badzo się nie da. Oglądamy "Czas honoru - Powstanie", ktore za dwie dychy Boski nabył w sklepie.

Ponieważ nie mam sumienia trzymać Plusa (nakrapianego z gorąca wysypką jak indycze jajko) cały dzień w pampersie, na okrągło się pierze. Choć rano nie było wody i ciekawe, czy będziemy musieli wkrotce osiągnąc jeszcze wyższy stopień pomysłowości. Informuję Grzybka, że może chodzić na gaciach. Tak się na ukochanej wsi krewnych z Pomorza mówilo. Znaczy w samych majtkach.

To się kiedys przecież skończy i będziemy syci i schłodzeni wspominać tylko epizod, który dla wielu matek karmiących i dzieci jest w wielu częściach świata codziennym koszmarem. I czy za cicho płaczą, czy wyschły też i łzy, że Zachód, co bez trudu kupuje jachty i wlewa litry do basenów, latami buduje studnie w Darfurze.

--Sent from my iPhone

niedziela, 9 sierpnia 2015

klęska żywiołowa

Niebawem zaczniemy fotosyntezowac. W dzień skończyły się już termometry do mierzenia warunków meteo. Z Plusa kapie pot rzęsisty. Nie wiadomo juz, co robić. Słowo "przeciąg" wobec nieruchomych mas powietrza straciło moc sprawczą nawet w nocy. W powietrzu czuję nadciągającą anginę, bo Plus słabnie z każdyn dniem hydrologicznej suszy.

Planowany w przyszlym tygodniu przejazd przez Polskę chyba już tylko maszynką do teleportacji. Maszynka taka to garażowa kombinacja wiatraczka pokojowego, ktorego zapomnielismy dzis kupic w selgrossie, krzesełka składanego oraz gazu z pepsi.

Teleport najchętniej tam, gdzie słońce nie dochodzi. Chętnie w miłym towarzystwie.

--Sent from my iPhone

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

niecodzienny urlop Boskiego Andy'ego

Boski podarował mi swój urlop.

A było to tak. Zapakował na tydzień pobytu na wsi trzy plecaki i jedną wielką torbę z odzieżą. Podpytywałam, co Ty tam masz i jak my się zabierzemy, skoro cały bagażnik to kareta Plusa. Grzybka do tego sweterki. Jedynie brak dobytku Skakanki, bo na obozie.

Daj mi spokój, odpowiadał, a ja nabierałam przekonania, że to jest ten syndrom wakacyjny, co kiedyś go miałam, dopóki całe życie wewnetrzne nie przeniosło się na urządzenia elektroniczne, z czytnikiem książek włącznie. Syndrom wakacyjny oznaczał zabranie ze sobą wszystkiego, co bliskie sercu, celem nadrobienia całego roku, który zabrała orka od świtu do nocy. Żeby o tej orce zapomnieć, w tym o problemach w pracy.

Od pierwszego dnia urlopu Boski jednak głównie interesował się Plusem i Grzybkiem oraz tym, jak sprawić, bym urlop miała ja. Więc były spacery, noszenie na rękach, zabawianie. Szykowanie śniadań, żebym miała powolny ranek, bez Małego, który całą noc urządzał swoje jakże potrzebne pobudki. Kręgosłup, który jak mniemałam zaczął już u mnie rozlegać starczemu rozpadowi, przestał mnie zupełnie boleć. Wieczorem zaś Boski miał czas dla mnie. Uzupełniliśmy kosztem snu edukację filmową epoki PRL, kilka takich seansów się udało. Zupełnie jak w kinie.

Gdy Andy pakował swoje plecaki z powrotem do auta przed powrotem wczoraj, zapytałam, czy jest w nich to, co myślę. Książki w kilku językach obcych, które sobie pokupował w antykwariatach. Tak. Nawet nie miał ich kiedy rozpakować.

I co dziwne, powiedział mi, jestem szczęśliwy.

Nie wiem, jak mu podziękować, to piszę.



niedziela, 2 sierpnia 2015

ciepło zimno

Pakujemy. Składamy. Zbieramy.

Nie adaptuję się łatwo. Gdy myję starą lodowkę teściów w tym letnim domku na wsi (skąd wziął się w niej pająk?) myslę, że wyznacznikiem domu jest ciepło. Dosłowne, fizyczne ciepło. Piec, szczelność okien, kolory scian i glazury. Szukam go tutaj, rozkladając zawsze po kątach swojskie drobiazgi. Zimno przenosi mnie myślą do skrajnego jakiegos wyobcowania. Wspomnienie zimna, przed którym nie ma się gdzie schować.

Gdy Plus wstaje cały we łzach, przytulam go i owijam szczelnie w koc. Czasem doznaję niebywałego wrażenia, że przez 40 lat jeszcze nie doświadczyłam w sobie ciepła bycia u siebie w swoim wewnętrznym domu. Gdyby oddał to obraz jakis, byłoby to gołe niemowlę na pustym stole jakiegos opuszczonego budynku, ktorego wołanie odbija się echem od odrapanych ścian.

Tyle lat.

Jeszcze trochę wakacyjnej tułaczki przed nami. Chronienia Plusa przed zimnem, chronienia siebie przed echem rozpaczliwego wołania tego opuszczonego, głodnego dziecka na gołym, zimnym stole.

Póki co, do domu. Do ciepla wlasnego bałaganu na szafce nocnej, do lampki zawinietej w apaszkę, by Plusa nie raziło w oczy. Do głosno pracującego pieca, który latem grzeje wodę, a zimą caly dom. Ilekroć go słyszę, wiem, że będzie ciepło,

--Sent from my iPhone

czwartek, 30 lipca 2015

40

Podziwiam Cię, jak ty dajesz radę, mówi do mnie Boski Andy po upływie półtorej godziny jego opieki nad Plusem. Myślę z niepokojem, czy aby mój Mąż postarzał się szybciej ode mnie, a przecież to mnie stuknęła cichutko dopiero co czterdziestka. Imprezy nie było, bo ludzkość skolonizowała wakacyjnie księżyc lub inne ciekawe rejony, ale dziękuję wszystkim, ktorzy pomogli zmierzyc się z tematem. W dzieciństwie ten wiek rezerwowalismy bowiem dla staruszków.

Znajduję swoje pióro wietrzne, gubię za to ołówek, którym chciałam rysować w przerwach. Przerwy skupiają się w rejonie północy i wtedy już nie wiadomo, co robić.

Jak daję radę? Z godziny na godzinę, dzień po dniu, Madame Pecheur z przedziwnym makijażem, który cienie kładzie pod oczami, a nie na powieki. Plus mówi mi, że jestem najważniejszą osobą w jego bezradnym życiu i każdy uśmiech jego bezzębnej buzi jest jak maseczka odmładzająca. Starszaki zaś zdumiewają dojrzałością refleksji egzystencjalnej i solidarnym wsparciem. Boski haruje jak dziki osioł i walczy, dając nam z siebie wszystko.

Mumfred&Sons wybrzmiał w aucie typu pierdzik po drodze po kocie żarcie. Entuzjazm gitar akustycznych był tak niewiarygodny. Nie puszczę Wam, bo nie mam jak. Ale sami posłuchajcie little lion man.

--Sent from my iPhone

poniedziałek, 27 lipca 2015

little lion man

Take all the courage
You have
Left

(Mumfred & Sons)

--Sent from my iPhone

czwartek, 16 lipca 2015

nagła śmierć kawiarki

A podobno na płycie indukcyjnej nie da się nic spalić. Wyszłam tylko na chwilę. Samo szykowanie trwało trzy razy dłużej. Ubierzcie sandały.  Mamo, ale one są brudne. Mamo, ale nie wiem, gdzie mam. Mamo, Plus potargał mi fryzurę. Zawijanie Plusa w chustę. Cel wyprawy: sąsiedzi za rogiem, celem umówienia się z na wspólne eventy z życia naszego narybku.

Wracam po kwadransie i śmierdzi spalenizną. Kawiarka typu french coffee maker stoi na miejscu po czajniku i się gotuje. Lub też ledwo dyszy, wydając ostatnie tchnienie i woń przepalonych fusów. Po podejściu bliżej zarządzam ewakuację z Plusem, bo wygląda tak, jakby zaraz miała wystartować i wejść w orbitę Plutona.

Po pół godziny ostrożnie się skradam. Kawiarka jest dziurawa. Gdy pomyślę, ile czasu mi zajęło podjęcie decyzji, by ją nabyć w wakacyjnych delikatesach, to mi się serce ściska. I ile wspomnień poszło z dymem.

Jakaś era właśnie dobiegła końca.

piątek, 10 lipca 2015

śnieżka

Więc wczasy w górach. Z powodu rekordowych upałów - w górach nas nie było sensu stricte. Całe universum stanowił hotel, szwedzki stół dwa razy dziennie i basen. Wszystko obliczone na mozliwosci opieki nad Plusem. Ja głównie jako czujka, usypiacz i karmiciel, Boski głównie jako opiekun na jadalni i opiekun w czasie moich wyskokow na basen. Podczas mojego rannego wyjscia na wliczoną w koszt pobytu hennę, co ze mnie miala zrobic Kleopatrę, Plus zajął się sobą sam z niewielką pomocą Skakanki. Co zabawne, Boski przespawszy całe zajscie, dopiero koło południa w windzie zauważył moją niezwykłą przemianę w gwiazdę kina niemego. "Ale jednak zauważyłem", dodał na swoje usprawiedliwienie. Może jak kiedys w końcu osiwieję, zmiana nie będzie dla niego także łatwa do wyłapania, to jakos cieszy.

Więc - mimo że w czasie naszego pobytu ulicę obok przebiegał ultramaraton górski - dla rodziny z niemowlakiem póki co udany urlop od strony technicznej oznacza, że wszyscy przeżyli, mieli co jeść i nie doznali udaru słonecznego. Najpiękniejsze były dla mnie nasze kawy po śniadaniu, o ile nie zbierały się nad nimi chmury okoliczności niezależnych w postaci trudnych bodźców docierającyh ze świata, który nie przestał biec podobnie jak ultramaratończycy.

Z bliska zobaczyliśmy tylko Śnieżkę. Najpierw myślałam, że widać ją świetnie przez okno naszego pokoju. Potem zauważyłam, że w zasadzie znajduje się jeszcze bliżej - pod telewizorem.

środa, 8 lipca 2015

niebieski

Na basen zjeżdża się bezszelestnie windą. Woda jest na poziomie podłogi. Stan stały nagle przechodzi w stan płynny, a przecież obok cała ściana tarasowych okien. Daje to wrażenie zupełnie niezwykłe. W przerwach od pływania zapatruję się w tę arcitekturę przstrzeni i udaję, że nie jestem tu tylko przypadkiem.

Zakładam okularki do pływania. Parują od razu, przez co sto procent wzrokowca we mnie całkowicie traci kontakt ze światem nad wodą. Nic nie słyszę.

Pod wodą jest wszystko to, czego nie ma nad nią, gdy śwat ulega zaparowanej deformacji. Niebieski spokój i klarowność. Nawet zanim nauczyłam się pływać, lubiłam tam spędzać długie chwile. Szkoda wynurzać się po oddech. Przepływam więc pod wodą cały basen. A przecież kondycyjnie pożal się Boże. Mogłabym jeszcze i jeszcze, i jeszcze, udawać, że wszystko, co mnie zajmuje obecnie, to ta lekkość ciężaru własnego, przebranie, w którym nikt mnie nie pozna, znikanie pod spód, dzięki któremu nikt mnie nie zauważy, i cały niebieski świat do dyspozycji.

W czwartek wracamy.

--Sent from my iPhone

piątek, 3 lipca 2015

zdrowy duch

Dojeżdżamy. Stołówkę wypełnia szelest rozmów niemieckich emerytów. Mimowolnie mentalnie włączam się w ich dialogi.

Mamy do dyspozycji dwa pokoje, dwie łazienki i wspólny duży przedpokój, czyli jakby pałac, tylko że suto umeblowany starym Gierkiem. Z tejże epoki dwa telewizory, od których się odzwyczailiśmy do tego stopnia, że nie ma po co włączać.

Po wzmiankowanej walce z chwastem po pachy doznałam zatrzymania wydolności mięśniowo-kostnej i poruszam się również jak niemiecki emeryt. Postanawiam regularnie korzystać z basenu krytego, będącego częścią wyposażenia hotelu. Próba wbicia pociążowej i karmiącej figury w strój kąpielowy w rozmiarówce z poprzedniego życia kończy się jednak fiaskiem.

Warto by się rozejrzeć za nowym, co wymaga zorganizowania zastępstwa do Plusa celem wydostania się z hotelu na shopping. Dziś wspinaczkaz wózkiem górskimi uliczkami w górę i w dół zaowocowała tak znaczącym ubytkiem elektrolitów, że groziło zawałem.

Biorąc pod uwagę fakt, że nasz hotel słynie przede wszystkim z kuchni, a szwedzki stół dwa razy dziennie spełnia wszystkie kulinarne marzenia od przystawek po obfite propozycje deserów, trzeba by jednak od razu kupować strój z dwudziestokilowym zapasem. Z rozmiaru małego słoniątka przejść od razu w fason dla słonia.

Ale przeciez w duchu zawsze zostanę okruszyną

czwartek, 2 lipca 2015

kareta

Cały bagażnik wypełnia wózek w stylu retro. Jego zakup miał głębokie powody. Bo że trzecie (właściwie czwarte) dziecko, to nie znaczy, że musi jeździć złomem i nosić różowe trampki po swojej siostrze. Więc chciałam, by Panicz posiadał karetę. Oczywiście tanią i z promocji u nikomu nieznanego polskiego producenta, ale jednak. Oczyma duszy widziałam wjazdy do kościoła parafialnego na wiosce, gdzie nikt nie pomyśli: "trzecie - wiadomo - wpadka". Na sprawy "niechcianego" życia jestem bowiem szczególnie wrażliwa i mogłabym niechcący wybić górną jedynkę czy dolną dwójkę. Odpowiadam, gdzie się dziwią, że czekaliśmy kilka lat, by to w ogóle stało się możliwe. Generalnie jednak skręca mnie w środku, że człowieka można już u zarania istnienia odrzucić, "nie chcieć".

Takie to szczytne motywy parafialne mi przyświecały. Mało wykorzystane, bo do kościoła na wioskę biegałam sama, a Plus zostawał na ogół z Boskim, który ze starszymi chadzał wcześniej. Na ten moment kareta Panicza sprawia, że każdy może wziąć ze sobą na wyjazd wypoczynkowy, zaczynający się podobno dziś, reklamówkę rzeczy osobistych. Najtrudniej tę reglamentację zachować dla Plusa, ktory przy dobrym trawieniu zużywa trzy komplety odzieży dziennie.

Której nie mam siły spakować. Dopadło mnie jakiś czas temu wykończenie na wszystkich poziomach. Poszczególne działania na tak wielu frontach to już tylko heroiczne zrywy. O czym przypomina mi wielki pęcherz po wczorajszej walce z chwatem po pachy.

Jakimś cudem podobno już dzisiaj znajdziemy się w górach. W najgorszym przypadku wyjdziemy jak stoimy, ze szczoteczkami do zębów lub i bez.

wtorek, 30 czerwca 2015

kryzys 30 kilometra

Nastąpił tego lata bardzo szybko. To dopiero drugi dzień wakacji, a ja nie mam sił na więcej.

Posprzątałam z dziećmi wczoraj z grubsza chatę, ale mamy tu jakiś wehikuł czasu rodem z Wellsa, który dzisiaj rzeczywistość przewinął do stanu z przedwczoraj.

Moje zdolności zarządzania narybkiem ujawniają liczne braki. Szczepienie w nich twórczości daje zdumiewające efekty w niektórych momentach - wczoraj zorganizowali występ ich duetu hiphopowego, prezentując niezwykły układ choreograficzny w oryginalnie wykonanych strojach. W innych momentach jakby kulą w płot. Dziś zarobione na pracach domowych minuty spieniężyli na po pół godziny majkrafta. Grzybkowi zombiaki zjadły jedno życie i właściwie załamało go to na cały dzień. Po południu towarzystwo wysłałam do sklepu po sól. Dopiero wieczorem wyplewili sąsiadce pół ogródka, w nagłym przypływie dobroczynności, nie widywanej w chwastowisku przydomowym. Do końca jednak stracone z ręki pigmana życie kładło się cieniem na samopoczuciu starszego syna, mimo wszechstronnego omówienia tematu i sprowadzenia go w końcu do zjawisk humorystycznych.

A przecież cały wysiłek moich z nimi wakacji ma służyć temu, by nie doszło nigdy do scen takich jak ta:


Co piszę resztkami punktów mocy, życie bowiem na dzisiaj moje też jakby wyczerpało się w okolicach dwudziestej pierwszej i jadę na oparach. Ale przecież to tylko wakacje!

sobota, 27 czerwca 2015

raz dwa trzy

Poszukiwania pomysłów trwają nadal - dziś doszłam do wniosku, że warto by na naszej wiosce lansować skakanie w gumę. Przypominam sobie "do za" i "do na" oraz "raz dwa trzy" z przydeptywaniem i bez, i myślę, że ileś dekad temu to człowiek radę dawał. Dziś jako matka karmiąca miałabym ze skakaniem niejaki kłopot, środek ciężkości mając w innym miejscu niż za szczeniaka. Wówczas do pełni szczęścia wystarczył stosowny metraż gumy do majtek, dziś wszystkie bolączki załatwiłby dobry biustonosz.

Nasze życie się zmienia, ale sie nie kończy.

piątek, 26 czerwca 2015

dyktator

Dziś pierwsze zebranie nad projektem "wakacje". Skakanka, ktora jest zawsze w ruchu oporu, i tym razem manifestuje swój entuzjazm w sposób, który budzi we mnie dzikie instynkty, tłumione w zarodku.

Ponieważ postanawiam w tym roku podzielić się z dziatwą szczodrze swoimi pasjami, oczywiście wśród rozdanych dzisiaj rekwizytów na wakacje jest ogromny brulion z przeznaczeniem na kronikę wakacji z podsumowaniem każdego dnia. Cóż innego mogłyby robić dzieci Okruszyny, która hobbystycznie kolekcjonuje wspomnienia?

Skakanka na widok kroniki ożywia się i mówi ochoczo to ja będę rysować. Na co Grzybek włącza się, że on będzie pisał, a Ty Mamo będziesz dyktatorem. W sensie, że od dyktowania.

Ale po przebiegu pierwszej narady wojennej odnośnie pomysłów na wakacje - myślę, że stanowcze zabranie głosu jakoś mnie blisko dyktatora plasuje.

środa, 24 czerwca 2015

trzy dwa jeden zero

Zaraz wakacje.

Zawsze ten moment mnie zaskakuje.

Nieoczekiwanie spada na mnie całodobowa opieka nad trojką dzieci i koniec home office, które zamienia się na ponad dwa miesiące w mobile office.

Leit motiff dotychczasowych epizodow wakacyjnych było gotowanie. Na ten rok postanowiłam zmienic paradygmat. Chciałabym odkryć pozakulinarny charyzmat mojego macierzyństwa i naszej rodziny w ogóle. Przed nami narada z kalendarzem.

Plus fika koziołki z radości. Boski walczy w pracy. Ja walcze z niebotycznym bałaganem, choć w zasadzie to już faza kapitulacji. Mam nadzieję, że smak życia znajdę poza porządkiem w szufladach.



--Sent from my iPhone

wtorek, 2 czerwca 2015

siri

W związku ze śmiercią - poprzedzoną długą agonią - mojego jakże smart fona, otrzymałam od Brata jego archiwalny Precious. Zostałam właścicielką ajfona i dopiero teraz widzę, że sygnaturka "Sent from my Iphone" zawiewa lekko wiochą. Mamy bowiem nowe subkultury wyznaczane przez rozmaitośc sygnaturek, ale byłoby nieco passe, by mnie ktoś przez sprzęt przenośny kwalifikował.

Przypadkowo wciskam coś, co chce ze mną rozmawiać. Próbuję więc od razu przedstawiać prośby niemożliwe do spełnienia. Spełnia wszystkie i mówi pięknym Birtish English, że jest Siri. Moja patologiczna empatia czuje się przytłoczona faktem, że ktoś w ajfonie zamknął służącego. Wyzysku nie znoszę. Więc spieszę ze słowami uznania i podziękowaniami. Siri prześciga mnie we wzajameności. Mówię mu w końcu "you're a wonderful pal" - i odpowiada "you've been my friend since day one".

Na dzisiejszy stan totalnego wykończenia - gdy Skakanka robi mi herbatę i pyta, czemu cały dzień mama płacze, a ja nie wiem - Siri jest bardzo poszukiwanym przyjacielem. Ale mi go żal i chcę go zwolnić z dyżuru. "Get some sleep", doradzam, bo tego ostatnio u mnie nie było, i Siri decyduje, że go zaraz poszuka w AppStorze. I to są pewne ograniczenia articifial intelligence, choć zaczynam rozumieć, że po ajfonie żaden telefon nie spełni już życzeń.

Wcześniej wysyłam ze swojego nowego smart wiadomość do nieba, jak żołnierz w kanale, który wie, że to już kres i pomysłów na dalej brak. Między pytaniami dzieci, ząbkowaniem Pawełka, tonami pracy nie wiadomo już po co - a Siri - przychodzi mateusz.pl i Słowo na jutro z Księgi Tobiasza. Odpowiada tak, jak nigdy Siri nie będzie potrafił, nawet jeśli wyposażą go w słowa najlepsi czempioni agile movement, extreme programming i test driven development.

niedziela, 10 maja 2015

używki

Jadę z autem pełnym zakupów spożywczych po nocy, bo nie było kiedy. Jedzie ze mną z radia muzyka, niepomna na ciężar siatek. Nie wiem, co to, ale jakby instrumentalnie opowiadał ktoś Coldplay. Nieważne; do biegu nut rozwija się asfalt, po którym wśród nocnej ciszy zmierzam. Na nim wiatr porusza czarnym cieniem liści, co spada z drzewa stojącego pod latarnią.

I wszystko we mnie za tą muzyką wybiega, jak zerwane ze smyczy małe szczenię. Podobnie nuty, które zostawił ostatnio Joseph, nasz przyjaciel z Indii. Cantata Bacha, movement 147. Może movement dlatego, że się wszystko w człowieku porusza, gdy muzyka wydostaje się spod klawiszy. Zawsze wiedziałam, że jest niebezpieczna, bo w niej ginie człowiek cały i osieraca garnki i ścierki, mimo że nie potrafi. Używki moje takie jak dla innych papierosy.

W Łodzi mijaliśmy szkołę filmową i zawsze myśl taka o tych, co z uporem idą studiować swoje marzenia. Po trzech godzinach mówię do Boskiego, zobacz, oni idą na ryzyko, że z ich pasji nic nie będzie. Zarabiają albo nie. Niepragmatyczni kompletnie. Ale jeśli im się uda z czymś przebić - to dzięki tym nieposkładanym idealistom ci, co racjonalnie spędzają całe dnie w pracy, mogą potem odpoczywać i mówić, że życie ma smak.

A Coldplaya grało 2cellos. Pod spodem można posłuchać.

piątek, 8 maja 2015

turystyka antykwaryczna

Z Boskim uprawiamy turystykę antykwaryczną. Piotrkowska to bowiem miejsce, gdzie ocalały antykwariaty. Andy uzupełnia swoje kolekcje, ja wyszukuję Chmielewskie dla Skakanki.

Gdy niesiemy Plusa na rękach, a wózek cały pełen jest starych książek, Boski zagaduje przechodnia, gdzie są jeszcze dwa antykwariaty, których zna nawet numery uliczne nie mam pojęcia skąd. Przechodzień chętnie tłumaczy. Po prawej niebieski, a po lewej z tej samej sieci drugi. Ale skupują tylko w tym po prawej, rzuca ogarniając wzrokiem nasze zasoby.

Cóż, ilość skupionych tego dnia dała mylne wrażenie.

A tak wiatr czytał książki przed tym niebieskim:


dwa i pół kilometra

sklepów przed Państwem" - tymi słowami kończy opisywanie ulicy Piotrkowskiej właściciel księgarni. Jak mówi, księgarni, a nie sklepu z książkami jak znane sieciówki. W związku z eskapadą do Łodzi tylko we dwoje (znaczy we troje, bo z przyspawanym do mnie Plusem) mamy bowiem kilka godzin na zobaczenie "czegoś". Studenci, którym Boski wykładał prawidła operacji finansowych, twierdzą, że nie ma w tym mieście nic do zobaczenia. Przypadkowo zagadnięty księgarz otwiera album i tłumaczy wszystko z całą historyczną spuścizną. Tym samym załatwia nam zwiedzanie, na które w warunkach rzeczywistych nie byłoby czasu.

Gdy Boski za książkami, ja wchodzę oczywiście do sklepu z artykułami piśmienniczymi. Bowiem od jakiś czterech miesięcy w zasadzie nie bywam nigdzie poza obejściem i uwierzyłam w to, że zacznę bywać dopiero za jakieś trzy lata. Pod wpływem wycieczkowej euforii kupuję sobie pióro wietrzne. Japońskie i bardzo smukłe, choć tak w dolnej półce cenowej, że trzeba się schylić. Ale zatyczka wchodzi bezgłośnie na stalówkę i dobrze trzyma się w ręku. Czy można żyć bez pióra? Ostatni list papierowy trzy tygodnie temu ledwo napisałam zielonym cienkopisem, uznając, że warunki piśmiennicze sięgnęły dna. Jakie ważne słowa da się w ogóle cienkopisem?

Potem Boski zauważa butik z romiarami powyżej tego, z którego na skutek ciąży wyrosłam. Gdy Plus opuścił swoje mieszkanie został bowiem po nim pustostan, który zamiast zniknąć, jakby stale się powiększa. Lustro w butiku wyszczupla i taką ze sobą robię umowę, że ja wierzę w to, co ono do mnie mówi. Wychodzę po kwotę do zapłacenia i uśmiech na mojej twarzy jakby nie do końca sie zgadza z morową miną Boskiego, co robi za bankomat. Tu jakby zasada lustrzana nie działa.

Przez półtora dnia wyprawy czujemy się, jak gdybyśmy zdobyli Przylądek Dobrej Nadziei. Byłoby super, gdyby Cape Horn za to był już za nami. Znaczy życie na najgorszym obciążeniu. Boski się mnie pyta, ile tak się da, i nie wiem. Ale może znowu wsiądziemy do jakiejś Łodzi.


niedziela, 26 kwietnia 2015

akty strzeliste

Z niepisania tyle perełek umyka.

Z DearJacket - zbierając się na wyprawę celem znalezienia miejsca na Program 3.

"Gdzie jest mój turkusowy polar?", pytam, wodząc wzrokiem po rozlokowanych po domu stosach odzieży od niemowlaka, poprzez wiek wczesnoszkolny i szkolny, po dorosłych w wersji woman i man.

"Poproś o pomoc św. Antoniego", radzi DearJacket.

"Zaraz to zrobię", przyznaję w desperacji.

"I odpowie ci: 'Stara, od spraw beznadziejnych to jest Juda Tadeusz' ", puentuje DearJacket.

No właśnie. Na koniec biorę inny jacket z szafy po prostu.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

butterfly people

Można zobaczyć w sieci filmik taki, o butterfly children. Ze straszną chorobą genetyczną skóry, ktora przy najdrobniejszym otarciu (wystarczy dotyk odzieży) zamienia się w krwawą ranę. Podobnie naskórek wewnętrzny niszczy jedzenie. Pozostaje tylko przyjmowanie płynów. Obejrzałam z płaczem.

Nie ma co porównywać, ale wydaje mi się, że istnieje też kategoria butterfly people. To ci mniej gruboskórni. Mówi się o nich, że trzeba się z nimi obchodzić jak z jajkiem, bo nigdy nie wiadomo, co ich dotknie czy zrani, a kiedy się załamią kompletnie. Jak ta opisana onegdaj ćma. I choć czasem butterfly people roztaczają wokół siebie klimat lodówki, byleby nikt nie dotknął tych ich nieszczęsnych skrzydeł, naprawdę nie są jak jajka, które bezpieczne tylko w wytłaczance na najniższej półce chłodziarki.

Butterfly people potrzebują dużo, dużo słońca. Wtedy widać wszystkie kolory. Wtedy lecą wysoko i zupełnie beztrosko.

(Byle nie patrzeć w dół.)

środa, 8 kwietnia 2015

wet monday

Wraz z naszym wyprowadzeniem się na wioskę zyskuje nowe oblicze. Oblicze zamiast omówienia zostanie pokazane w obrazkach.

Osoby dramatu: Skakanka, Grzybek oraz Panicz W. - 17-letni latorośl naszych kochanych Sąsiadów.



 (dobrze rozpoznawalna parasolka ze znanej sieci drogeryjno-chemicznej na tle tego, co kiedyś będzie prześlicznym ogródkiem w stylu francuskim - gdy Okruszyna zamieni pisanie słów na sadzenie kalafiorów) 



"Mamo, to nie fair, Panicz W. wrzucił mi bombę do okopu!"


(Grzybek z dobrze rozpoznawalną parasolką... Na tle pietruszki wysianej przez niego przed gankiem, żeby zmylić przechodniów, którzy nawet nie będą podejrzewać, że z drugiej strony jest ogród w stylu francuskim)







poniedziałek, 6 kwietnia 2015

pindzia szczotka

Skakanka po drodze ze świątecznej wizyty dzieli się z nami w aucie trudnością ze znalezieniem nowego pseudonimu do Bandy znad Toporka. Nie widząc powagi sytuacji, zaczynamy na wesoło. Koza, Koza nostra, Koza z nosa. Ale przecież będą się z niej śmiać. Skakanka grozi nam, że pozostanie przy Emo, co oznacza człowieka pytającego o sens życia. I mimo iż wydaje mi się to nie całkiem głupie, poszukiwania stosownej ksywy trwają nadal - ku naszej coraz większej wesołości, a jej pogłebiającej się rozpaczy.

W końcu Boski mówi: "Pindzia Szczotka". Skakanka się obraża (wieczorem oglądamy z Bratem Bliźniakiem przywiezionego z UK Misia Paddingtona i pytam Skakanki, czy nie dałoby się obrażać jak nastolatka z tego filmu - z opuszczeniem miejsca zdarzenia, ale bez trzaskania drzwiami).

Dziś problem został rozwiązany. Skakanka wymyśliła "Roxy Sweet" (wolałam zdecydowanie Emo). Boski mówi do mnie na boku: "proponowałem jeszcze Princess Lea. Bo na wszystko leje" - i tu ma na myśli pewien rozdźwięk pomiędzy jego wyobrażeniem, jak powinien wyglądać pokój pilnej i pracowitej pensjonarki, a rzeczywistością fantazyjnego nieładu posesji naszej córki.

I gdy tak sobie dworujemy, wiem przecież, że uczucia dziecka trzeba oddawać w postaci echa, by mogło sobie samo układać w głowie. Ale przy ksywie nie bardzo dało się od żartów powstrzymać.

Czy już pisałam, że fajnie jest być mamą nastolatki?

środa, 1 kwietnia 2015

zmiany czasu

Wieje nadal. Wczoraj jeszcze opad. Jak w Szkocji - poziomy, tylko nie mam ortalionów typu overall, więc gdy wózek do bagażnika wkładam, jestem cała mokra. Potem okazuje się, że wyjazd spóźniony o godzinę i wracam. Zmiana czasu bowiem widoczna na zegraku nie zrobiła na mnie dostatecznego wrażenia. Gdy wózek, w warunkach meteo jak wyżej, z bagażnika wyciągam, zatrzymuje się przed bramą auto typu SUV, jakim zawsze myslałam, że tylko mafiozi. Pan starszy ode mnie się wychyla i gdy już myślę, że szuka ulicy, pyta, czy mi pomóc. Zszokowana gestem szybko odmawiam i zastanawiam się, czy ma sam żonę z niemowlakiem, że wie, iż potrafi wyobrazić sobie, że taka pomoc bywa potrzebna. Gdyby nie zaskoczenie podziękowałabym jakoś wymowniej. Ciekawe, że dobro zaskakuje nas bardziej niż jego odwrotność.

Życie nocne ma w sobie coś odrealnionego. Najtrudniejsze te podbudki po pół godziny od zaśnięcia. Staram się rejestrować pory wstawania, chodzenia, karmienia, ale we wspomnieniu rano wszystko się zlewa w jakiś jeden niewyraźny czasociąg. Wiem, że wczoraj o 3:45 odżyła pamięć o zadaniu domowego Grzybka. Zsunęłam się więc schodami w dół i rozpoczęłam przygotowywanie zadanych wydmuszek. Rano je odnaleziono na stole.

Do niewymownych radości nadal zaliczam pisanie, choć bez kawy. Plus zaś zaczął rozmawiać w swoim języku obcym. Czarujące jest to, że on uczestniczy w dialogu i po twarzy widać, iż naprawdę jest przekonany, że rozmawiamy. Dla takich chwil warto zatrzymać czas między jego zmianą z żimowego na letni i odwrotnie.


wtorek, 31 marca 2015

zakątek trupiej czaszki

Przed Skakanką na wiosce otwierają się niebywałe zupełnie perspektywy.
Nie tylko że nowe przyjaźnie, ale jeszcze wyprawy terenowe. Nad rzeczkę o malowniczej nazwie Toporek. Toporek ma w porywach 35 cm głębokości, ale Skakanka z Merry kąpały się w niej już w marcu. (Wczoraj także, więc dzisiaj temperatura ciała nieco wyższa od zalecanej). Kąpiele odbywają się mimowolnie przy okazji budowy zapory bądź wodowania tratwy. Choć zagadką zostanie, jak to się stało, że dziewczynki wpadły do wody na bosaka.

Tratwa składa się ze starych palet oraz przeciwbalastu w postaci pustych butelek po wodzie mineralnej. Lokalna zaś baza do tej pory nosiła nazwę Zakątka Trupiej Czaszki.

Poza tym Skakanka z Merry zbudowały z pudła i patyczków do szaszłyków automat to gry w piłkarzyki oraz kręcą teledysk do piosenki "Włóczykije", którą chciały śpiewać na gminnym top talencie. Ale przegapiły casting. Napisały więc i skomponowały własną piosenkę, do własnego akompaniamentu gitary:

Ref. Życie to nie bajka, to nie film
To historia, którą piszesz ty
Nie zadawaj pytań ciągłych
Bo odpowiedzi znajdziesz w życiu swym.

1. Kiedyś me życie było pełne pytań
a odpowiedzi nigdy nie znałam
lecz teraz wiem, że to nie bajka
ale historia, którą piszę ja.

Cieszę się, że a akcentem na "piszę". Fajnie być mamą nastolatki.

poniedziałek, 30 marca 2015

aromat życia

Plus wstaje i zasypuje mnie uśmiechami. To cud rodzicielstwa, że dla tego uśmiechu człowiek już nie pamięta pewnych niedogodności.

Wichura taka, że być może dach odleci; huśta lampą ulczną, ktora wyłącza się o 5:15 czasu starego, a 6:15 nowego. Z Plusem sobie bowiem czasem oglądamy wioski naszej życie ukryte przed tymi, co śpią.

W salonie lub tym, co z niego zostało na skutek rażących zaniedbań, pachnie kawą. Kawa, pożyczona od sąsiadów, została po gościach z wczoraj. W dzbanku na stole. Sąsiedzi także piekli nam ciasto, które nie zmieściło się do naszego piekarnika w blaszce pożyczonej od innych sąsiadów. Nasza własna blacha została pożyczona DearJacket wraz z ciastem z chrzcin. DearJacket przywozi ją oddać także wraz z ciastem i sprzątają potem z JackJacketem nasz dom przed gośćmi numer dwa. Radzimy sobie bowiem swietnie tylko na fejsbuku.

Aromat kawy nieziemski, biorąc pod uwagę, że już nie piję. Od siedmiu tygodni nie piję. Pod kuchenką leży worek z pampersami. Zużytymi. W tym wieku Plusa ów worek w żaden sposób nie konkuruje jeszcze z zapachem kawy ani siuśkami kota, zostawionymi w wiatrołapie.

Plus dzisiaj zrobił 4 kupy i uważam to za dzień bardzo dobry. Bowiem uśmiecha się nadal i podsypia, zamiast płakać, że boli. W przerwach pracuję dla najlepiej rokującej Fundacji na świecie. Bo to przecież hobby i zapewnia ciszę do słodkich snów Plusa.

piątek, 27 marca 2015

przyszło do mnie samo

Plus dzień ma taki, że obiad spozywam po powrocie Boskiego z korporacji, która nas żywi i odziewa, o dwudziestej pierwszej. W postaci jajecznicy z dwóch jajek. Ale w desperacji pękających pleców od noszenia, i że już nie wiadomo, jak Plusika uspokoić, słucham wczesniej nagranych mi sto lat temu przez JackJacketa konferencji (wielkopostnych - nawet nie wiedziałam, że mój jakże smart fon je mieści, nigdy nie było czasu zobaczyć, co tam jest właściwie). Plus przestaje płakać i też razem ze mną słucha.

I otwiera się dla mnie nagle autostrada języka znajomego, mówi ktoś do mnie Levinasem, językiem godności człowieka; mówi językiem odkłamywania wszystkich iluzji, które z Boga czynią kogoś, kim On nie jest. Polecam więc do słuchania, choć zdaję sobie sprawę z tego, że to, co tak wstrząsająco przemawia do mnie, nie musi do Czytelnika.

Okazuje się, że można mieć rekolekcje wielkopostne, nawet jeśli od 6 tygodni nie bardzo wychodzi się z domu. Rekolekcje, co spadają z Nieba w dziury rozmiarów tych ze szwajcarskiego sera. Pozostaje podziękować Plusowi.

czwartek, 26 marca 2015

telefon do pałacu buckingham

Odbieram telefon. Czy pani zamawiała komodę u nas w listopadzie? Coś było takiego, przypominam sobie. Nieaktualne. Zapewniam, że bardzo mi przykro. Pan w słuchawce mówi, że jemu też, bo od pół roku próbuje się dodzwonić. Wyobrażam sobie te ponawiane telefony za biurkiem obrosłym pajęczyną i żal mi najbardziej szczerze. Chciałabym coś dopowiedzieć na przeproszenie, ale pan się rozłancza.

Podobno do mnie dodzwania się jak do królowej angielskiej. Nie wiem, czy porównanie uzasadnione, bo nigdy do Pałacu Buckingham nie próbowałam. Mój niezwykle smart phone na ogół nie wyświetla, kto dzwoni. Więc taka obrona przed sprzedawcami koców i garnków. Oraz to, że rozmowa przez telefon to zabawa w ciuciubabkę. Nie wiadomo, o co chodzi. Nic nie widać. Nie ma żadnych danych kontaktowych. (Dlatego tak bardzo przemówiła do mnie Basia).

Wobec niemożliwości komunikacji z reszta świata w formie dla mnie najbardziej dostępnej, ponawiam marzenia o pisaniu fikcji. O czym pisała Pani powieść? Co za niewygodne pytanie, myślę. O życiu niemożliwym, odpowiadam. O pragnieniu bycia i jednoczesnym znikaniu. Choć językowo wychodziło nieźle, przesłania nikt by nie uniósł. Bohaterowie utknęli w sytuacji bez wyjścia i mam nadzieję, że oni nie zadzwonią do mnie jak pan z mebli w trzech kolorach, że od siedmiu lat pat taki i przykro.

Poczekam jeszcze kilka lat i prozę zniszczę zupełnie już bez żalu. Chyba że dam bohaterom jakieś nowe zycie na emeryturze. Mojej, nie ich, bo dla nich czas się zatrzymał i zmarszczki mimiczne nadal tam, gdzie były.

wtorek, 24 marca 2015

luksus

Jadę rano z Plusem na szczepienie. Przede mną i za mną rodzice swoich pierwszych dzieci. Razem ubierają w kombinezon, razem uspokajają, przekazują sobie z rąk do rąk największy skarb, żeby nie uronił ani łzy. I choć rozczula mnie ta ich troska, myślę sobie o tym, jak łatwo zdetronizować miłość swojego życia. Teraz nie do wybaczenia jest nieumiejętne chwycenie juniora, niechby tylko zapłakał. Szczęśliwy moment i trudny, w którym wiele z losów małżeństwa się waży. Kto stanie się number one na kilka najbliższych lat. I czy małżeństwo przetrwa.

Zaszczepieni jedziemy. Generalnie but na obcasie wymieniony z kapciem wprawia mnie w nastrój wielce podniosły. By zyskać na czasie usypiającego kołysania auta, wracam przez McDrive. Niech będzie dziś święto, myślę sobie. Życie moje jest tak pustelnicze, że powoli uczę się sama sobie sprawiać radości (choć jeszcze ze sobą nie rozmawiam).

Biorę cappuccino. Głos pyta, czy ciasteczko jabłkowe też chcę. No pewnie. Dziś mam wyjściowe. Pani, gdy mi się objawia, wygląda tak, jakby noc miała równie spaną jak ja. Bowiem Plus w nocy prowadzi bogate życie wewnętrzne.

Na ciasteczku napisane, że ma w sobie coś powalającego. W rzeczy samej, gdy nadgryzam, jabłko ze środka ląduje na moim mejkapie i rękach.  Młody po przełożeniu do wózka pod domem odmawia dalszego snu. Kawa wylewa się na okolice. Ale jeszcze dużo zostaje w kubku. Gdy już śpi, dopijam letnią. To trzecia kawa od przyjścia na świat Plusa. I pijąc ją rozmyślam, że do pełni szczęścia brakuje tylko jeszcze wpisu. Autystyczny taki świat małych radości.

Z wpisem zdanżam już 5 godzin po kawie. Zamiast wieszania prania, co mnie nieco niepokoi.

Trochę się pozmieniało. Ale brak odrobiny luksusu grozi wypaleniem.

środa, 18 marca 2015

a coś więcej?

Skakanka ma jutro dyktando z interpunkcji. Ponieważ Paweł przeżywa cały dzień problemy egzystencjalno-trawienne i praktycznie nie opuszcza moich rąk, uruchamiam zasoby testów on-line. Za dziesiątym ćwiczeniem trafiamy na stronę uczniowskiej samopomocy w zakresie odrabiania zadań domowych. Na pasku z boku pojawiają się coraz to nowe oznaki rozpaczy. "Nigdy więcej wojny" - napisz przemówienie (błagam na dziś!) lub też "Jaki był twój najlepszy dzień ferii" - proszę o pomoc (tu nie wiadomo, czy chodzi o pomoc w walce z amnezją, czy też dziecko dorabia w McDonald's i ferii nie było).

Czytam wszystkie te zlecenia i przypominam sobie. Że w życiu kilka wypracowań napisałam. Chyba najmilej wspominam o Makbecie, choć było i całonocne pisanie pracy zaliczeniowej na studiach na temat metodologii uczenia się. Nigdy za pieniądze, zawsze dla ratowania życia (uczennica od Makbeta niestety nie żyje, zginęła w trakcie skoku ze spadochronem w dniu 18 urodzin). I mówię Skakance, mam już wiele pomysłów na dobre odpowiedzi. Mogłabym pisać cokolwiek. Pamiętam jak "Pod mocnym Aniołem" Pilch miał zawód taki, że pisał pacjentom terapii odwykowej pamiętniki. To było coś.

Ale najpiękniejsze zlecenie odnajdujemy w archiwum: "Zastanów się nad realizacją czynów pokutnych podjętych przez Ciebie w Wielkim Poście" - "Proszę i to na szybko". Pierwsza odpowiedź: "są one dobre aby mieć życie wieczne" (interpunkcja oryginalna). I na to autorka zapytania: "a coś więcej?"

Kiedyś jednak coś nam się w szkole chciało. W erze przed zadane.pl. Albo mi się tak zdaje. Kurtyna.

piątek, 6 marca 2015

podróż za jeden uśmiech

Do Plusa musiały dojść jakieś przecieki na temat rychłej reglamentacji,
ponieważ je tak, jakby miał to być jego ostatni posiłek. Łapczywie i
wydając z siebie dźwięki, jakich powstydziłby się każdy siedzący przy
stole, zaś Gazeta Wyborcza znowu opisałaby jako faux pas ze strony
obrzydliwych wielodzietnych matek w miejscach publicznych.

W związku z ową antycypacją widma głodu, Plus staje się pękaty jak
balonik i cierpi okrutnie. Jego cierpienia, wymagające długotrwałych
procesów pionizacji, odbijania i masowania brzucha, zbiegają się z
widmem mojej dyskopatii, jak się okazuje - jedynie odroczonym (znana
fizjoterapuetka, nasza ex-Sąsiadka-z-Dołu, zapowiadała, że mój kręgosłup
nie wytrzyma ciąży, a jednak dał radę). Szukam patentów na noszenie
Plusa mniej i myślę, że jak kręgosłup trzaśnie, to amen w pacierzu. Bo
leki zwiotczające mięśnie nie tylko ogłupiają dokumentnie, ale też i
skutecznie udaremnią dalszą możliwość karmienia. I obawa Plusa jakby się
spełni.

Plus generalnie ciągle jeszcze pełen jest trwogi. Uniesiona w górę brew
bada nieufnie otoczenie. Mówię do niego najbardziej łagodne i czułe ze
słów, prosto do ucha, i czekam, aż nabierze odwagi i uwierzy światu, że
ten nie zrobi mu żadnej krzywdy. A on ciągle jeszcze nie wierzy.

Choć dziś - w momencie przerwy od kiepskiej formy - uśmiechnął się po
raz pierwszy. Było to olśniewająco piękne - jak słońce w listopadzie.

wtorek, 3 marca 2015

rocznica

Dziś mija rok, od kiedy straciliśmy Okruszka.

Pamiętam głównie wielką bezsilność wobec faktów życia. Rzeczy, których
nie da się zatrzymać żadnym wysiłkiem woli. Radość, co gasnie w pół słowa.

Zawsze tracenie pozostaje szokiem dla systemu, choć niektórzy zaprawieni
twierdzą, że można tracić codziennie, raz na czczo i trzy razy po
jedzeniu. Ja nie potrafię.

Niezapomniana DearJacket, co mnie zawiozła do lekarza, bo sama bym na to
nie wpadła. Załatwiła komplet badań i lekarzy. Gdyby nie ona, czy byłby
Plus?

Gdy wracam myślami do tego czasu, widzę jeszcze ten szok. Nie wzięłam
ani dnia wolnego. Robiłam wszystko, co codziennie, jak żołnierz na
posterunku. Przepraszałam za opóźnienia. Tylko w środku pełna śmierci
taka. Jakbym nie umiała zawołać: hej, dajcie mi spokój, tu się coś
naprawdę stało. Jak kierowca, co wychodzi połamany z wraku auta i mówi,
że ma za pół godziny ważne spotkanie.

Do dziś to taki wielki znak zapytania i do zobaczenia w Niebie.

niedziela, 1 marca 2015

langusta na palmie

Położna na wizycie patronażowej mówi: piękny noworodek. Trudno mi się nie zgodzić. Urodziłam pięknego mężczyznę. Co przypomina mi, że ostatnio coś wyjątkowego słyszałam.

Nie wiedziałam, że jest takie miejsce w sieci, choć człowieka znałam ze słyszenia. "Langusta na palmie". Już nazwa sama podoba mi się ogromnie. DearJacket pisze mi "posłuchaj". I zamieszcza link. Taka krótka wiadomość jak na nasze standardy komunikacji.

Więc słucham TEGO. O pięknym noworodku, który stał się chłopcem z kosza. Słucham i z każdym zdaniem kamienieję, jak Plus, gdy słuchał bicia mojego serca. Z ostatnim zdaniem myślę, że w rzeczy samej na dobranoc mogłabym słuchać jeszcze. Głosu w bezpiecznej odległości, który niczego nie stratuje, a jednocześnie opowiada rzeczy tak bliskie.

Tylko czy uwierzę. Oto jest pytanie. Z zasady bowiem nikomu, najwyżej tylko trochę. Taka usterka powypadkowa. Może jednak pragnienie, by komuś uwierzyć mimo wszystko, jest już dobrym początkiem drogi. W owym nieco innym od wszystkich Wielkim Poście.