wtorek, 31 maja 2011

herstory

Prezent na Dzień Dziecka się spóźni, bo przelew utknął w drodze. Pan informuje mnie o tym z Gdańska, beznamiętnym głosem handlarza, dla którego pieniądz to podstawa rozmowy z klientem. Nie pytam już, czy ma dzieci, bo wiem, że nie. Może ma kota i ze dwa psy albo odwrotnie; dzisiaj dzieci są niemodne: zwracają głowę, gubią kapcie, puszczają bąki w towarzystwe oraz obciążają budżet, za który by można na kite surfing albo Seszele.

Inni panowie naukowcy ścigają mnie o artykuły, ludzi polskiej nauki całe tabuny, przedziwnie zaprogramowanych na wyduszanie z siebie dorobku w ostatnim możliwym terminie. I jak mam prze-tłumaczyć, że doba nie jest z gumy? I spadają mi na głowę aparaty do ściskania trójosiowego, zabezpieczenia głębokich wykopów oraz analizy stochastyczne.

Ja jestem kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boję.

Ale najpierw chciałabym czlowiekiem być, matką dzieciom. Twarz pomalować sobie razem z nimi na barwy wojenne, umknąć bladym twarzom do lasu i nad wodę. Ciepło domowe znikneło zupełnie z rynku, w drugim obiegu też nie do nabycia.

niedziela, 29 maja 2011

dwa

Zapraszam do oglądania dekupażowych ramek na zdjęcia na blogu zawodowym - nauczycielskim znaczy. Tu dotrą, jak znajdzie się wolna jakaś chwila, bo ostatnio wszystkie takie wyszły.

Zastanawiam się też, czy nadejdzie moment, że te dwie rozszczepione tożsamości - pierwsza, niebyłej i niedoszłej literatki, roztrzepanej matki i biznes łuman bez głowy do interesów - słowem, okruszyny, oraz druga, nauczycielki niosącej oświaty kaganek ze znakiem jakości, złączą się kiedykolwiek w jedno, bez uszczerbku dla życia zawodowego i osobistego.

Czy blog to także jednak obciach? Oto jest pytanie. Dobrej nocy przed poniedziałkiem.

sobota, 28 maja 2011

kino 3D

Więc miało być jak w teledysku, a ci, co mnie znają, wiedzą, że do teledysków mam słabość (pamięci do nich raczej, bo dawno żadnego nie widziałam; pamiętam z przełomu '80 i '90 idylliczne obrazki do łatwo wpadających w ucho melodii). Boski Andy rzucił: Idziemy do kina, a że zdarza się to średnio raz do roku, ogarnął mnie nastrój podniosły. Andy wybrał więc film o interesującej go tematyce (droga pieszo z syberyjskiego gułagu do Indii), a potem przejrzeliśmy programy kilku kin, jako że film nie jest hitem i trudno znaleźć było jeszcze jakiś seans.

Więc wybraliśmy się wczoraj. Dzieci odwiozłam do rodziców, zapakowałam do auta Brata Bliźniaka, który szczęśliwie przyfrunął zza Kanału La Manche - mimo pyłom wulkanicznym i innym przeciwnościom losu. Staliśmy w korku gigantycznym na dawnej Trasie WZ, z dala widząc wieżę brzydkiego kina Helios. I wtedy boski Andy zadzwonił powiedzieć, że właśnie jest w drodze do kina w zgoła innej dzielnicy, jakieś dziesięć kilometrów dalej.

Łatwo zgadnąć, że na skutek fatalnej pomyłki, nie poszliśmy w końcu do żadnego kina. Brat przyniósł na pen drajwie film w wersji całkowicie nieuznawanej przez prawo krajów rozwiniętych, znaczy pirackiej, oraz bez napisów. Nasze trzy d. zajęły zatem miejsca na kanapie przed ekranem komputera, a potem bohaterowie na szczęście nie mówili zbyt wiele, tylko szli. I szli. I szli. A szkoda, bo Peter Weir głównie to sprawił, że zostałam nauczycielką angielskiego. Konkretnie jego Dead Poets Society. Tutaj jakby zabrakło filmowi ducha. Posłuchaliśmy Collina Farrela jak mówi z rosyjskim akcentem i pojechaliśmy odebrać dzieci.

Tyle atrakcji.

czwartek, 26 maja 2011

nocna zmiana bluesa

I nagle sypią się zlecenia. Wiadrami, rzec by można.

No dobra, tak naprawdę tylko dwa, ale dzisiejsza noc pod znakiem zapytania, jeśli chodzi o sen. Dzieci na dobranoc Dnia Matki wykonały dwa utwory wokalne: Skakanka życzenia (autorki tekst i muzyka), Grzybek - "happy birthday to you" z "dear okruszyniu" włącznie, a na koniec kazał sobie powiedzieć "fenk ju". Kwiaty też są, bo boskiemu pomyliło się z rocznicą ślubu, która wypada za miesiąc.

A teraz na titopkach wyszłam z usypialni, najszczęśliwsza matka na globie, do home office i rozgrzebanego tłumaczenia. Boski na imprezie z okazji pięciolecia Babilonu, znaczy korporacji; z oporami wielkimi poszedł do kasyna, gdzie na tąże wzniosłą okazję wszyscy powinni pokłonić się mamonie, a z radości, że są zrzeszeni, zdjąć majtki przez głowę.

Kiedyś to mi w archiwach sjesty Kydryński do pracy nocnej przygrywał, dziś akompaniament Odra niesie z jakiegoś koncertu w rytmie reggae, mamy bowiem juwenalia. Zaglądam, zamiast sjesty, na obciachowy fejsbuk i moje także tam konto, i myślę, nadszedł zmierzch relacji społecznych, zmierzamy wielkimi krokami do nowych postaci socjopatii i życia skrojonego miarę nagłówka prasy kolorowej. Kiedyś ludzie po prostu do siebie wpadali z koszykiem jabłek.

To ja już lepiej idę tłumaczyć.

środa, 25 maja 2011

aniołom dali gościnę*

Nie sposób pominąć milczeniem, co to był za gość. Znajomość nasza sięga zamierzchłych czasów i na twarzy tej kobiety zaczyna być widać, że przeżyła już wiele. Czwórka dzieci, w tym para bliźniaków, które dziś już same mają dorosłe dzieci. Niedawno pochowała męża, kolekcjonera książek i innych osobliwości z pchlego targu, przeżywszy z nim pięćdziesiąt pięć lat od ślubu w wieku lat osiemnastu. Jeśli oczyma wyobraźni widzicie kuchtę, trudno o bardziej mylne wyobrażenie. Była przecież współwłaścicielką sklepu, przez dwie dekady, aż do choroby, która o mało nie pozbawiła jej życia. I wtedy, gdy trzeba było wziąć od pracy urlop, zaczęła po prostu wpadać na pomysły.

Na przykład taki pomysł, żeby zorganizować szwalnię, gdzie cudzoziemki żyjące na granicy nędzy, mogą nauczyć się szyć - każdą odzież. Na przykład taki pomysł, by zrobić jadłodajnię dla dzieci z najbiedniejszych rodzin, samotnych nastoletnich matek, Niemców, Turków, Polaków i Jugosłowian. Czego bowiem powszechnie nie wiadomo, w bogatych Niemczech jest wiele udokumentowanych przykładów śmierci głodowej. Więc w każdy poniedziałek mój gość robi zakupy, a we wtorki i czwartki wraz z innymi gotuje. Kucharzem jest także Włoch, z zawodu mechanik. Dzieci przychodziło kiedyś sześćdziesiąt, dziś - sto pięćdziesiąt każdego dnia.

To tylko mały wycinek tych pomysłów. Skąd pieniądze na to wszystko? Od blisko dwudziestu lat jest dyrektorką Caritas Mannheim. Ale Caritas Mannheim nie utrzymuje się z dobrowolnych składek obywateli. Obiady na przykład, w tym auto dostawcze, funduje Round Table i Lion's Club. Jak? Na przykład młodzi przedsiębiorcy przywieźli na sobotni ryneczek TIR kwiatów i je sprzedali. Poza tym, mój gość nosi się z klasyczną elegancją jak Jacqeline Onassis i potrafi mówić, czego chce. Zawsze wyprostowana, śliczna blondynka z wysoko upiętymi włosami, szła i nadal chodzi rozmawiać z artystami, biskupami i burmistrzami, wykłóca się z politykami, a niezaradnych uczy stawać na własne nogi.

Mówi mi, że lepiej w takim mieszkaniu jak nasze żyć sensownie, niż z czterech gwiazdkach przechlapać życie. Bo przecież się martwiłam, że nie mamy nic do zaoferowania. Rozmawiamy, jemy lody w kawiarni, chodzimy po sklepach, spacerujemy z dziećmi. Jej pobyt jest jak przelot komety: właśnie się skończył (zastaję w pokoju Skakanki, wypożyczonym natenczas, równo poskładaną pościel), ale nadal został jeszcze ogon z gwiezdnego pyłu.


*Nie zapominajmy też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę. (z listu do Hebrajczyków)

poniedziałek, 23 maja 2011

zamiast końca

Koniec nie nastąpił. Raczej po naszym "dniu rodzin" jest nowa inspiracja i nowa nadzieja, że można żyć z pasją w świecie, który stracił głowę i pędzi bez niej nie wiadomo gdzie. Dzieciaki wylatane na trawie usianej stokrotkami. Gitara zdała jakoś egzamin, nie chodziło przecież o szoł.

I chciałabym, chciałabym w końcu pokonać te trzydzieści centymetrów od głowy do serca, od wiem do wierzę, i przestać przewidywać kolejne końce. Uwierzyć, że On liczy włosy na naszej głowie i cokolwiek się nie stanie - w końcu - będzie dobrze.

Znikam na parę dni. Dobrego poniedziałku.

piątek, 20 maja 2011

koniec świata

Piekę ciasto, jak zawsze w stresie. To ciasto typu placek, a czego tam w środku nie będzie! Żurawina, konfitura z wiśni, malin, brzoskwini. Z kilograma ciasta zagniatam, bo szykują się długie obchody.

Za oknem na sygnale jedzie straż pożarna, pali się trawa w wiejskiej zagrodzie usytuowanej pod naszym blokiem w centrum miasta. Na Liście Przebojów Trójki Marek Niedźwiecki zapowiada na jutro koniec świata i jakoś nastrój schyłkowy mi się udziela. Jutro wyjazd, gdzie czeka mnie kilka rzeczy, których nie lubię, a jedną z nich jest granie publicznie na gitarze. Co z tego, że gitara marki Gibson, jeśli wirtuoz kiepski i spanikowany. Potem zaś gościa się spodziewamy, zaprzyjaźnionego, ale trzeba będzie używać języka okupanta, który zardzewiał jak niewybuchy co jakiś czas odsłaniane w Breslau na okazję głębokich wykopów pod inwestycje.

Więc piekę. Potem będę sprzątać. Potem zaś, jak dzieci twardo zasną, zacznę grać na gitarze. Przydałby się ktoś w zastępstwie, dajmy na to Doctor House, który ostatnio wydal płytę. Nota bene, udało mi się ją  wygrać w konkursie u Wiśni. Dobrego weekendu wszystkim!

czwartek, 19 maja 2011

pora na drugą kawę

Człowiek jak był młody nie wyobrażał sobie, jakim wyzwaniom przyjdzie kiedyś sprostać. Tak sobie dumam, odklejając gumę do żucia z czerwonych spodni Skakanki. Guma rozprasowana równo na nogawce, że aż w głowę zachodzę, w jakich okolicznościach doszło do zdarzenia.

Mogę tu napisać, że dobrze działa zimna woda, która zmniejsza przyczepność. Kto wie, może ktoś skorzysta. Przepisów na wyjście z różnych bolączek szukają przecież ludzie po sieci; dodam tylko, że ostatnio indeks wyszukiwanych słów, które prowadzą wprost do niniejszej literatury taśmowej, znalazło się "dziad wędrowny - osoba fizyczna". Dochody w zasadzie przekazuję zakładowi ubezpieczeń społecznych, ale żeby aż tak pojechać po mojej działalności jakże gospodarczej...

środa, 18 maja 2011

chuda proza

Przygotowując zajęcia znajduję termin "lean prose style" - czyli zwięzła, dosłownie "chuda" proza. I tęsknota mnie chwyta za serce, by kiedyś do tego ideału się skurczyć. Dzień taki jak ten, z całym zgiełkiem dziania się, jedną celną metaforą ująć. Takie pisanie ma w sobie coś z ascezy, jak mówi Wieczorny; coś z rezygnacji, coś z szacunku dla Czytelnika - także.

Łatwiej jest jednak zmieścić się w zeszłorocznych spodniach niż w jednym akapicie.

wtorek, 17 maja 2011

suplement

Całkiem już ze mną kiepsko. Logika zdań zawodzi, przypomina mi Wiśnia, a ja się cieszę, że nie pracuję w księgowości, bo za błędami w cyfrach teoretycznie idą większe konsekwencje. Nie odziedziczyłam bowiem nic po dwóch babciach biegłych księgowych, jednej z Wilna, a drugiej z Warszawy. I nawet mąż boski Andy, też księgowy, nie oczekuje, że netto i brutto mi się w końcu utrwali.

Ale wracając do szwankowania logiki. Torebkę i zakupy zostawiam dziś przed drzwiami, gdzie położyłam wszystkie tobołki, by znaleźć klucz (dobrym rozwiązaniem dla (nie)młodych matek byłyby drzwi rozsuwane na "sezamie, otwórz się" - niech ktoś to w końcu opatentuje i załączy do becikowego). Gdy do Skakanki przychodzi koleżanka, znajduję wszystkie bagaże, tak jak je zostawiłam, na klatce schodowej. Nikt nie wziął. Co za wyrozumiałość dla słabszej formy!

I teraz nie wiem, czy po drodze z ostatnich zajęć krem sobie kupić, czy tabletki z lecytyną.

psychodrama

Zostałam bohaterem na miarę Beowulfa, o którym z zapartym tchem czytałam kiedyś, absolutnie niezrozumiałą staroangielszczyzną. Nie, żebym także stanęła w szranki ze smokiem, ale mimo to syn powtarza tę historię od wczoraj wszystkim. Również gdy boski Andy wraca z korporacyjnego meczu (wynik 20:2, można zgadywać, dla kogo), Grzybek w pidżamie i skarpetach ogłasza, że musi coś powiedzieć tacie, idzie do łazienki i opowiada: Mama na niego nakrzyczała: proszę jej nie szarpać i nie krzyczeć.

Wypadki zrelacjonowane boskiemu Andy'emu przez Grzybka miały miejsce wcześniej tego dnia, pod biblioteką miejską. Pewnie byliśmy świadkami zwykłej awantury wyniesionej poza domowe zacisze: ona, młoda, płakała dramatycznie, a on, młody, wrzeszczał na nią i szarpał, że ma nie płakać (jak wiemy, to najlepszy sposób, by kogoś uspokoić). Więc podeszłam z dziećmi i udzieliłam on-emu pouczenia (łatwo się domyślić, że spotkało się z niezwykle ciepłym przyjęciem ze strony on-ego). On-y nadal zachowywał się jak dwulatek, więc pouczyłam ponownie, wraz z pogadanką o byciu prawdziwym mężczyzną. Ona chlipała nadal, i tak się oddalili ulicą.

Uczucia moje pozostały jeszcze przez chwilę wzburzone i niezwykle mieszane. W końcu, czy ja aż tak naiwna i głupia głupia jestem, by podejmować uliczne interwencje i trwać przy swojej obsesji chronienia słabszych oraz przywracania "sprawiedliwego świata", którego przez tysiące lat na globie nie widziano? Jeśli jednak chodzi o dzieci, zostałam ich numerem jeden. No, może ex-equo z tatą piłkarzem.

poniedziałek, 16 maja 2011

pogoda na rano

Pogoda ducha na dziś: umiarkowanie optymistyczna i raczej słoneczna, gdyby nie ciśnienie jak w oponie do wulkanizacji - i nadal spada. Po omacku szukam, gdzie tornister dziecka, gdzie bluzy, chustki i czapeczki z daszkiem, wreszcie - gdzie słoik z kawą, choć to i tak niewiele da. Może jeszcze włożenie głowy pod kran - z nadzieją wkładam - ale głowa tylko nieznacznie orzeźwiona tym przelotnym opadem.

Niezdolna zadbać o home office w porze tak niewyspanej po krótkiej nocy, postanawiam zadbać o Czytelników. Jedni bowiem już w pracy po przebyciu wielu kilometrów, drudzy właśnie na rowerze w szpilkach i apaszką powiewając jadą, a trzeci właśnie z pracy wyszli po nocnym nadzorowaniu produkcji pięknie obleczonych tabletek na nadciśnienie. Kolejni poszli na L4 po raftingu Baryczą lub innym wodnym środkiem transportu, albo celebrują szczęśliwie zakończone zapisy dzieci do szkół podstawowych.

I zaraz będą wszyscy kawę pić i kanapki ze sreberek wysupływać, więc ja muszę wcześniej. Nie mogę nie wspomnieć o Arturo, dzięki któremu po tych kilku dniach przerwy i awarii mogę się w końcu zalogować do tychże pisanek. Poprosiłam: jeśli chcecie czytać kolejne odcinki, trzeba usunąć stare ciasteczka w przeglądarce. Usunięte. To teraz jeszcze wstecz opiszę, jak gdybym cały czas tutaj pilnowała codzienności.

sobota, 14 maja 2011

minęło jak jeden dzień

Się działo, przed weekendem jeszcze. Opaleni* świętowali kolejną rocznicę ślubu, i nie będę wypominać, że już czternastą. Można było sobie przypomnieć, jak wyglądali w dniu wstąpienia w związek małżeński, na udostępnionych zdjęciach. Przyznam, że w pierwszym momencie myślałam, że to pamiątka a ich własnej pierwszej Komunii, bo widać dwoje uroczyście przebranych dzieci. Potem jednak widzę, że towarzyszyły im inne dzieci znane mi jako całkiem dorośli z widzenia. A potem na zdjęciach pierwsza majówka, z udziałem antycznego auta marki bus z kolorowymi firankami i otwartym szyberdachem, na którym siedzą podróżujący.

Ale słynny bus, w którym Opalona wieszała firanki, był zaledwie początkiem drogi. Dziś to dwupoziomowe mieszkanie, plan zagospodarowania przestrzennego w górach oraz trójka dorodnych dzieci. I wciąż niegasnąca inspiracja w zakresie organizowania czasu wolnego - sobie i innym. Opaleni także zachowali to otwarcie na świat, które towarzyszyło im na początku, gdy zamierzali wybudować dom dla komuny zaprzyjaźnionych małżeństw. Pomysł spalił na panewce, ale gdy potrzeba, oddadzą Ci własną koszulę. Tak i na koniec uroczystości: boski Andy wychodzi z pożyczoną kurtką przeciwdeszczową, bo leje.

Kibicujemy kolejnym Waszym wiosnom i jesieniom, by czas nadal działał - jak w przypadku wina - na Waszą korzyść:)

*tak naprawdę, jak wspominałam już kiedyś, proszę kojarzyć Opalonych z kamieniem szlachetnym "opal" raczej niż niezdrowym nawykiem leżenia pod lampami czy na słońcu.

piątek, 13 maja 2011

awaria

W lustrze od szafy widzę w ramie okna niebo, rozprute nieco przez samolot pewnie pasażerski, na pokładzie którego stewardessa właśnie kończy pokazywać, gdzie wyposażenie awaryjne, i można będzie zacząć wkrótce zamawiać napoje. Zaraz niebo się zaniebieści z powrotem, smuga zniknie jak wata cukrowa w ustach dziecka, albo dorosłego, co chciał sobie dzieciństwo przypomnieć.

Z bloggera, który był ponad dobę w remoncie, zwiało mi dwa dni pisania i otrzymywania korespondencji od Czytelników. Wszyscy w google pracują nad przywrócniem dorobku twórczego milionów samozwańczych pisarzy, spieszą ratować świat przed niepowetowaną stratą tylu opublikowanych słów. Jakoś jednak uśmiecham się: czym są dwa dni pisania, i kto o nich będzie pamiętał za miesiąc, że o roku nie wspomnę?

I w dniach tejże awarii widzę, jak daleko to pisanie od tego prawdziwego, bo spomiędzy okładek nie zwieje przecież niczego. Może jednak chodzi o co innego: trochę zabawy, mojej i Waszej; po dniu codziennym zygzak biały na błękicie, nie zaś napis na marmurowej płycie. Żeby tak rymem zakończyć.

czwartek, 12 maja 2011

ale i zazumbiona

Ubranam tak, że przemykam bokiem ulicy lekko przygarbiona (niezdrowy tryb życia wpływa na brak odzieży typu fitness and health) i w błękitnych jak niebo skarpetkach przyciągam mimo to wzrok eleganckich pań noszących się na Japanese style. Na niewielkiej sali z wielkim lustrem widzę też, że nie o to chodziło i trendy w modzie sportowej  bardzo się zmieniły od lat osiemdziesiątych. Jedna z przybyłych opowiada właśnie, że czytała gdzieś na forum, iż najlepszym sposobem na zajady jest pocieranie ich znoszonymi majtkami, i rozbawia mnie ten folklor. Potem piękna pani instruktor włącza muzykę i już wiem, że znalazłam swój ulubiony sport.

Za zumbę raz w tygodniu płacę od razu z góry za miesiąc, by mieć na siebie argument, ilekroć uznam, że pranie i robienie kolacji dzieciom jest ważniejsze niż wymachiwanie kończynami. I jakież mnie ogarnia poczucie stabilizacji: to jedno już wiem. Skoro odkryłam w wieku lat trzydziestu i sześciu, że zumba to moje miejsce na świecie, istnieje nadzieja, że z czasem może wyjaśnią się i niepewności życia zawodowego, miejsca zamieszkania oraz wielkości naszej rodziny.

W wielkim lustrze widzę też, że schudłam parę kilo. Nie jest to zasługą dietetyka.pl (dzięki któremu cieszę się ostatnimi dniami połączeń wychodzących telefonu, zanim era mnie odetnie), ani własnej słabej-silnej woli. Zawdzięczam tylko dentyście, co potwierdza tezę, iż najlepszym sposobem odchudzania jest... wiaderko jedzenia mniej.

zrobiona w balona

Rachunek za telefon opiewa na dwa smsy za pięćdziesiąt złotych i wszczynam dochodzenie, bo nie przypominam sobie. Era uprzejmie mnie informuje, że incydent miał miejsce pod koniec marca i zaczynam nabierać podejrzeń, czy to nie dwa smsy za 3,40, jak informował portal, które trzeba było wysłać, by otrzymać wyniki testu internetowy-dietetyk, co opisałam nawet na blogu, jak widzę. Dziś niech ten wpis będzie świadectwem wielkiej mej naiwności (by nie powiedzieć: głupoty), bo za wiadomości, którymi się z Czytelnikami podzieliłam, przyjdzie słono zapłacić. Chyba że do Ochrony Konsumenta się udam wytaczać procesy, a oni mi na to, że drobnym drukiem jak nie widzę, to okulary trzeba sobie sprawić i po rozum do głowy udać się, może do fryzjera, który mój blond przerobi na bardziej inteligentny kolor. Za jakąś wielokrotność pięćdziesięciu złotych zapewne.

środa, 11 maja 2011

TAA-DAAAAM!

Otwieram właśnie, otwieram drżącymi rękoma przesyłkę od magicznego, legendarnego, wyjątkowego - Marka Niedźwieckiego!!! Nie tylko płyta wygrana w konkursie w sobotniej Markomanii, ale i kartka z odręcznie nakreślonymi słowami. Nie powiem, co napisane, niech Czytelników zje ciekawość, a ja pęknę z dumy na milion okruchów. I znowu trzeba będzie sprzątac.

A płyta zespołu Train, tego od piosenki "I got you" - która brzmi jak wiosenna wyprawa, rowery i śniadanie w łóżku. Save me, San Francisco.

Czy mówiłam rano, że jestem zmęczona i że znowu sprawy jakby wypadają mi z rąk? To chyba jakaś pomyłka.

poniedziałek, 9 maja 2011

dixit

Tylko raz podczas wyjazdu do Vysokiej Lipy udało mi się uczestniczyć w rozgrywce*, ale nie mogłabym przemilczeć odkrycia. Karty wyglądają nieco niuejdżowsko, ale spokojna głowa, to nie tarot i nie spotkania z piątą fazą podświadomości. Zwykła/niezwykła gra w skojarzenia, w którą grano wieczorami w ośmiu zespołach 2-3 osobowych - z racji ilości osób (podkreślę: dorosłych) chętnych do udziału. Tym ciekawiej, bo szanse na to, że trzem osobom hasło i obraz skojarzy się podobnie są chyba takie sobie. A kart całe mnóstwo; w ramach uprawianej ostatnio na cześć majówki biblii pauperum (niech mi Czytelnicy wybaczą) demonstruję tylko kilka:


I niestety, trzeba przyznać, że nie wpadłabym nigdy na to, że można grać cokolwiek z kimkolwiek po dwudziestym piątym roku życia. Jednym słowem, pod względem znajomości gier i praktykowania tej dziedziny życia, bylibyśmy kompletnymi troglodytami, którzy w jaskini może tylko czytaliby książki lub próbowali je nieudolnie pisać. Zasługi naszej paczki są w tym zakresie nie do przecenienia. Jaka tylko wielka szkoda, że mieszkając w jednej wielkiej aglomeracji, możemy się spotykać na graniu jedynie poza miastem. I ciągle za rzadko.

*dodam nieskromnie, że nasz zespół wygrał

zawód: obserwator

Nogi wsuwam w kapcie frotowe, dla gości. Odrobina luksusu po trzech godzinach spędzonych w aucie, a przecież tylko dowieźć Grzybka na urodziny do centrum handlowego i wrócić. Absurd stania w korku sprawia, że powoli wszystko mi jedno i mam wrażenie, że nastrój taki udziela się wszystkim stojącym. Tych z bocznych uliczek wpuszczamy, blokujemy skrzyżowanie potem, gdy osiem aut próbuje się zmieścić z trzech pasów w jeden, i tylko jakiś nieoswojony jeszcze z sytuacją desperat trąbi. Nawet nie patrzę w lusterko, kto.

I myślę, nie tak miało być. Nie dorastał człowiek do tego: chodzenia po korytarzach między wystawami, z których ceny strzelają w niego serią z ckmu. I nie do tankowania paliw w znowu pusty bak, wypełniania PITa i terminowego wpłacania składki ZUS. Miały być obiady czwartkowe, przyjaźń i bycie sobą. Miało być stowarzyszenie umarłych poetów, jest garnek zostawiony na gazie, którego boję się po tych trzech godzinach podgrzewania dotknąć. Nie dotykam, przyglądam się tylko. Sól taka biała, pewnie już w formie tlenku, choć na pewno nie udało mi się odkryć żadnego drogocennego materiału na kadłuby samolotów.

Jak garnkowi, wielu rzeczom wolałabym się tylko przyglądać, z marginesu strony.

sobota, 7 maja 2011

chwalipięta

Zapraszam na nowe szafki w blogu hand-made. Tym razem Wiśniowe. Powoli wychodzę z zaległości, po wysiłku majówkowym ciężko rozkładać wieczorem warsztat:)

kawalkada

Wracając jeszcze do majówki, zanim stanie się czasem zaprzeszłym prostym, chciałabym zaznaczyć, że poruszanie się gdziekolwiek w dwanaście rodzin (w porywach do trzynastu), z prawie trzydziestką dzieci, nie jest wcale takie proste, jakby się wydawało. I chociaż imponującym wężem przemieszczaliśmy się po czesko-niemieckich drogach,a w kościele pomylono nas z wycieczką szkolną, to już w restauracjach kelnerzy mdleli, a kucharze wywieszali białą flagę. Jako ostatni finiszujący w peletonie, i ostatni zamawiający posiłki, patrzyliśmy z zazdrością, przy stole nakrytym tylko sztućcami,  na puchary lodowe wynoszone tym, co przybyli pierwsi.





Nie lepiej było w hotelu, gdy okazało się, że mimo należytej troski i zapobiegliwości ze strony Artura, brakuje z pewnością trzech pokoi.* I tak zostaliśmy przerzuceni do hotelu nieopodal, który zajęliśmy wraz z czterema innymi rodzinami-rozbitkami. Matematyka tu się nie zgodzi, niech Czytelnik nie próbuje liczyć, przy takich rozmiarach przedsięwzięcia jedynie biegli rewidenci z naszego zespołu daliby radę. Mnie, bez głowy do matematyki kompletnie, czego dowodem jest stan prowadzonej działalności jakże gospodarczej, zdecydowanie nic się nie zgadzało. I tak doszliśmy z boskim do wniosku, że mamy oprogramowanie kompatybilne z kameralnością, gdyż w tłumie jest się ze wszystkimi, ale z nikim w szczególności. Więc cieszyły nas te kawy w naszym salonie, te rozmowy nieszumne, odnajdowanie siebie nawzajem na szarym końcu rajdu Wrocław-Vysoka Lipa. Nie wnosimy reklamacji odnośnie naszych możliwości sprzętowych, raczej jesteśmy z nimi w zgodzie, i dziękujemy tym, z którymi bycie razem w drodze mimo wszystko się udało.

*sprawka agencji pośredniczącej, dla jasności wszelkiej

piątek, 6 maja 2011

festiwal niskich temperatur

Zgłaszano uwagi, że w pokoju do pisania mogłyby być przeciągi oraz brak ogrzewania podłogowego, i chciałam tym samym zaznaczyć, że brałam przez moment pod uwagę i te niesprzyjające okoliczności. W domu w Puszczykowie, nowicjuszką będąc, miałam także pokój z wielką werandą, gdy awansowano mnie na piętro z parterowej celi, która w czasach bez elektryczności mogłaby służyć za lodówkę. I tam właśnie, mimo że nadal śnieżnie i zimno - z kolei z powodu ilości okien - wena nie opuszczała mnie nigdy. Widziano mnie w nocy, jak szykuję bożonarodzeniowe niespodzianki i inne takie. Więc jednak widok z góry podnosi morale, nawet gdy temperatura spada.

Poza tym, w warunkach mniej cieplarnianych mogłabym się zahartować i potem jak dzieci Mero chodzić w krótkim rękawku na przednówku - i nie chorować. Natchnienie dla odmiany czerpać z przyjemności, nie zaś ściskania w dołku.

czwartek, 5 maja 2011

grafinia

W przypływie jakiegoś patosu chwili, na czubku twierdzy Koenigstein, którą Arturo wypatrzył jako klu soboty, boski Andy mówi do mnie: Okruszyno, wiem, że nasze pięćdziesiąt metrów Cię dołuje, dlatego dziś - kupię Ci ten zamek z ogródkiem. Ale boski Andy, który zdążył mnie już trochę poznać, wie, że zamek z ogródkiem to żaden szczyt spełnienia marzeń. Dlatego cieszy mnie bardzo, gdy pokazuje na przepyszną murowaną altanę, z oknami naokoło jak latarnia morska, zatkniętą na stromych murach obronnych i powiada: A tu, kochanie, będzie Twój pokój do pisania. Oczyma wyobraźni widzę już siebie z gęsim piórem w dłoni i pierzem z poduszki we włosach, bo boso i w papilotach przecież leciałabym z zamkowych pokoi co rano pisać. Oczyma swymi zatkniętymi jak najbardziej realnie na głowie widzę zaś umeblowanie tej świątyni dumania - Ludwik Nasty jak nic - i cieszę się ogromnie z tego prezentu, jakże wyrozumiałego dla mych potrzeb. Ale jako melancholik, który radość sobie czasem psuje, dopowiadam: do pisania bloga. Czar nieco pryska, ale tylko nieco. Przecież jako pani na włościach mogę pisać, co chcę.



środa, 4 maja 2011

acknowledgements

Sami nigdy nie porwalibyśmy się na nic podobnego. Więcej, nie dowiedzielibyśmy się nigdy, że istnieje kraina o nazwie "Czeska Szwajcaria" (boski twierdzi, że "Szwajcaria" brzmi jakoś tak bardziej światowo, a "Czeska" - powiedziane na wdechu - może być ledwo słyszalne). I jest drugą częścią tej Saksońskiej, którą zwiedzaliśmy po drodze.

Nigdy nie wpadlibyśmy też na to, że nasz rehabilitowany syn może wspiąć się na twierdzę bez skorzystania z wypasionej windy, i murami obejść kilka dobrych kilometrów. Więcej, że może zdobywać górskie szczyty po drabinach zawieszonych nad skalnym urwiskiem. Że nasza córka jest w stanie pobiec gdzieś na przód wycieczki i po tych drabinach wejść na szczyt sama, bez asekuracji, za to w towarzystwie koleżanek, w czasie gdy dużo niżej jej mama z wysiłku i hiperwentylacji dostaje na zmianę wylewu i zawału. Skakanki czapkę z daszkiem wiatr zwiał w przepaść z tego czubka góry i cieszymy się, że nie ją samą oraz że nie kręcił się tam żaden kurator sądowy, który mógłby nam prawa rodzicielskie ograniczyć (no dobra, kręciła się jedna taka M., ale jej córka zdaje się była też w tej grupie samowolnie atakującej szczyt;).

Sami nigdy nie pomyślelibyśmy, że jako rodzina dwudzietna z wyzwaniami jesteśmy w stanie przejść górami kilkanaście kilometrów. Gdyby nie Arturo, niezłomny organizator majówek, nigdy byśmy na to nie wpadli i tego się o sobie nie dowiedzieli.

wtorek, 3 maja 2011

rozpakowywanie

Trzy doby w hotelu o gwiazdkach trzech czy czterech (w porównaniu z naszym M4 - nawet o sześciu) w Czeskiej Szwajcarii - sześćset złotych z dużym hakiem, płatne z góry w marcu. Wstęp na twierdzę Koenigstein po niemieckiej stronie - piętnaście euro (zawsze i bez względu na to, jaką ilość własnego składu kolejna z kilkunastu rodzin naszej ekipy duka w języku okupanta przy okienku do nieruchomej pani lat sześćdziesiąt z dużym hakiem, w okularach). Kofola* 0.4 litra w oszronionym kuflu - od dwudziestu do dwudziestu kilku koron. Weryfikacja relacji międzyludzkich - bezcenna. Nawet jeśli zimna jak kufel kofoli wylany potencjalnie na głowę, za to wyzwalająca tak, jak zapierające dech w piersiach widoki w czasie wędrówek po górach.

Wspomnienia i tak wszystko wyidealizują w patchwork niekończącego się westchnienia zachwytu, jak twierdzi nasz Doktor J. I o to chodzi. I wtedy napiszę.

*czeski odpowiednik coca-coli, ale mniej słodki i bardziej imbirowy. Dla mnie ma smak detergentu, ale piję ze smakiem jako tutejszą kulinarną ciekawostkę.