wtorek, 29 grudnia 2009

książka (skarg i zażaleń)

Trudno wodzić palcami po klawiaturze, gdy ręce opadają do kolan. Tradycyjnie miało być inaczej niz jest, tylko jak zwykle nie wzięłam wcześniej od losu zadnej gwarancji na piśmie i nie ma gdzie dochodzić roszczeń.
Remont przedłuża się z perspektywą na nowy rok, Grzybek kaszle coraz donośniej, a w domu nie ma kromki chleba, nie z powodu trudności fiinansowych, ale ponieważ w chaosie ogólnym pewne kwestie jakby wymykają się spod kontroli.
W stosie garnków i naczyń po pudełkach, w pokrywkach spadających z hukiem z mojego stanoswiska pracy dorywczej w home office, trudno w ogóle mówić o jakiejkowliek kontroli. Teściowa przygarnia nas w porze obiadu, a ja jestem bardziej zmęczona niz gdybym pół dnia gotowała go sama.
Urlop międzyświąteczny schodzi boskiemu Andy'emu na stukaniu młotkiem pod okiem Kierownika Budowy w osobie porywczego mojego tescia i mozna pomarzyć o widzeniu się wzajemnym z męzem, dla odmiany od naszych zwykłych pracujących dni.
To se ponarzekałam, dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

teksańska masakra piłą

W kolejnym odcinku zamieszczanych tu systematycznie Jezioran wirus wesołych świąt, jak również literackie frustracje niedoszłej i niebyłej, ustępują dramatycznym wydarzeniom z udziałem piły. Nie chodzi o to, że nastrój świąteczny skulminował się w postaci po-świątecznej psychozy i Okruszyna poczuła w sobie zew destrukcji. Nie. Z piłą w drzwiach zjawił się Teść, ogłaszając jednocześnie początek remontu kuchni.
Wyprowadzam się więc z dziećmi we dnie tu i tam, jedynie w nocy z powrotem, a kuchnia przeobraza się niemalże bezszelestnie, nie licząc melodii gumówki i innych urządzeń do majsterkowania, dzięki którym sąsiedzi mogą nadal przezywać magię Świąt.
Plany na manikiury i przedsylwetrsową odnowę biologiczną jakby legły w gruzach. Se la wi, jak mawiają Francuzki.

niedziela, 27 grudnia 2009

prawda w oczy kole

Sting świątecznie wprowadza jakiś nastrój nieziemski w nasze jakże ziemskie M4. A ja, choć jakby nieruchoma i nie spiesząc się nigdzie, czas przeciez spędzam bardzo pracowicie. Ogarniam myślą wszystkie nieopowiedziane historie, a nawet w nagłym przypływie nostalgii wyciągam notatki, swoich dwóch, a jakże, niebyłych i niedoszłych powieści. I zdumiewam się, jak te opowieści o niemożliwych do pokonania odległościach między jednym człowiekiem a drugim, o bytach, co zaledwie próbują komunikować swoje jestestwo, zaledwie palcami dotykają rzeczywistości, które chcieliby pochwycić w ręce - jak to możliwe, że te opowieści wyszły ze mnie.
Takie mądre zdanie po angieslku zapisałam sobie w zeszycie, mając lat czternaście, w czasie jednej z zachłannych sesji wakacyjnego samouctwa, że geniusz to dziesięć procent talentu i dziewięćdziesiąt procent pracy w pocie czoła.
Dziś jakimś smutkiem napełnia mnie fakt, że nawet tych dziesięciu procent zabrakło, bym ze swoich opowieści umiała opowiedzieć koherentne, spójne historie, z początkiem i końcem. Prawdopodobnie nawet sto czterdzieści procent pracowitości nie wypełni tej luki. Zabrakło którejś śrubki w genotypie.

sobota, 26 grudnia 2009

feels good

Wiadmości od rana są dwie: dobra i zła. Dobra taka, że Grzybek nie wymiotuje. Zła, że kaszle i wymiotuje od świtania Skakanka.
Widać, to nie grzybowa, lecz wirus. Podejrzewam, że to jakiś wredny wirus wesołych świąt.
Arturo uspokajał nas przed Świętami, że w każdym, najlpeszym nawet teledysku (tu: świątecznym) jest przerwa na reklamę i być moze w tym miejscu właśnie się znaleźliśmy.
Mimo tych drobnych usterek technicznych, które udaremniają koncert kolęd z udziałem wszystkich członków rodziny, co grają na czymkolwiek, ogarnia mnie jakiś ogromny spokój. Nie pędzimy od rana w gości, lecz zalegamy stadnie w łózku naprzeciw zimowej opowieści Franklina.
Krzątam się przy późnym śniadaniu z darów natury zebranych po rodzinie.
Dobrze jest.

piątek, 25 grudnia 2009

two hundred cotton buds

To bardzo niezwykła pora na pisanie bloga, zakładając, ze 98 procent (tak myślę) rodaków w kraju zasiada do świątecznego śniadania, względnie je właśnie kończy, przechodząc płynnie w fazę kawy i ciasta, czy nawet obiadu (znam, znam przypadki tak wczesnych obiadów w święta).
A ja właśnie wracam z łazienki, gdzie z wirującej pralki spadło dwieście patyczków higienicznych, oczywiście na podłogę i bez możliwości ocalenia. Pralka wiruje fragmenty pościeli i moją pizamę, czyli wszystko to, czego nie udało się usunąć z drogi wymiotującego od świtania Grzybka.
Nie, zeby wczoraj się przejadł, to u moich niejadków równie rzadkie, jak u mnie dzień bez kawy i czekolady. Raczej obstawiałabym na dwie łyzki grzybowej, które spozył na okazję wieczerzy.
Śpi teraz koło mnie. Ci, co z nami jeżdżą na wakacje i inne takie, wiedzą, że jak go brzuch boli, po protu zapada w sen zimowy. Obudzi się w okolicy późnego obiadu, gdy boski Andy wróci ze Skakanką od dziadków.
W zakrsie użalania sięnad sobą jednak nie pobijam rekordów. Nie, żebym nie lubiła chodzić w Święta w gości, bo lubię. Myślę ciepło i więcej niz zwykle o ludziach w szpitalach, tramwajach, elektrociepłowniach; na ostrych dyżurach po obu stronach okienka. Święta zdarzają się w przeróżnych miejscach i okolicznościach.

czwartek, 24 grudnia 2009

noel, noel

To nie będą merry christmas z teledysku, mimo podejmowanych przeze mnie wysiłków.
Mogłabym się rozwodzić nad zapachem kapusty z grzybami, którą odparowuję celem zawinięcia w pasztety, względnie nad miłymi dzwonkami, jngle bells, nadchodzących smsów z zyczeniami czasami nie wiadomo od kogo, ale po tej nocy, gdy wszyscy chóralnie wykonywali kaszel z podziałem na głosy, trudno o wysłuskanie nastroju pastorałki.
Bardziej gdzieś by mi tu chodził po głowie ten element zaskoczenia, że nie hotel choćby dwugwiazdkowy, ale stajnia z zapachem sianka i zwierząt hodowlanych. Czyli trochę w stronę rozczarowania, ze miało być inaczej. Zapakowawszy pięknie prezenty, myślę dzisiaj, że dla własnych potrzeb wykształciliśmy nowoczesną tradycję fantastycznego i bogatego pakowania Świąt, barokowej wręcz dekoracyjności, łączącej zalety dla oczu, uszu i powonienia.
Więc gdybym miała Ci czegoś zyczyć, Drogi Czytelniku, na Święta, to by po odwinięciu wszystkich warstw tego barwnego opakowania, na dnie najmniejszego nawet pudełeczka (po zapałkach, powiedzmy) było COŚ. Coś, co Ci zagra w sercu i zaświeci. Nawet gdy nie będzie w poblizu nikogo do dzielenia tej radości. Żeby przyzedł do do Ciebie On, a On przychodzi tak, jak gdybyś był jedynym człowiekiem na świecie.

wtorek, 22 grudnia 2009

powrót do przyszłości

Załatwienia z jednym okiem i w czapce zimowej z daszkiem są naszpikowane trudnościami.
Oto zaczynam rozumieć osoby starsze, które załatwiają wszystkie sprawunki po jednej stronie ulicy, by nie narazać się na stres przechodzenia na drugą. Rozumiem też osoby, które zastanawiają się nie - jak najszybciej przejść na drugą stronę, ale jak zarezerwować sobie stosowny margines czasu, by dotrzeć do spokojnej przystani drugeigo krawęznika bez narażenia zdrowia i życia. Rozumiem, że można wejść do sklepu i nie mieć pojęcia, co jest na półkach i nie widzieć, że ktoś chce nas wyminąć z koszykiem z prawej. Rozumiem nawet jak to jest, nie wiedzieć, jakie się ma drobne w portfelu i wurzucać je wszystkie na ladę, by koniecznych wyliczeń dokonała sklepowa. Ta sama sklepowa, która w delikatności swojej z plątaniny domysłów nie wysupłuje na głos tego, że zupa była za słona, stąd ten opatrunek na pół twarzy.
Na koniec, rozumiem irytację, jaka temu wszystkiemu towarzyszy. To jak kazać wam zagrać w filmie, w którym macie odwtarzać swoją rolę w zwolnionym tempie. Wydaje mi się, ze dziś cały dzień kupowałam masę makową. W kozuszku i czapeczce, stąpając ostroznie, starsza o jakieś czterdzieści lat.

niedziela, 20 grudnia 2009

po prostu wpadło mi w oko

Większość nieszczęść spada na mnie z powodu nałogu kofeinowego. Przypomnę czytelnikom bloga w scenerii poprzedniego portalu, ze rozbity o zderzak tira bagażnik również był spowodowany chęcią napicia się kawy.
A dziś, gdy w porze drugiego śniadania podpalam gaz pod czajnikiem, złamana zapałka pechowo szybuje w powietrzu i ląduje mi w oku prawym. Najgorsza zawsze w podobnych wypadkach pierwsza wątpliwość, czy oko jeszcze jest na miejscu i jak ja bez niego ewentualnie przeczytam zgromadzone pozycje ksiązkowe. Oko jest, poparzenie widać gołym okiem i na pierwszy rzut oka. Rodzina polewa mnie wodą i solą fizjologiczną, a ja przyspeiszam płukanie popiołu przez wylewane nad sobą rzęsiście łzy. Zanim pojadę na ostry dyzur okulistyczny, zdązam jeszcze nastawić wodę i jednak wypić tą kawę, w przypływie jakiejś dzikiej determinacji, iz nie należy się z taką łatwością poddawać przeciwnościom losu.
W akcję ratunkową zostaje zaangazowana cała rodzina w promieniu dwóch kilometrów. I tak do szpitala wiezie mnie najkrótszą drogą ciocia, dzieci pilnuje kuzyn, a na izbę przyjęć zajezdża prosto z lotniska brat bliźniak w towarzystwie rodziców. W obecności siedemnastu pacjentów i ich rodzin, w poczekalni, okazujemy sobie serdeczności. Boski Andy przysyła mi kanapki i tabliczkę czekolady oraz dropsy owocowe i nie wiem, czy to nie aby wyraz nadziei, że mnie w szpitalu zostawią.
Wracam, z przepaską na oku i obietnicą lekarza, że dwa dni poboli, a potem powinno się zagoić.

trudne decyzje

Wstawszy z łózka w porannie arktyczne klimaty (elektrociepłownia nie zawodzi, a mimo to poranki takie siarczyste w domu), staję przed trudnym wyborem, kawa czy kakao.
Produkty spożywcze ostatnimi czasy są głównym źródłem pokrzepienia, a zwłaszcza wypieki. Wczoraj z wypiekami na twarzy zwijam pierwszy w życiu makowiec, rodzina cała kibicuje i tylko boski Andy z drugiego końca stołu martwi się, ze wszędzie mąka, mak i ciasto. Ze Skakanką roladę obwijam w pergamin, wiwatując na to making of the history. Rolada w niespodzianym jakimś zwrocie akcji rozwija się w piekarniku, i ryzykując życie, w temperaturze stu dziewięćdziesięciu stopni zwijam ją z powrotem, nic mnie nie powstrzyma. Potem palę kapustę z grzybami, ale ocalam obiad, który czeka, az mój brat zaraz dziś wsiądzie w samolot z London-Luton.
Grzybek ubiera nasz krzywy serbski świerk omorika i ogłasza, to są moje Święta Bozego Narodzenia, i jest zywym ucieleśnieniem entuzjazmu. Siedzi pod choinką i patrzy na lampki, jak gdyby jej pilnował, by nikt czasem nie wyniósł.
Po tej chwili namysłu widzę, ze rozwiązaniem idealnym będzie kakao, a potem kawa

piątek, 18 grudnia 2009

ale mózg jeszcze żyje

Dzwonię do Opalonej w kwestiach piątkowego sportu, w którym udzielam się ostatnio równie rzadko jak w pisarstwie tabloidowym tu oto. Opalona wyraza zawód, ze nie ma nowych odcinków, i myslę, jak się nie poprawię, czytelników przejmie mi "Party" lub "Show" i w dobie kryzysu może to być strata nie do odrobienia.
Przepraszam zatem wszystkich zawiedzionych. Rozumiem i współczuję, drodzy; wiedzcie, ze i ja nie mam kogo czytać, że ubolewam od dawna, iz wszyscy zadrośnie strzegą świata swego zew- i wew-nętrznego i wiem jak to jest, komputer rano otworzyć, zapachem kawy odurzyć się jeszcze przed pierwszym łykiem i nim sprawy bytowo-firmowe zaprzątną mnie dokumentnie, rozgrzać się fragmentem słowa pisanego. Żeby mieć poczucie, ze wszystkie niepowodzenia i drobne sukcesy są takze udziałem innych, ze w ich błahostkach mozna się przejrzeć jak w lusterku i doznać tego miłego i jakze pokrzepiającego uczucia, ze się człowiek mieści gdzieś w średniej krajowej ludzkiej normalności.
A tu nic i nic. Pisanie jest obecnie w reglamentacji i mnie także zatkało. A jeszcze parę miesięcy temu, gdybym wyobraziła sobie, ze nie piszę, scenerią towarzyszącą byłaby karetka i przenośny zestaw do defibrylacji. To przeciez jakby przestać oddychać, ze tak uderzę w nieco patetyczną nutę.

wtorek, 15 grudnia 2009

z nocy głębokiej

Nie chciałabym tu jakiegoś defetyzmu siać i obnizać morale zapracowanych czytelników, ale ostatnimi czasy wyraźnie lecę z nóg. Gdziekolwiek nie siądę, boję się, że natychmiast zasnę i prześpię jakiś istotny moment rodzinno-firmowego scenariusza, lub zstanę wyniesiona ze sceny (niekoniecznie nogami do przodu). Przypisuję ten spadek formy mrozom na zmianę z kaloryferami, ubogiej w witaminy diecie, z której parę tygodni temu wypadły obiady (gdy rodzina zjada przygotowany przeze mnie obiad, ja na ogół prowadzę akurat zajęcia), czy tez ogólnym egipskim ciemnościom, które w grudniu zalegają nad naszą szerokością geograficzną. Coraz częściej rozwazam możliwość zamieszkania gdzieś na południu i nie chodzi o Zakopane, ale raczej jakąś Barcelonę czy nawet tylko Lizbonę. Czysto teoretycznie, rzecz jasna. Kawę kupuję dziś holenderską ku pokrzepieniu serc, lampki włączam i radio, i nic, i nic. Słonecznym momentem jest Grzybek w swoim first ever występie w jasełkach. I nie szkodzi, że ściaga z głowy w kluczowym momencie zakręcone pluszowe rogi baranka. Telefonem w komórce robię kilkaset zdjęć, w szare komórki własnej pamięci oprawiam ten udany debiut.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

babel

Film kupiłam bardzo dawno, kierując się intuicją, ze na pewno. To tego rodzaju przeczucie, które się ma od pierwszego wejrzenia, jak gdyby w okładce, tytule i opisie zobczyć skrawek jakiejś własnej wrazliwości.
Ale w czasie tak zwanym wolnym łatwiejsze jest poszukiwanie prostej strawy, wyznań zakupoholiczki, monumentalnej troi, komedii romantycznych. Az przyszedł czas na Babel.
Z kalejdoskopu obrazów, z których kazdy wart był tysiąc słów (jak czerwona apaszka na piaszczystym bezludziu, chuśtawki na placu zabaw w centrum Tokio i kołtun na głowie marokańskiego chłopca), nie wyjęłabym ani jednego ujęcia.
Nie będę więc słowami zaśmiecać tych obrazów. Dodam jedynie, ze ujęły mnie wszystkie. Najbardziej przejmująca zaś była Chieko, jasna plama żywego, nagiego ciała na tle nocnej panoramy Tokio. Ta postać i ten widok pozostanie dla mnie na zawsze ucieleśnieniem myśli Emmanuela Levinasa, który napisał, ze twarz jest bezbronna, i w bezbronności swojej domaga się odpowiedzi - response-ability. Ilekroć będę czytać, zobaczę ją, Chieko, w oprawie stali i szkła.

czwartek, 10 grudnia 2009

ER

Grzybek o czwartej trzydzieści czasu środkowoeuropejskiego (taki mamy zimą?) przybiega do mnie, witając mnie radosnym "dzień dobry mamo". Gdy mości sobie gniazdko obok mnie, pyta "która godzina?" i wierzcie mi, sama nie wiem, czy się cieszyć skokiem rozwojowym, który ostatnimi dni wydaje się być znaczny, czy wymamrotać coś w rodzaju "twoja ostatnia". Tłumaczę, że noc i pokazuję w szpary pomiędzy żaluzjami, a następnie wykręcam się plecami, w stronę wypoconej gorączką Skakanki. "Obróć się do mnie" - Grzybek nie jest wcale w ciemię bity i nie daje za wygraną. Po półtorej godziny negocjacji odnośnie czy godzina już dobra do wstania, czy nie, Grzybek ogłasza początek dnia i nikt już nie śpi.
Gdy na obcasach kozaków w szkole o osiemnastej się chwieję, mam taką pokusę, powiedzieć im wszystkim, studentom i młodym pracownikom, singlom, dinkom i konkubentom, że proszę państwa dziecko mi wstało o czwartej rano i padam na twarz, ale co ja będę uprawiać antyreklamę rodzicielstwa, co ja się będę dzieckiem zasłaniać.
No dobra, ci, co robią reklamy z uśmiechniętymi matkami, co na jednym kolanie tulą bobasa, a na drugim tłuką palcami w laptop, w białej bluzeczce, ale na dywanie, prawdopodobnie nałykali się środków odurzających. Bobas z laptopa zrobi wióry, wysmarkawszy się wcześniej w mamine biznes wdzianko. Macierzyństwo to taki ostry dyzur bez mozliwości wzięcia urlopu. I nie wiem, czy ja głupia czy brak snu to sprawia, ale nie zamieniłabym na nurkowanie w Egipcie i tipsy.

środa, 9 grudnia 2009

zawierucha dziejowa

To zupełnie nowy model bezdomności, nie móc się schronić w ciągu całego dnia w dziesięć minut pisania. Ale świat wokół wiruje, nabrawszy jakiegoś zupełnie nieziemskiegio przyspieszenia. Co drugi telefon jest od teścia w sprawie zlewu i całą Polskę obdzwaniam i guglam, i znajduję. Znalazłszy zlew, przywiązuję się od razu jak do pary nowych kozaków trzy lata temu, i potem negocjuję swój pomysł, bo nic juz mnie nie przekona, ze ktoś moze mieć lepszy.
W międzyczasie uczniom rzucam nowe światło na kwestię wojny trojańskiej, pokazując fragmenty filmu - te w miarę przyzwoite i bez rozlewu krwi. Z wojny trojanskiej jadę odebrać od rodziców posmarkane swoje znowu dzieci i Skakanka ma dreszcze.
A przecież nawet w odbiorniku radiowym, by dać czas na przestawienie się z kanału na kanał, gałka natrafia na szum.
Tego spokojnego szumu, tej robiegówki pomiędzy niespodziankami - mi brak.

wtorek, 8 grudnia 2009

posiadaczka zmywarki

Więc dziś dokonałam najszybszych zakupów w swoim życiu. Prawdopodobnie równiez najbardziej rewolucyjnych, nie licząc czerwonej sukienki dwa lata temu.
Teść, który od kilku dni odwiedza nas z piłami, wiertarką, deskami, śrubkami oraz generalnie bogatym asortymentem przyborów do majsterkowania, postanowił wyręczyć nas z trudu myślenia o remoncie kuchni i nasz stary kącik kuchenny (dwa metry kwadratowe powierzchni użytkowej) zamienić w niemal nowy. Znaczy, nie ukrywajmy, iz teść jest miłośnikiem tradycji i dopiero rzecz, kóra rozpadnie się w rękach, nabywa praw do bycia wyrzuconą - więc w zasadzie wszystko pozostanie bez zmian.
Ale piły i młotki są po to, by część naszych białych jak śnieg mebli epoki PRL stosownie przyciąć i wstawić tam co? Naturalnie zmywarkę.
Więc dzisiaj teść zabiera mnie do najblizszego sklepu AGD i tam, nie pozwalając nawet wysupłać z portmonetki końcówki o wysokości siedem dziewięćdziesiąt dziewięć, robi mi (nam) gwiazdkowy prezent. Wystarczyło pokazać palcem, która.
Tłumaczę teściowi, że tak szybko to ja nie potrafię kupować, zwłaszcza zmywarki i w ogóle nie mogę się przyzwyczaić do myśli, iz weszłam do wyzszej sfery posiadaczek tak nowoczesnego sprzętu agd. Za to wieczorem długo wybieram tabletki i nabłyszczacz. A na ścianach wymaluję niezapominajki.

sobota, 5 grudnia 2009

sztuczny mikołaj

Wczoraj do przedszkola przyjechał Mikołaj. Miał być święty, ale Skakanka uprzedziła nas, że będzie sztuczny. Sztuczny Mikołaj przybywa z sympatycznym, nieogolonym aniołkiem, który wygląda jak żywcem wyjęty z kabaretu. Sztuczny Mikołaj skarży się na niską jakość usług swojego asystenta, a asystent poprawia blond perukę i jest uroczo.
Wtedy boski Andy wyznaje, ze tez właśnie w pracy był Mikołajem. Znaczy zapakował swój antyczny strój i brodę, kupił czekoladki i obdarował swój zespół pracowników. Podejrzewam, ze to jedyny menedzer na świecie, który ma podobne pomysły. Potem zaś uczestniczył w korporacyjnej sesji zdjęciowej z podwładnymi, z której dochód w calości został przekazany na cele charytatywne.
Za pół godziny siedzenia na kanapie - mówi boski Andy - zarobiłem dwieście dwadzieścia złotych. Jeszcze nigdy moja praca nie była tak cenna.
Przez chwilę zastanawiam się, czy boski Andy nie mógłby w stroju Mikołaja wybrać się do pobliskiego centrum handlowego i, pozwalając się fotografować za drobną opłatą, zebrać datków na rzecz naszej potrzebującej zmywarki rodziny. Ale zarzucam ten pomysł. To w końcu zaszczyt być żoną stucznego Mikołaja.

czwartek, 3 grudnia 2009

kiedy ranne

Budzę się nocą o blizej nieokreslonej porze. Obok w łózku stwierdzam brak męza, za to obecność dwójki dzieci, co dowodzi, iz mialy miejsce jakieś przeze mnie przeoczone nocne migracje. Sprawdzam zgodność osób i kołder, i dokonuję w tej kwestii stosownych poprawek, by kazdy się wyspał zgodnie z przyzwyczajeniami oraz nie wstał z katarem z powodu odkrytych stóp. Potem próbuję zapaść w sen, ale na trzy cztery nie wychodzi, poza tym spodziewam się wkrótce budzika, a przeciez od dzisiaj się nie spóźniamy.
W tak zwanym międzyczasie próbuję wpaść na pomysł fabuły, którą by mozna w ramach, powiedzmy, stu stron zgrabnie rozwinąć i stwierdzam absolutny brak talentu w wymyślaniu czegokolwiek, co mogłoby czytelnika uwieść prostotą. Na stronie sześćdziesiątej ósmej owej fabuły, której nie mogę wymyślić nawet w zarysie, dzwonią dzwony pobliskiego kościoła i wiem, ze na pewno jest wcześniej niz myślałam i należy ponownie spróbować zasnąć. W końcu dzwoni budzik w komórce, kolejną swoją miłą melodyjką, i to ten moment, gdy robię się senna. Ostatnim wysiłkiem świadomości rejestruję myśl (autorzy w powieściach zawsze uzywają tej frazy), ze nic z naszych punktualnych postanowień, i - między dziećmi - zasypiam na dobre.
Fabuła poranka pozostaje bez odchyleń od codziennej normy.

środa, 2 grudnia 2009

schodami w górę, schodami w dół

Czekanie na szpital nie jest czasem straconym, ale nadawałoby się na zazalenie do trybunału w Hadze.
No bo z jednej strony nie potrzebuję już mieć tego czarno na białym, w nowym tuszu, którego pewnie nie będę umiała zainstalować w urzadzeniu wielofunkcyjnym, ze Grzybkowi coś dolega, bo z kazdym miesiącem widać coraz bardziej. I te momenty, gdy widać bardziej, są jak wbijanie igły pod paznkokieć. I moze zanim będzie od lekarza czarno na białym, to juz się oswoimy z tą nową wersją naszej rodzinnej biografii.
Jeśli coś nie ma sensu, to pytanie, dlaczego ja, dlaczego my. Ktoś kiedyś zapytał, a w kluczowym momencie mojej pierwszej niedoszłej i niebyłej powieści bohater miał dojść do wniosku, "dlaczego nie ja". Więc myślę, ze jestem dobrą kandydatką na matkę dziecka opóźnionego w rozwoju, gdyz mam tutaj wiele atutów, które moze słabiej predestynują mnie do zasług dla biznesu.
Z drugiej strony, te dzienne amplitudy i ambiwalencje, które z boskim Andy'm przezywamy, powinny zostać humanitarnie przerwane przez orzeczenie neurologa poparte stoswnymi wynikami badań.
No bo ile razy mozna razy przechodzić ściezkę od "zobacz, zachowuje się jak inne dzieci" do "zobacz, nie ma z nim kontaktu" i "zobacz, nie radzi sobie". Retorycznie pytam.

wtorek, 1 grudnia 2009

black and white

Kończy mi się w drukarce czarny tusz, a kolorowego całe mnóstwo. Bo i dni drukują się czarno-biało, z naciskiem na skale szarości.
Czas do końca roku odliczam czekając na korzystne warunki, umożliwiające pójście z Grzybkiem w końcu do szpitala. Tu zaś wymagana jest precyzyjna, acz nieosiągalna póki co, konstelacja jego zdrowia fizycznego - bez smarków i kaszlu - z wolnym łóżkiem na neurologii. Niechby to było tylko jedno dziecięce łózeczko, w razie czego kolega Borek ma wprawę w dostarczaniu łóżek polowych kobietom na oddziałach dziecięcych, więc jest jakieś zaplecze. W sumie mogłabym i na podłodze, o ile nie ma karaluchów, co nie jest takie pewne.
Daję radę w sklepie nie dla idiotów kupić tusz sama i na szczęście nie zadaje nikomu z obsługi klienta kompromitujacego pytania, gdzie znajdę tusz czarno-biały do mojego urządzenia wielofunkcyjnego. Mogłoby się bowiem okazać, ze sklep nie dla idiotów jest w rzeczy samej nie dla mnie.
Potem jadę schodami w dół wiedząc na pewno, że muszę podziękować za współpracę jednemu z kontrahentów, gdyż dalsza kooperacja wymagałaby moich zdolności bilokacyjnych.
Na pociechę mam nowy tusz. Nie do rzęs, ale niech będzie.

poniedziałek, 30 listopada 2009

biznes class

Otwieram drzwi mieszkania i na wycieraczce wita mnie dwóch panów w krawatach. Męzczyzna w krawacie to gatunek nieobecny w zyciu moim frimowo-chałupniczym, więc biel koszuli bije po oczach i domysły nasuwają się same. Juz więc obmyślam odpowiedź na pytanie, czy zastanawiam się, skąd się bierze zło na świecie (tak) i czy wiem, ze oni znają odpowiedź na to pytanie (wiem), a nawet w głowie układam sobie, jak w sposób przyjazny acz stanowczy odmówić współpracy w zakresie znalezienia się w gronie stu czterdziestu czterech tysięcy wybranych, ale nie, nic z tych rzeczy. Pan po lewej z bardzo wyraźną wadą wymowy (połyka afrykaty, lub spółgłoski zwarto-szczelinowe, jak kto woli) chce się dowiedzieć, czy słyszałam o modernizacji sieci telewizyjnej i ja go naprawdę nie rozumiem, i nawet pytam niedbale "ze co?", wychodząc na ostatnią chamkę. Ale spieszę się, właśnie bowiem wychodzimy z posmarkanym Grzybkiem się dotleniać i gawędzić o świecie w ten ostatni zapowiadany dzień złotej jesieni, i nie chodzi o armageddon.
Pan po lewej otwiera taczkę i z długopisem gotowym do uzycia zapytuje, czy mam kablówkę, czy cyfrowy polsat, czy "n" hajdfiniszyn i przeciez nie powiem, ze antenę balkonową z szansą na odbiór czterech programów. Ucinam więc stanowczym tonem, iz właśnie podjęliśmy decyzję o wyrzuceniu telewizora (dobra, nie podjęliśmy, ale wielu znajomych poleca nam tę ideę) i wtedy pan po prawej, milczący dotąd, się uśmiecha, a pan po lewej zatrzaskuje teczkę i połykając słowo "ciemnogórd" jak przypuszczam, udaje się pod kolejne drzwi.
Ale przynajmniej nie dostaję najświeższego numeru "Strażnicy".

niedziela, 29 listopada 2009

in the net

Następstwa zabaw hucznych są zawsze do przewidzenia: ta senność, co się rozlewa od przełyku w górę i w dół, lepkość powiek, tok myslenia jak w strefie ograniczonej prędkości i całkowity brak refleksu na rzecz refleksyjności.
Co za szczęście, ze dopomogły w kuchni Anna.m.anna i Mirella - wcale nie kuchenne Zosie, lecz szefowe projektów "paszteciki" i "sałatka prawie grecka". Jak zwykle kulinarnie nie obyło się bez odrobiny przesady, ale i tak z roku na rok marnotrawstwo zdaje się mniejsze.
Mimo że wesołość ogólna zalecana w listopadzie na receptę, i cieszę się tym szumem i gwarem, i stukaniem porcelany, metalu i szkła na zmianę z tłem jazzowych standardów, od rana dzisiaj poszukuję kameralnego schronienia. Więc z pomocą przychodzi poranna kawa jeszcze z gośćmi, co nie zdązyli na poranny pociąg, i popołudniowa z tymi, którzy nigdzie nie wyjezdżają. I dobrze.
Bo jeśli coś mam naprawdę w sensie posiadania, to te mało uchwytne nitki, co mnie łączą z innymi ludźmi. W świetle słonecznym niekiedy niewidoczne, doskonale prezentują się w kroplach rosy czy, dajmy na to, deszczu. Czy - jak się nawet, od czasu do czasu, oczy spocą.

piątek, 27 listopada 2009

status quo

Grzybek właśnie rozdrabnia łyzką masło do kruszonki, pieczemy bowiem placek drożdżowy.
Życie moje firmowe zakończyło się w środę gorączką Grzybka, więc jesteśmy razem w domu, ja i mój asystent.
I gdy ścielę późno łóżko, myślę o załozeniu firmy gastronomicznej o profilu wypieki domowe. Zbierałabym zamówienia, a potem piekła według fantazji i smaku, przeciez lubię i umiem. Bo tłumaczenie tekstów technicznych na tak zwany dzień dizisiejszy wydaje się równie możliwe jak wyprawa hulajnogą na Marsa. Deadline zaś coraz bardziej dead.
Ale nie, kto liczy na wylew frustracji kury domowej z ambicjami biznes ło, to się zdziwi. Ja sobie podczas ostatnich bezsennych nocy przy Grzybku wszystko przekalkulowałam.
Wcale nie chcę być kobietą sukcesu. Niech się dni toczą do taktu radia ram łagodnie pogodnie, niech mi wydajność spada, byle mieć czas na czytanie dzieciom i przytulanie, byle codzienną obecność szeregiem liter zaznaczyć, a mój small biznes niech sobie ma ludzką twarz. Dość, ze uczniowie chcą przychodzić na kurs, dość, że wychodzą uśmiechnięci. Wczoraj zaś gratis na ulicy znajduję sporą sumę i biorę za dobrą monetę, którą następnie oddaję opiekunce.
Do świata wielkiej finansjery to ja mogę na emeryturze. A teraz do kuchni sprawdzić, czy ciasto wyrosło.

środa, 25 listopada 2009

dam pracę

Słucham w aucie pogodnej powieści o kobiecej agencji detektywistycznej w Botswanie. I uświadamiam sobie, że niezbędnym elementem dobrze działajacej firmy jest sekretarka.
Jej brak staje się coraz bardziej dotkliwy. Jakże przydałaby się żwawa i zmyślna towrzyszka, która uprzątnęłaby tymczasowy stosik papierów - jakaś absolwentka Botswana Secretarial College. Tam uczą, że biuro nalezy zostawiać w takim porządku, jak gdyby w nocy miał w nim harcować szczur pożerający papiery. Rozgladam się wkoło - tak, w moim home office taki paper rat zdechłby z przejedzenia.
Odnotowuję za to drobne sukcesy w kwestii prania. Zdecydowanie go ubyło i dziwię się, że jestem tak szybka, iż nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiłam to wszystko. Potem przypominam sobie, że tą część prania, która się nie mieściła w łazience, w kilku workach wyniosłam na balkon. Na placach się skradam do drzwi balkonowych, sprawdzić. Jest.
Może jednak nie sekretarka, tylko pomoc domowa?

wtorek, 24 listopada 2009

ozdrowieniec

Boski Andy mówi, ze podczas pięciu dni horyzontalnej izolacji na okazję grypy, przezył głęboką wewnętrzną metamorfozę. Przyglądam się i w rzeczy samej, wokół niego jakaś taka aura, spokój, wyciszenie, ale zaraz przypominam sobie, ze przeciez nigdy nie cechowała go nadmierna wybuchowość, więc raczej mamy nieco wycieńczoną wersję boskiego Andy'ego sprzed choroby.
Boski Andy mówi, że wszystko sobie przewartościował i koniec z przepracowywaniem się, wyścigiem szczurów - choćby tylko wirtualnym - oraz ogladaniem tv.
Nie wiem, co tesciowa podawała boskiemu w rosole i czy jednak nie mieliśmy do czynienia z jednostką chorobową H1N1, bo zmiany są zgoła rewolucyjne.
Boski Andy miast korespondować z łózka z korporacją, gdzie dotąd bywał niezastąpiony, ściąga z wrzuty.pl wszystkie wersje piosenki Quasimodo, Belle, wykonując którą Garou w przebraniu wygląda jak zywcem wzięty z inscenizacji klas I-III (nauczanie początkowe). Po czym otrzymujemy wiadomośc od dostawcy sieci bezprzewodowej, ze obcinają nam internet z powodu przekroczenia limitów. Równie dobrze mogę iśc na kolejne trzytygodniowe L4, bo bez sieci moja praca tłumacza nie ma racji bytu.
Boski Andy tłucze mi orzeszki laskowe i przeprasza za sentymentalne swe usposobienie, które spowodowało zaistniałą sytuację. Potem ptarzy w lustro i mówi, ale trochę jestem taki Karpiel-Bułecka.
Odpowiadam, ze bardziej Bułecka i zaczynam podejrzewać, iz utrzymująca się długo gorączka spowodowala nieodwracalne zmiany w mózgu. Boski Andy nie oponuje.

poniedziałek, 23 listopada 2009

5 MB

Nie widziałam 21 gramów, chociaz moze bym chciała, ale do kinematografii eschatologicznej nie mogę się przełamać. Dość, ze ostatniej nocy śni mi się pokaz albumu ze zdjęciami z The Body Farm przy Uniwersytecie w Tennessee. Listopad jest stanowczo za długi.
Ale ja o czym innym chciałam. Podobno film jest o tym, ze dusza wazy niewiele więcej niz paczka proszku do pieczenia na kilogram mąki.
A ja od Kolegi Od Książki odbieram mailem 5 MB jego książki. Proszę bardzo, cała zmieszczona, rozdziały, podrozdziały, spis treści i podziękowania. Ostatnie jakieś szlify, wtracam przecinek raz na sto stron, zaraz ją wypuszczą na księgarskie półki, nakleją kod kreskowy, potem zrobią z niej seminaria i wykłady.
Tylko tyle, 5 megabajtów. Dobra, za nimi godziny, miesiące i lata, ale efekt końcowy w trzydzieści sekund przechodzi przez pocztę elektroniczną.
Nastrój mnie ogarnia jakiś podniosły, amatorzy pióra i zapachu świezengo druku zrozumieją bez trudu, jakie we mnie rodzą się instynkty.

sobota, 21 listopada 2009

everyman

Człowiek ma skłonnośc do wymyślania sobie cezur, po których zycie powinno wrócić do normalnego kształtu i biegu.
Jeszcze zrobić to i tamto, jeszcze skończyć projekt, jeszcze oddać zaległości, jeszcze przebyć anginę dziecka jednego i zapalenie ucha drugiego, jeszcze dzień temperatury, i przyjdą dni poweszednie.
Kinderbal się odbywa, wieszam jeszcze parnie i myję podłogi, i zadnych dobrych wieści od boskiego Andy'ego, który dzwoni zza miasta - nic nie przebiega według planu zwykłej grypy.
Wyobrazam sobie, jak z menazką rosołu chodzę do szpitala, albo mniej dramatycznie, grypę, co przechodzi w zapalenie tego czy owego i się martwię, i co mogę na odległość pomóc.
Ale nie planuję juz żadnych cezur. Gdyby normalność jednak w końcu przyszła, niech nas zaskoczy.

home alone

Od dwóch godzin nie śpię i myślę.
O czternastej przychodzi jedenaścioro dzieci na kinder bal i to bedzie dreszczowiec kandydujący do złotej palmy.
Boski Andy złożony grypą w naszej prowizorycznej izolatce. Pani doktor powiedziała mu wczoraj, że jeszcze dzisiaj będzie się czuł równie źle, jak przez ostatnie dni i boski Andy tego się trzyma, wziąwszy do łózka gazetę. Zaraz wyjedzie do swoich rodziców za miasto, by nie stwarzać zagrożenia epidemiologicznego. Takie to mamy boskie oblicze "świńskiej" grypy.
Szukam po sieci przepisu na pizzę.
W głowie układam program zabaw i prac plastycznych.
Nie wiem, od czego zacząć sprzątanie.
Szukam Zosi, która to za mnie ochoczo zrobi i jeszcze skoczy na ostatnie zakupy. Zosia wyszła, chyba placiłam jej za mało.

czwartek, 19 listopada 2009

ponurnik kłapouchego

Zdawało się w tym tunelu listopadowych doleglowiści rozbłyskać światełko, gdy Grzybek z dziką radością popędził znowu do przedszkola. Pozostaje znowu oczekiwać na wolne łózko na oddziale neurologicznym, by zdiagnozować jego swoisty styl bycia. W międzyczasie zaś zorganizować kilka rodzinnych uroczystości.
Ale nie. Na grypę zapadł boski Andy. I powiem Wam, drodzy Czytelnicy, jeśli się jeszcze ostaliście, ze jeden chory mąz jest znacznie gorszy niz siódemka chorych dzieci.
Boski Andy pada bowiem ofiarą własnej dociekliwości. Sprawdza co siedem minut wysokość temperatury, zwłaszcza po zazyciu proszków na zbicie. Mówię, że gdy zrobi wykres funckji spadania temeratury w czasie, uzyska obraz, jak bardzo naprawdę jest chory. Medytacje nad apteczką prowadzi, czy dla odmiany polopiryna S czy inny środek dostępny bez recepty. Przełyka gorzkie moje uwagiżywnym rosołem, bo wie, ze bezsilność moze w linii prostej doprowadzić żonę do utraty zmysłów.
I dobrze, że nie mamy świnki morskiej czy rybek, bo pewnie w listopadzie i tak wszystko by zdechło.

poniedziałek, 16 listopada 2009

powrót króla

Z odsieczą przybywa opiekunka, a takze boski A.
Boski A. wychodzi z pracy o piętnastej, co jest zapewne ścigane jakimś paragrafem korpo-etyki, i przebywszy rowerem trasę przez bibliotekę miejską, gdzie rośnie mój dług, oraz park stawia się pod drzwiami o szesnastej pięć.
Skakanka czeka jak nigdy, gdyż mamy sprawę niecierpiącą zwłoki. Otóz na folderku ze słoniem przykleiłyśmy koniecznych sześć naklejek z kolekcji małych zwierzątek z wodogłowiem (littlest pet shop, posiadacze córek wiedzą), wymiótłszy kąty, niczym ewangeliczna wdowa poszukująca zaginionej monety, w celu odnalezienia naklejek brakujących. Tu dodam, ze Skakanka już całkiem wyspecjalizowała się w interesownych modlitwach do św. Antoniego i kilka wieków temu z pewnością za kieszonkowe kupowałaby odpusty.
I gdy boski Andy z zołądkiem na kręgosłupie wstawia głowę w drzwi z nadzieją na bezzwłoczne podłączenie do podajnika z obiadem, machamy mu folderkiem przed oczami i, robiąc minę spaniela, wysyłamy do sklepu papierniczego nieopodal po odbiór nagrody. Nagroda bowiem, jak mówię, widząc pewne takie niedowierzanie na twarzy męża, jest zupełnie gratis. Skakanka zaś dodaje, ze nie tylko gratis, ale i za darmo.
I boski Andy wraca do domu po raz drugi, ze słoniem do kolekcji. Spokojnie mogę zasiadać do pracy.

sobota, 14 listopada 2009

pani (w) domu

Niestrudzony graphic designer pomaga mi zamieścić ten tu poster z lewej, w ramach sobotniego przemeblowania. Etykieta jest to zastępcza, etykieta po to, by trafić na półkę z jakąś kategorią, dajmy na to, gosposi i to nie byle jakiej. Niech Czytelnik zwróci uwagę na fryzurę, makijaż oraz klipsy - ta gospodyni domowa wstała o piątej rano, by wyglądać tak, jak wygląda, i ma za sobą noc na wałkach. A po niej nie widać.
Z lekkością dźwiga tacę z produktami, które zapewnią szczęście i zdrowie wszystkim domownikom - sylwetka wyrzeźbiła zapewne praca w ogrodzie oraz podnoszenie siatek z zakupami. Posyła nam wszystkim uśmiech, bo prace domowe to dla niej pestka, i na łyzce, którą spróbuje zaraz smak marchewki z groszkiem, pozostawi ślad karminowej szminki.
Takie to myśli chodzą mi po głowie, gdy wchodzę w trzeci tydzień L4 z dziećmi. Że ja, drodzy państwo, tego, za przeproszeniem, ideału, nie dogonię nigdy i nie znajdziecie u mnie w domu ani śladu krochmalu, ani śladu szminki.
Utknęłam pomiędzy odległymi gatunkami kury domowej i rekina biznesu, ze skłonnością ku pierwszemu.

happy (birth) day

Boski Andy wyjeżdża z rana, zaopatrzony w prezent urodzinowy z okazji własnej, na cykliczne warsztaty organizowane z przyjaciółmi, które mają ulepszyć komunikację w rodzinie i szczęśliwie przeprowadzić nas przez nadchodzący kryzys wieku średniego. Dzieci płaczą, tata nie jedź, i to jakby pierwsze owoce warsztatów prorodzinnych, mówię w drzwiach. Dopiero gdy zamykają się za nim drzwi i machamy jeszcze przez okno, dociera do mnie powaga sytuacji. Kolejny dzień w czterech ścianach z rekonwalescentami, z rytauałami mycia rąk, posiłków, wylałem, rozsypałem, wyprałam, posprzątałam.
Ale nie, dziś bedzie inaczej. Wyciągam z torby nabytą wczoraj trzypłytową rabankę dance i ubieram się w strój sportowy. Ogłosiłam bowiem kampanię walki z otyłością, po tym, jak ubrawszy się w spodnie wizytowe dostrzegłam, ze zabezpeicza mnie osobisty wał przeciwpowodziowy (zwany potocznie obwarzanką). Gdyby dziś ktoś mnie wrzucił do wody, byłabym niezatapialna.
Zatem koniec słuchania bajek grajek, podkręcam basy w rąbance i ćwiczymy, choć dzieciom akurat potrzebne tuczenie.
To pierwszy dzień mojego nowego, zdrowego stylu życia.

czwartek, 12 listopada 2009

ratatuj

Na pisanie o zdrowiu dzieci brak mi oryginalnych fraz, więc temat zarzucam. Niechybnie wróci, jak refren ludowej przyśpiewki, gdy będę wspominać udaremnione plany rodzinnych wydarzeń.
Dziś jednak w świetle fleszy jest mąż mój, boski Andy.
Boski Andy bowiem zastukał do drzwi naszego mieszkania dziś o piętnastej trzydzieści, czyli w porze, gdy pracownicy korporacji nie wracają z pracy. Dodatkowo czytelnika zaciekawić moze fakt, iz de facto przyszedł z pracy i objawił się w koszuli wizytowej i krawacie, acz bez kurtki czy nawet swetra. Na głowie miał za to czapeczkę z daszkiem, w rzucającym się w oczy kolorze tętniczej krwi, napisem "emergency response team". Pod ręką zaś dzierżył równie czerwoną apteczkę.
Ze zlozonych przez niego wyjaśnień wynika, że obok korporacji znaleziono bombę, ale nie podłożoną przez terrorystów, tylko niewypał, zapewne z czasów, gdy we Wrocławiu mozna było głównie spotkać Niemców i Rosjan. Dlatego też żywy dobytek budynku korporacyjnego ewakuowano. Andy zaś piastował funkcję ratownika i gdy sprowadzał trasą ewakuacyjną po schodach panie w szpilkach i szalach, sam nie zdązył do szatni, a nawet zapomniał torby, pieniędzy i dokumentów.
Wot, Mołodziec.

poniedziałek, 9 listopada 2009

szpital na peryferiach

Zwycięstwo ogłosiłam na wyrost i przedwcześnie.
Kolejny kilogram Skakanki wypocił się w jej dresik, skwiercząc przy trzydziestu dziewięciu stopniach, i wreszcie przyszedł kolejny lekarz, ale tym razem pediatra, znany nam od urodzenia dzieci, któremu zawsze dajemy prawo posiadania ostatniego słowa.
No i mamy nowy antybiotyk, stary był w za małej dawce.
Zawiodły braki w znajomości podstaw arytmetyki. Być moze laryngolog, co tamten lek wypisywał w zeszłym tygodniu, był bardziej jakby humanistą. A doktor, co był wczoraj, jakby nie zwrócił na to uwagi. Ale pamiętam mu, że wiedzial, co to są pet szopy, gdy zobaczył całą ich kolekcję u Skakanki.
Nikt nie jest perfektem. Poza naszym pediatrą, ma się rozumieć.

dryfując

Nad ranem juz bez wiary w sukces podaję kolejną dawkę środka przeciwgorączkowego, gdy Skakanka obok mnie na pokładzie kanapy w salonie maleńka taka wśród kołder, jak gdyby cała się w nie wypociła. Pamiętam myśli ostatnie, skąd by tu znowu lekarza i który by wiedział, jak pomóc od ręki, a potem zapadam w sen. I tylko juz w stopklatakach pamiętam, jak Grzybek wstaje i włącza swoją zabawkę edukacyjną, ale juz po chwili jej nie słyszę. W drugiej scenie boski Andy szeleści siatką z pieczywem. W trzeciej boski Andy idzie z deską do prasowania i pytam, gdzie jest Grzybek, a on mi na to, ze juz w przedszkolu. W ostatniej pamiętam, ze boski Andy siada obok mnie kurtce i podaje kubek z herbatą, mówiąc, kochanie, to zeby Cię dobić, gdyz boski Andy ma szczególną umiejętność dobijania mnie swoją boskością. Wypijam, by mógł napawać się wspaniałomyślnością własną i znowu się zapadam w kanapę na srodku naszego przechodniego z każdej strony salonu. We śnie pracuję w jednej szkole z dr Wilsonem z dra House'a i moje uczestnictwo w lekcji polega na czytaniu gazety w dizajnerskim pokoju nauczycielskim. Potem z uczniami idziemy na wycieczkę do lasu i trzeba się cicho skradać, by nie obudzić tygrysa bengalskiego.
Gdy wstaję, teleranek jest juz w połowie i zbliza się wielkimi krokami dziesiąta. Skakanka ma zaś po raz pierwszy od trzydziestu sześciu godzin temperaturę w okolicach 37.
Bitwa z własnym moim zmęczeniem przegrana, wojna z gorączką - przeciwnie.
Albo jakoś tak.

niedziela, 8 listopada 2009

czekając na godota

Czekam na lekarza medycyny rodzinnej od czwartej rano. Znaczy najpierw czekałam godziny ósmej, by mozna było juz dzwonić i wzywać. Od ósmej zaś rano czekam przyjazdu i myślę, ze może inni mają abonanment złoty czy srebrny a nie niebieski, jak boski Andy w niepublicznym zakładzie, refudnowanym przez korporację w iluś tam procentach. Patrząc przez okno wyobrazam sobie znacznie gorsze przypadki, którym lekarz medycyny rodzinnej dał pierwszeństwo, jak świńska grypa, tęzec, koklusz i czerwonka. U nas tylko niemozliwa do zbicia gorączka, co wyskoczyła w czwartym dniu podawania antybiotyku, majaki, ból dłoni i nogi, z naciskiem na gardło.
Skakanka się trzyma, ja słabiej. Pod domem zamiast oznakowanego auta lekarza medycyny rodzinnej stoi trukusowy resorak. Pierwszy raz taki kolor widzę na samochodzie. Auto płaskie, tuningowane, pewnie jeździ nim jakiś duzy chłopiec, obserwuję dla zabicia czasu.
Gdy jem trzeciego pod rząd michałka, mamroczę do Anioła S. pytanie, czy tak jak ja, zastanawia się, skąd ja wezmę dobre w pasie spodnie zimowe. I jestem mu z góry wdzięczna z troskę.

sobota, 7 listopada 2009

kitchenstory

Entuzjazm kuchenny Julii Child udziela się i mnie, i te ostatnie dni gotowania i serwowania są naznaczone joie de vivre, to szczególnie w sensie przyjemności podniebienia. Zachwycamy się więc ze Skakanką smakiem kremu czekoladowego, i odkryciem wydaje mi się groszek w sheperd's pie. Gdy goście w drzwiach, potrawy wyglądają znacznie lepiej ode mnie, gdyż z całą pewnością nie zdążyłam wysuszyć włosów i radośnie sterczą a la lata osiemdziesiąte, wideoteka dorosłego człowieka i Majka Jeżowska - dzidzia piernik par excellence. Ale to uroczystości chorej coraz bardziej, mimo antybotyku i medycyny domowej, Skakanki, więc nie muszę wyglądać, jakbym właśnie wyszła ze srebrego ekranu w przerwie na reklamę pantin pro-wi.
Teść, który kiedyś powiedział, kto by chciał nakręcić film o takiej Okruszynie w domowym zaciszu (Łepkowska by takiego scenariusza nie wymyśliła), tym smamym poddając mi impuls w stronę opowiedzenia jednak tej historii, wchodzi do kuchni mojej obolałej i mówi, Okruszyno, tak mi się marzy, żebyś tu miała zmywarkę. A ja powstrzymuję odruch, by podskakiwać z radości i dyplomatycznie odpowiadam: noo, moze zmieściłaby się.
Gdy teść bowiem daje nihil obstat, boski Andy musi ulec tej jakościowej i ilościowej większości.

we're gonna have a party

Porządkuję na cześć gości stosy odzieży tu i tam, napotykając zwłaszcza kurtki w ilościach wskazujących na to, że jeteśmy rodziną dziesięcioosobową.
Tak oto padłam ofiarą własnej zapobiegliwości, kurtki nabywszy dzieciom przejściowe, ciepłe i narciarskie, oraz kombinezony, w rozmiarach od teraz do pierwszej klasy gimnazjum, jak sądzę. Trafienie z rozmiarem wydaje się moim słabym punktem. Niestety, zginęły mi paragony, więc zwroty nie wchodzą w grę. Cóz, w dobie kryzysu jedni inwestują w złoto, inni w odziez zimową. Z pewnością jednak przez najbliższych co najmniej pięć lat problem, czy dziecko ma kurtkę, nie będzie mi spędzał snu z powiek.
Wysyłam boskiego Andy'ego po ryz do sałatki, parboiled, i uprzedzam, iz polskie ekspedientki tłumaczą, iz to ryz paraboliczny. Andy mówi, to jeszcze nic, pracuje z nim była agentka biura podrózy. Tam często ludzie przychodzili kupować wczasy, tylko, proszę pani, zeby było all exclusive.

piątek, 6 listopada 2009

kuchcikowo

Słusznie Czytelnik się spodziewa, iz niewiele jakoś ostatnio wydarzeń do śmiechu, ale przeciez niemądry kto wśród drogi z przestrachu traci męstwo, im srozsze ciernie głogi tym milsze jest zwycięstwo*, więc wbrew sobie piszę.
Skakance bół ucha przechodzi na połowę głowy i nie chcąc dokładać jej zmartwień, zapraszam na jutro kameralne grono urodzinowych gości. Menu planuję z przyjemością, ale po chwili uświadamiam sobie wszelkie zaległości w porządkach i praniu, i mina mi rzednie. Trzymam się obiema rękami krzesła, by nie rzucić się w wir porządków, ponieważ obiecalam dziś Skakance kuchcikowo - pieczenie tortu czekoladowego. Nie mogę powiedzieć: sorry mała, ale mamusia teraz będzie myć drzwi i okna, by nie wypaść blado przed własnymi teściami.
Kogo obchodzi, jak wypadnę. Ważne, by na torcie były świeczki, w stosownej ilości.

*W. Bogusławski Krakowiacy i górale

środa, 4 listopada 2009

julie&julia

Marta organizuje wyjście na kino tzw. kobiece (mało akcji, duzo emocji, myślę, ze to dobra próba definicji), więc idziemy - Opalona, Ralfetka i ja. Stawiam się w stroju roboczym, który lśni jak psu ..., poniewaz prosto ze szkoły i prosto ze Skakanką od lekarza, bez szans na międzylądowanie w garderobie.
Wiem, ze seans będzie o pisaniu i gotowaniu, i o ile pierwsza składowa zawsze wydaje się pociągająca, to kuchnia zedcydowanie nie jest moim ulubionym miejscem w domu (może dlatego, że ciasno i tynk się sypie na głowę?).
I oto oglądam historię sukcesu wydawniczego, okupionego - na mój gust - męczeństwem, bo autorka zyskuje rozgłos, opisując na blogu koleje realizacji 524 przepisów archaicznej kuchni francuskiej. Historia z werwą, no i Meryl Streep, dzięki której warto.
W jakąz wpadam ambiwalencję.
Może gdybym przerzuciła się na pisanie o kulinariach, też spadłaby na mnie sława i pieniądze (na kapitalny remont kuchni, dajmy na to). Jakze jednak nudne byłyby to opowieści, jakże mało urozmaicone i pospolite; nie sądzę, by ktoś chciał to wydawać czy zamieniać na film.
Pozostaje mi pisanie dla idei.

poniedziałek, 2 listopada 2009

akcja znicz

Około godziny szesnatej trzydzieści, gdy ciemności gęstnieją na tyle, że pora na elektryczność, ostatnia żarówka w kuchni rozbłyska, trzaska i gasnie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż wczoraj to samo, co dziś z lampką awaryjnie przypiętą do półki na przyprawy, stało się z górną lampą. I to jakby nieodwracalnie, zmiana żarówki nie pomaga.
Zapalam świeczkę i przy niej przygotowuję posiłek. Boski Andy wraca i mówię mu, że klimatycznie wszystko pasuje. A tak, dzisiaj Dzień Zadusznych, odpowiada przytomnie mój mąz i zastanawiam się, czy zaduszni to my, czy oni.
Obecnie jest u nas sąsiad z klatki obok, himalaista, weteran łącznościowiec, uczestnik ostatniej słynnej zimowej wyprawy na K2. Nie ma komu się wspinać zimą, mówi, stara gwardia się wykruszyła, i uświadamiam sobie, że martwię się niepotrzebnie, iż do bramy obok po śrubkę wybiera się bez kurtki. Chodzi po meblach, wodzi czujnikiem po ścianach, gromadzi dowody na to, iż instalacja padła.
Trochę się martwię, ale bardziej się cieszę. Radośc okazuję umiarkowanie, by nie przeszkadzać Andy'emu w podejmowaniu decyzji. Remont kuchni wydaje się nieodzowny. Ze Skakanką do poduszki wybieramy kolor kafelków.

niedziela, 1 listopada 2009

i niewidzialne

Boski Andy w trasie na wieś, obok spokojna obecność dzieci w ogromnie ważnych tematach porannych zabaw, a ja - w placku słońca przy stole pod oknami, prezentującymi jeszcze ciągle jesienne dekoracje - czytam Izajasza.
I pamiętam, że kiedyś czytywałam więcej i bardziej, widać po pokreślonych stronach i notatkach na marginesach. Ale dzisiaj w placku słońca też czytam, jak gdyby pierwszy raz, o tym, że mam polisę od najgorszych nawet rzeczy, jakie hipotetycznie mogłyby mnie w życiu spotkać:

Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o Tobie!
Oto wyryłem Cię na obu mych dłoniach*

I wiedza na temat basic facts of life mi się jakoś natychmiastowo porządkuje, już nie w stronę nagrobka, ale raczej w stronę przejścia na drugą stronę. A tam czekają kochające ramiona, tam wpadnę prosto w dłonie, na których rozpoznam moje własne imię.

*Iz 49,15

sobota, 31 października 2009

wszystkie rzeczy widzialne

Z powodu zaistniałego w domu smarkania i kaszlu w połączeniu z temperaturą, wybieram się pojedynczo.
Samemu jest znacznie trudniej stać oko w oko z kamieniem nagrobnym, mając przed oczami same fakty. Some basic facts of life, nie pamiętam juz skąd ta fraza. Cmentarz ten sam, co od lat, oswojony niby taki jak samodzielnie odchowane szczenię. A jednak, samemu trudniej oko w oko z faktami.
Łatwiej było w towarzystwie rodziców, gdy myslenie o faktach można było zamienić na czekanie na swoją kolej do zapalenia knota. Albo te drobne, niewypowiedziane spory o ustawienie zniczy, po przekątnej czy bardziej inaczej; głos decydujący zawsze miał Tata. Dziś lampkę stawiam tam, gdzie chcę i na swoją kolej czekam juz w innym sensie, ogarniając wzrokiem daty i w myślach obracając wszystkie niemozliwe juz gdyby.
Potem przechodzę między dekoracjami, podziwiam, jak można ładnie i z pompą zakryć some basic facts of life, jak robi się kolorowo, iluż pytań mozna uniknąć. I wracam do swoich, smażyc na obiad krokiety.

stowarzyszenie umarłych poetów

Po drodze słucham w P.D.James Mind to Murder o pisarzach, co mówią o pisaniu, lecz nie mają trzewii, by pisać. Wszystko więc jakby w klimacie nadchodzącego święta, z intelektualnym i tówrczym wypatroszeniem włącznie.
Widzę, ze tydzień wyssał ze mnie soki życiowe nie tylko dlatego, że był pracowity, ale że próbowałam osiągnąć perfekcję we wszystkich składowych mojej roli życia, czy tam życiowej roli, jak kto woli. Niestety, supermama wyklucza się z superbzinesłoman, a zadowolenie wszystkich dokoła - z osiągnięciem jako takiego poziomu satysfakcji własnej.
Jak balsam spotkanie w piwnicy uroczego lokalu. Z racji nadchodzącego święta, można by powiedzieć, że to zlot czarownic, ale przecież grono równie urocze. Justy bowiem nam się objawia z Manchesteru na kilka godzin, niczym kometa, więc korzystamy z okazji. Siedzimy w przy stoliku, zamieniwszy adidasy siatkarek na szpilki. Jem i piję, odganiam wieczorną senność, ale nie dzięki tej uczcie pewne części mnie jakby zmartwychwstają.

piątek, 30 października 2009

dekoracje

Zastanwiam się od rana, z której strony się uszczypnąć, by się jeszcze piątkowo zmobilizować, jak maratończyk po 37 kilometrze.
Za oknem zupelnie jesienna fototapeta i mogłoby tak zostać nawet do wiosny, moze nawet częściej myłabym szyby dla poprawy rozdzielczości.
Po drugiej stronie okna już nie tak kolorowo i wesoło. Grzybek z temperaturą, nie próbował dziś, jak zwykle, na kalesony wkładać zimowych butów, z pośpiechu, by jak najszybciej do przedszkola, do siostry, pani, dzieci i prac. Przeciwnie, leżał cięzko na moim brzuchu, pozbawiony zupełnie polotu.
W kuchni namacza się garnek po wczorajszej zupie, efekt uboczny obiadu zjedzonego o dwudziestej pierwszej. Na głowie kołtun, na drugim oknie windowsa tłumaczenie do skończenia, boski Andy oszronionym rowerykiem do pracy, minutnik milczy w pokoju za ścianą, za daleko, by iść i nastawiać.
Dziś nic nie będzie na czas.

środa, 28 października 2009

the observer

W kazdej grupie mam takich, mam obserwatorów, nie ONZ czy UE, ale rodzimych.
Obserwator nie bierze udziału w lekcji, manifestuje brak zainteresowania oglądając swoje linie papilarne lub paznokcie, pocztę w telefonie, ścianę za moimi plecami. Najmłodszy obsrwator ma lat pietnaście, najstarszy trzydzieści pięć. Najmłodszego od przedszkola na angielski zapisuje mama i pacholę po prostu nie ma wyjścia, więc siedzi bite dziewięćdziesiąt minut czekając na koniec. Najstarszy prawdopodobnie należy do kadry menedżerskiej, zrobił siedem prezentacji w powerpoincie i wie lepiej ode mnie, jak się prowadzi lekcje. W odróznieniu od nauczyciela w szkole dysponuję skromnymi środkami przeciwdziałania, bo moja skuteczność mierzy się obecnością na zajęciach w przeliczeniu na dochód firm, z którymi współpracuję. Muszę zatem być miła jak liść babki na otarty naskórek.
Oglądam House'a, jedząc obiad, i słucham po ciemku jak pada deszcz. House znany jest z ignorowania norm społecznych. Przez moment zastanawiam się, co by było, gdybym spróbowała to robić sama.

wtorek, 27 października 2009

le matin

We wtorek wpadam przez kompletne zaskoczenie. Jest ósma rano i smazę naleśniki, a w radio spiker krzykliwie ogłasza, że gdzies sprzedają pralki z mp czwartym. Usiłuję sobie przypomnieć, jak zawiłe drogi życiorysu doprowadziły do tego momentu właśnie, ale jest zbyt wczesnie i nie uruchamiają mi się jeszcze zadne aktualizacje. Raczej mam fantazje, w których szczupła gosposia koło sześćdziesiątki szeleści wykrochmalonym fartuszkiem i przynosi do łożka świeze rogale z dzemem truskawkowym, i mówi miękkim głosem, nieprzystającym do fartuszka: Madamme et Monsieur, votre petit dejeuner.
I przypominam sobie. Mała rączka Grzybka próbuje wcisnąć mi do bezwładnej ręki orzeszek i słyszę głos: rozłupiesz? Mogła być szósta rano, tak ten dzień się rozpoczął.

poniedziałek, 26 października 2009

i inne zjawiska meteorologiczne

W sjeście jest się zawsze jak w oku trąby powietrznej - cisza i spokój, jak gdyby nigdy nic. Gdy spadają na mnie tłumaczenia, lekcje, terminy i przeziębienia, Kydryński nadal o Chrisie Botti, Richardzie Bona, Carlosie do Carno i Dianie Krall, niezmiennie od miesięcy i lat. Zmartwieniem mu jedynym obecnie wydaje się brak słońca, ale niewielkim, bo wszystko wynagradza portugalski szept i nowa płyta Stinga. Spizarnia na zimę pełna przytulnych dźwięków, jak sam zapewnia z charakterystyczną swą wadą wymowy. I gdy słucham, to się zgadzam, po prostu Kydryńskiemu wierzę. I myslę, jak dobrze, że są na świecie ludzie, którzy kochają to co robią, dla przykładu słuchają muzyki i puszczają ją w radio, i nawet to "r", które Kydryńskiemu nie bardzo po drodze, nie stanowi zadnego przeciwskazania.
Wokół wiruje odwlekający się szpital, dziury w budżecie i zębach Skakanki, uczniowie i klienci detaliczni oraz inżynierskie toporne frazy. U Kydryńskiego na Boze Narodzenie śpiewa Sting. Posuchajcie sami, link obok w szafie grającej.

niedziela, 25 października 2009

aktywiści

Niedziela przynosi drobne rewolucje.
Okazuje się, iż koleżanka po piórze nie kupiła motocykla, jak myslałam, lecz kryminał.
Georgiana zaś otrzymuje w prezencie od George'a skrzynkę mailową, nówkę nieśmiganą, i runął ten ostatni mi znany bastion obrony tradycji przed technicznymi nowinkami. Czekam teraz na bloga georgianna.blogspot.com; mało bowiem osób znanych mi realnie uprawia ten rodzaj działalności hobbystycznej, i podczas gdy wszyscy znają moją bieżączkę, ja mało wiem co u kogo.

Poza tym wszystko po staremu. Na wspólnym rodzinnym spacerze George znowu jest ojcem z kinder bueno i znać, sobotnia zła passa minęła. Z Georgianą wymieniamy się wiedzą na temat obecnych trendów żywieniowych, w połączeniu z utyskiwaniem niejakim na ilość czasu pochłanianą przez gary, a gdzie czas na samorozwój nas, inteligentnych, rzutkich i jeszcze przecież nie starych. A gdzie czas na bimbanie z dziećmi na kanapie, na nicnierobienie i niezauwazanie kątem oka rzeczy w geometrycznym nieładzie.
Potem zbieramy się na kanapach u Georga i Georgiany, i razem z innymi jemy orzechy laskowe i opowiadamy, i wychodzi, że aby mieć czas na nicnierobienie trzeba by nas było pasami powiązać. Dopiero wtedy, po dobroci to nie.
Dziwne czasy.

sobota, 24 października 2009

tytułu nie zdążę, bo za chwilę zadzwoni

Dzwonię do Dag zapytać, czy jej dzień tak parszywy i naznaczony niemocą, jak mój. Niby wszystko gra, niby wirówka wiruje i dzieci zajęte, a jednak wrażenie ogólne jest takie, że należałoby używać słów niemile widzianych przez cenzurę. W telefonie głos Dag słyszę entuzajstyczny, więc nie próbuję narzekać, a zamiast tego narzekam w dialogu swym wewnętrznym.
Nie, żebym oddawała tę sobotę walkowerem, jeszcze szykuję Shepherd's Pie, tak, to co jadłyśmy w Manchesterze u Justy, a co dziś Yola mi mówi przez telefon spod Paryża, że oni właśnie siadają to jeść. Boskiego Andy'ego więc wysyłam z siatką i też robię, bite dwie godziny, i nic. Jedzenie smaczne, tłumaczę Skakance, że specjalność z tego miesjca, gdzie oglądany dziś Wallace i Gromit oraz niejaki baranek Shaun. Mimo to jednak sobota toczy się jak po grudzie, wstyd powiedzieć, chciałoby się rzec: niech opadnie juz kurtyna nad tym dniem.
I wtedy wieczorem wpada Drobek z małymi Drobkami i mówi, że dzień jakiś taki niemrawy. A potem dzwoni George, ten który zawsze jest mężem i tatą z reklamy, ale nie Providenta tylko raczej kinder bueno, i mówi, że dziś był do bani. I dopiero te wieści wprawiają mnie w świetny nastrój, nie ma bowiem nic gorszego, niż czuć się w tyle za wszystkimi. A okazuje się, że jesteśmy w peletonie.
Teraz zaś muszę kończyć, gdyż za chwilę zacznie dzwonić mój kuchenny minutnik dostany dziś w prezencie. To mój nowy Time Efficiency Coach, do tej pory bywał nim George, wysyłający mi upomnienia mailem, że marnuję nieprzebrane ilości czasu.
Ale o tym kiedy indziej.

piątek, 23 października 2009

i'm getting high

Siedzę w home office. Koresponduję oraz tłumaczę pale fundamentowe wbijane.
Na przemian włączam i wyłaczam pralkę, przeszłam bowiem na system wielkiego prania raz w tygodniu. Gotuję rosół, bo Grzybek też kaszle i smarka. Powrót do znanej mi roli intendentki i gosposi jest miłą odmianą.
Z torebki pachnie mi kawa świeżo mielona, zakupiona wczoraj podczas przechodzenia na skróty przez plac dominikański. Na skróty się przechodzi przez obecny tam pasaż handlowy z fontanną, na której siedzą królewicze przebrani za ropuchy i plują. Podczas mojej drogi na skróty w sklepie z kawą ktoś akurat mielił i nie mogłam się oprzeć pokusie, mimo trudnych okoliczności tzw. końca miesiąca (miesiące powinny być krótsze). Kawę więc vienna melange zakupiłam na niezobowiązujący prezent, a dziś, zanim prezent oddam, ją wącham przez zatkany nos.
Obok laptopa mam kubeczek z inhalacją z olejków o zapachu mięty. Bardzo suche powietrze z głośnego wnetylatora pod klawiaturą źle mi wpływa na śluzówkę.
Na skutek intensywnych aromatów z dodatkiem substancji uzależniających powinnam własnie mieć wizje i je opisywać.
Nic nie ma.

czwartek, 22 października 2009

intermediate tue-thu

Kaszlę publicznie i otwarcie na oczach uczniów, którzy mają odpowiednie dać rzeczy słowo, bo w nowej siedzibie starej szkoły językowej z renomą nauczycielowi w sali nie przysługuje biurko, za którym mógłby nieco się schować. Rozkładam więc płaszcz i materiały dydaktyczne, oraz - od czasu na czasu i na moment tylko - moje ciało pedagogiczne na maleńkim białym krzesełku, wypożyczonym z korytarza.
Przepraszam i z kaszlem swym wychodzę i gdy wracam, po policzku spływa mi łza, ale nie z żalu, tylko z wysiłku, by już nie kaszleć i zrealizować zaplanowane zajęcia.
Markerem jezdzę po tablicy, to z prawej, to z lewej strony jak pogodynka, oraz łzę otarłszy, nie zapominam o uśmiechu i staram się zebrać w sobie wszystkie atrybuty nowoczesnej dydaktyki. Ma być lekko, miło, estetycznie i z humorem.
Gdybym nie lubiła uczyć, nie wytrzymałabym tej presji.

wtorek, 20 października 2009

torn apart

Więc trzy dni ze środka tygodnia będą moją jakby stałą delegacją, z widzeniem dzieci w drodze do i z przedszkola, a potem do poduszki, po myciu zębów.
Organiczne to urwanie pępowiny jest mi szokiem i mimo że przed grupami uczniów dwoję się i troję, obawiam się, że widzą, iż jestem w pierwszej kolejności niezorganizowaną gospodynią domową, a w drugej - niezorganizowanym lektorem.
Więc nowe podręczniki oglądam i wybieram, tematy obracam w dłoniach jak papierowe statki, co zaraz odpłyną, a na nich moje dzieci, które zdązą dorosnąc beze mnie, a torba z pomocami dydaktycznymi jest tak ciezka, ze idąc pochylam się i nie do końca wiem, po co to wszystko.
Jakze wszystko układa się wbrew naturalnej mej inklinacji ku prostym odpowiedziom, klarownym definicjom, jasnym podziałom. Ale nie, piastunka domowego ogniska ciągnie kusą kołderkę, pod którą chce się skryć kobieta spełniona w biznesie i na skutek tej szarpaniny, kołderka coraz bardziej wyświechtana.
Zaraz rzucą się na siebe z pazurami i za włosy, jak na kiepskim filmie z pogranicza gatunków.

poniedziałek, 19 października 2009

szalone nożyczki

W domu za to szafę otwieram i wydobywam małą czarną znanej marki, nabytą w czasach studenckiej glorii po sześciu godzinach zwiedzania sklepów z Dag. I stwierdziwszy juz, ze na nic ona, wpadam na pomysł. Nozyczki przynoszę i tnę, tnę bez żalu i bez wykroju, gdyz planowanie to zawsze dla mnie strata czasu - kazdy projekt mozna natychmiastowo zweryfikowac w praktyce, i ja wolę na skróty.* I juz mam nowy fason, nowy krój, do podszycia z wieczora.

I przypominam sobie Coco avant Chanel, jej szalone nożyczki i jej wiarę, że urzeczywistni kazdy ze swoich projektów. Jakże mi takiej Coco w pobliżu brak, może zaraziłaby mnie podobną determinacją.


*Florence Littauer uważa, że jestem melancholikiem, ale to bzdura. Choleryk wydostaje się ze mnie nawet uszami.

hu hu ha

O tej porze w pasażu handlowym nie ma jeszcze nikogo i po parkingu podziemnym mozna jeździć zygzakiem i na szagę, którą to możliwość skwapliwie wykorzystuję.

Potem schodami w górę, schodami w dół, a jedne od drugich dzielą odległości na tyle duże, bym jako potencjalny nabywca miała czas ocenić, iż potrzebuję całkowitej wymiany garderoby na jesień w związku z nadejściem nowych trendów.

Ale szukam kurtki zimowej dla Grzybka, mimo że dwa tygodnie temu znalazłam dopiero co kurtkę jesienną, a w zeszły piątek - jesienne buty. Potem już z kurtką, gdy do auta się przemieszczam, ludzie pojawiają się gdzieniegdzie. Sumuję wydatki na zmianę sezonów i reflektuję się, że to dopiero jedno dziecko zimy bać się nie musi i nieznacznie popadam w przygnębienie. Za to z ulgą odkrywam, iż dzięki brakowi funduszy, nie muszę juz podejmować trudnych wyborów w zakresie długości, koloru i fasonu płaszcza dla siebie, oraz doceniam fakt, że w zeszłym tygodniu udało mi się nabyć w second handzie sztruksową mini sukienkę, w której przpadnę do gustu krnąbrnym gimnazjalistom.

Bo po dzisiejszej kalkulacji, nie miałabym juz odwagi ni chęci.

niedziela, 18 października 2009

wolny zawód

Podobno są tacy, co mi zazdroszczą wolności zawodu, ale wolność ta jest zawodna. Ceną za nienormowany czas pracy jest telefon służbowy, który dzwoni szczególnie często od piątku wieczór do niedzieli po południu, oraz zupełny brak telefonów od tych, z którymi próbuję się skontaktować od poniedziałku do piątku w kwestiach palących, nim rozpocznie się kolejny tydzień jesieni.
Dzwonią tez ze starej szkoły, z którą wewnętrznie wzięłam rozwód z powodów finansowych (brak pensji za czerwiec wydał mi się dobrym argumentem za). A jednak słyszę, jak im mówię, że się zgadzam i biorę kolejne grupy w centrum miasta. Okazuje się tez, ze gdybym chciała się dorobić sławy i pieniędzy, musiałabym nie bywać w domu popołudniami, wieczorami i w weekendy, a dzieci kochać tylko na zdjęciu w coraz grubszym portfelu.
Wybieram czytanie wieczorami doktora dolittle'a, powierzając finanse Opatrzności, w myśl zasady, że głupi miewają szczęście.

sobota, 17 października 2009

małe frustracje

Warsztaty odbywają się i gdy jest juz po wszystkim, nie wiem, jak udało się przeprowadzić to skomplikowane logistycznie przedsięwzięcie, gdzie linie podziału czastkowych odpowiedzialności wielu osób miały znaczenie podobnie istotne, jak sznurki skomplikowanej marionetki.
Kukiełka jednak miała wcale udany występ, po którym ukłoniła się z gracją i gdy opadła kurtyna, zadowolona wróciła do swojego pudełka.
Pisaniu tylko swojemu wierzę coraz mniej, coraz mizerniej się staram. Rozdana na prawo i lewo, coraz częściej miewam wrażenie, ze zostaję z pustymi rękami na klawiaturze. Wydając się oczom i gustom nie pamiętam juz nawet czyim na pastwę, dzień zakańczam bez dorobku, bez życiorysu na Nobla, jak Herta Muller, ale także niestety bez jej zdolności opowiadania. Nie, żeby mnie to specjalnie martwiło. Może tylko trochę.

piątek, 16 października 2009

words words words

Dzień zwisa od rana na włosku, dzieci w domu, gdyz przedszkole zamknięto, z nikim z pracy nie mogę się prozumieć, a tydzień trzeba zakończyć ustaleniami w sprawie grafików, podręczników i perspektyw współpracy, bo inaczej przyszły zacznie się od rana od kłopotów.
Za to z przyjaciółmi korespndencja kwitnie, choć bywa niewybredna, jako że próbujemy wspólnie przygotować dzień warsztatów, a nawet zaprosić gości ze stolicy. Jak Polacy z Wiezy paryskiej Prusa, którzy z początku wszyscy chcieli być dyrektorami, o co nawet pobili się i rozbiegli, spieramy się o pierdoły, choć i tu widać szeroki zasób intelektualnych mozliwości. Więc są wypowiedzi na forum, następnie listy, a następnie nawet telefony i istnieje szansa, że nie sełni się najgorszy scenariusz, który pięknie w krótkiej formie poetyckiej ujął kolega Borek:

ale jaja,
rozwiążmy się
zanim poznamy swoje pełne dane teleadresowe


Prawdopodobnie ten wiersz biały i wolny był efektem pośpiechu, ale po tej próbce byłabym gotowa autorowi wydać tomik i nie jest to tzw. ściema.
A pełny tekst arcy-zabawnego felietonu Prusa, którego fragmenty noszę w pamięci od lat jakiś osiemnastu, znajdziecie TU. To rozrywka najwyższej próby.

środa, 14 października 2009

post-feminizm

Winno być: w szkole kwadrans przed celem rozmowy z szefową oraz skopiowania materiałów na urządzeniu zwanym potocznie xero.
Jest: połowa miasta, we włosach zapach naleśników smażonych jeszcze do wyjścia na przemian z pakowaniem torby, przybory do makijażu rozrzucone na siedzeniu pasażera, inwektywy rzucane w strone kierowców i ich niskich umiejętności forsowania chodników, a w ogóle czemu wszyscy tu są.
Na rondzie wdzięcznie rozbite na drzewie auto i dziewczyna w kożuszku, pewnie dzwoni do męża i życzę jej, by mieli AC, bo światła samochodu na skutek kolizji dostały zeza i patrzą jedno na drugie, zza pnia. Wobec męża mojego, boskiego Andy'ego, uczucia mam mieszane, gdyż przechwyt dzieci nie odbył się w zsynchronizowanym czasie, po prostu na czas z pracy nie wrócił, i spóźnię się na pewno, na pierwszą lekcję z nową grupą się spóźnię.
Tu następuje szereg rozważań natury filozoficzno-społecznej, że praca kobiety to jej hobby, praca zaś mężczyzny - to byt rodziny, ale ponieważ to treści stare jak świat i znoszone jak spodnie w kroku, nie będę.
W końcu przecież piję teraz herbatę, jest już po wszystkim, jutro nowy dzień. Nie warto robić uogólnień.

wtorek, 13 października 2009

idzie lasem pani jesień, guzik od spodni w garści niesie

Wobec zapowiadanych niskich temperatur, wichur i zamieci, organizm mój najwidoczniej przygotowuje zapasy. Przyjemności podniebienia jesienią narzucają się szczególnie, a zwłaszcza upodobanie do kiełbasy i czekolady. Niepomna na niebezpieczeństwo niedopięcia się w spodnie, co właściwie jest już faktem po pierwszym miesiącu pracy umysłowej, konsumuję. Białe pieczywo z majonezem, ser camambert, kakao, budynie waniliowe oraz korporacyjne czekoladki boskiego Andy'ego w ładnym drewnaninym pudełku. I orzechy włoskie, których łupiny, mimo zamiatania, chrzęszczą pod kapciami.
Dziś ze Skakanką czytałyśmy o rozdymkach i stowrzeniach obłych; stwierdziłam, że podobienstwo nieprzypadkowe.

nie śmiej się dziadku

On Green Dolphin Street kończy sięi szukam kolejnej kasety, gdyz nie moge dac wiary, ze autor, lat pięćdziesiąt, jeśli mnie pamięć nie myli, nie zdązył przez te sześć godzin czytania wlasnej ksiązki dotrzeć do punktu kulminacyjnego. Ale nie, kaset jest cztery i strona ósma jest ostatnią.
Dla sfrustrowanej niebyłej i niedoszłej literatki jest to jednak jakiś powód do satysfakcji. Oto regularnie publikowany pisarz nie kleci przez te paręset stron żadnej istotnej historii. Owszem, są momenty historyczne i FBI na wzór naszego UB, i klimatyczne opisy. Ale bohaterowie na końcu są tacy sami jak na początku, żadnych epifanii, żadnej godziny prawdy, i niechby tak było, ale widać że i autor po prostu jest zadowolony z tego, że ich w ogóle powołał do życia. Rzekomo więc warto było, dla czarnych gęstych włosów Mary van der Linden. Tam, gdzie Faulks konczy, Ibsen rozpocząłby kolejną wersję Dzikiej kaczki.
Tak, łatwo być mądrym nie napisawszy nieczego od poczatku do końca, więc tu zamilknę.

poniedziałek, 12 października 2009

poczekalnia

Rozmawiam ze szpitalem i nie mają miejsc. Mimo, ze się nastawiłam, oddycham z ulgą.
Dzieci z porazeniem mózgowym mają dziś zabiegi i oczywiście nie zamierzam walczyć z nimi o łóżko. Usuwam się kulturalnie w cień i pewnie trochę jest w tym z wrodzonej empatii, ale kto wie, czy nie zabobonnego lęku, jakim na wszelki wypadek otacza się niepełnosprawnych, a właściwie nie tyle ich, co przypadłości, na które cierpią. Że mogłyby stać się częścią mojej własnej historii. A takie mysli przeciez godzą w komfort psychiczny, o który, oświeceni dwudziestym pierwszym wiekiem, zabiegamy ponad wszystko.
Wysadzenie z fotela komfortu psychicznego przeżywam z niejakim trudem. Wykształcam umiejętność dwutorowego myślenia o Grzybku, jako o dziecku zdrowym i chorym, na zmianę, i ten brak diagnozy mnie uwiera, choć uczuć do niego nie zmienia. Oglądam wieczorami doktory housy i mylą mi się już odcinki i przypadki, ale wyobrazenie Grzybka w umówionym rezonansie coraz bardziej oswojone.
Siedzenie na torbie zaś godzi w dążność moją do stabilnego grafiku, z czasem zarezerwowanym na kawę i pisanie.
Jakże kurczowo zdążyłam się przez te parę chwil uchwycić życia w obecnej postaci.

sobota, 10 października 2009

śniadanie w national gallery

Takie jeszcze do mnie przyjechały podkładki na stół, prosto z Londynu, z National Gallery - miejsca, w którym kiedyś chciałabym spędzić trzy doby z przerwami tylko na lunch i wyjscie do toalety. Z zeszłorocznego pobytu pamiętam rozpaczliwe poszukiwania Rembrandta pośród 2200 wystawionych płócien oraz uprzejme znaki pracowników muzeum, że już zamykamy.
Porusza mnie więc trafność tych upominków i to, ze je pokazuję, z tego faktu wprost wypływa, nie zaś z chęci pochwalenia się stylowym gospodarstwem domowym, gdyż takowego nie mam.

A jak ktoś ma ochotę zostać na herbatę, to podaję na takich. Tylko proszę nie rozlewać i nie kapać. Oczywiście żartowałam.

ścierką i grabiami

Oddaję się bez chęci sobotniej konserwacji płaszczyzn poziomych. Porządek bowiem należy do kategorii spraw efemerycznych, wielce ulotnych. Gdy ja układam na półki w jednym pokoju, Grzybek w drugim już wyciąga wszystkie swoje książki i ten jego pęd do wiedzy nieco mnie krzepi, choć podrywa moją motywację do dalszych porządków.
Bloga starego tez sprzątam i to daje mi poczucie posiadania ogródka ze starymi drzewami, bo gdy wymiatam zawartość, to zupełnie tak, jak gdybym zgrabiała zeschłe liście. I choć dziwi, że półtora roku pisania mozna zmieścić na tak małej kupce, to tresciowo posty wydają się odległe o dekady, a stylistycznie wrecz kompromitujące. Dlatego powieść zrobiona z bloga przypominałaby co najwyżej zielnik osobliwości. Ta forma ma krótką datę ważności, po chwili nie nadaje się już do spożycia.

czwartek, 8 października 2009

behind the scenes

Zdjęcie na okładce płyty pokazuje chłopca z niezliczoną ilością piegów na twarzy, fryzura z lat trzydziestych ubiegłego wieku, a u góry tytuł, Angela's Ashes. Na podstawie autobiografii Franka McCourta, którą czytałam przecież dopiero co. Jestem zasokoczona, że mama o przywiezionej z Wysp niespodziance nie powiedziała nic wcześniej, bo przecież jeszcze z dzieciństwa pamiętam, jak trudne było dla niej powstrzymywanie się od natychmiastowego wyjawienia treści niespodzianki, celem pomnożenia radości. Niespodzianka trzymana w tajemnicy zdawała się palić moją mamę od wewnątrz żywym ogniem i jedynym sposobem zaradczym było uchylić rąbka. A płyta zaskakuje mnie zupełnie. Mam ją na biurku obok, jak białego kruka (czarnego, z domieszką sepii, by być precyzyjnym). Że się cieszę, to mało powiedziane.
W drugiej części autobiografii, którą kończę czytać, McCourt ma już sześćdziesiąt pięć lat i pochyla się nad trumną ojca. W rzeczywistości McCourt zmarł w tym roku w dniu moich urodzin. W Prochach nadal jeszcze jest chłopcem o zadziwiającej zdolności przetrwania. Odkładam do zobaczenia w weekend.

kobieta i pieniądze

Zapytano mnie i się zgodziłam, intuicyjnie, tak, jak podejmuję większość decyzji. Będę jeździć do pracy na drugi koniec miasta, raz w tygodniu, na trzy godziny.
Moja mama z Londynu informuje mnie, że bez sensu, po co taki kawał świata. Zaraz zadzwonię i powie mi to osobiście z kraju, gdyż mieszka nieopodal.
Prawdopodobnie nigdy nie uplasuję się na szczycie listy najbardziej przedsiębiorczych Polek i nie stanę ramię w ramię z Kulczykową czy Rusin, a przeciez mogłabym potem w prasie i tv opowiadać, jak bardzo nauczyłam się sprawiać sobie przyjemność, gdyż jestem tego warta.
Ale mam zapas audiobooków na czarną godzinę jazdy w korku. Uczniowie zaś moi, upper-intermediate, w wieku lat 15 i 16, niewiele umieją, ale są bardzo sympatyczni. Wewnętrzny kalkulator podpowiada mi, że się opłaca.

środa, 7 października 2009

hope you're having a good holiday so far

Z kolejnej ksiązki nabytej do angielskiej biblioteczki dla uczniów (chick lit do potęgi trzydziestej ósmej - w takim rozmiarze ogromny czerwony pantofel na szpilce na stronie tytułowej) wypada liścik. Liścik na karteczce hotelowej prestige pisany jest odręcznie pismem dziecka w wieku lat dziesięciu, pamiętam, że moja amerykańska pen pal pisała podobnie. Miejsce akcji to zapewne Grecja, w liście tym opiekunka wycieczki informuje Pana Irish i Panią Miles, 28 maja 2005 o godzinie 5:30 ejem, że planowany rejs nie odbędzie się z powodu warunków pogodowych. Hope you have enjoyed palace of Knossos today. Wyobrazam sobie Mr Irish i Mrs Miles, i zastanawiam się, czy to ciotka z siostrzeńcem, wdowa z przyjacielem, czy wakacyjna przygoda. Biorąc pod uwagę ksiązkę, z której wyleciał bilecik, to trzecie nie byłoby zupełnie bezzasadne. Przez moment waham się, czy nie wybrać prywatnego numeru podanego na karteczce, by dopytac o szczegóły, ale jeśli dodzwonię się do Blue Palace Hotel, nie będzie mnie stać na pokrycie kosztów tej konwersacji.

wtorek, 6 października 2009

kolory

W monotonnej scenerii szarości i wilgoci podwożę zapach świeżych bułek. Nie mieści się na siedzeniu pasażera. Wyobrażam sobie śniadanie w home office i tylko wejście na półpiętro do windy utrudniają zawroty głowy. Trzymam się więc pomalowanej na kremowo ściany, ciesząc się, że jest obok. Diagnozuję, że to pewnie nie zauważony zawał lub wylew i gdy już przyjdzie nasza kolejka na miejsce w szpitalu, to do aparatury będziemy się z Grzybkiem podłączać razem. Masło topi się na bułce, herbata będzie z mlekiem, bo kawa, jak przypuszczam, wypłukuje resztki mojej psychicznej równowagi. I fiolet pod oczami też taki trendy na jesień 2009. Rozmyślam nad kupieniem szala pod kolor.

poniedziałek, 5 października 2009

reglamentacja

Jak ja się zmieszczę, jak ja się zmieszczę? Przecież mam zasady, że piszę tylko na długość obrazka. Więc patrzę w ten obrazek i nie wierzę, że taki trening zwięzłości wyjdzie. A przecież, Drogi Czytelniku ery audiovideo, którym sama też przecież jestem, nie przeczytasz więcej niż akapit, góra dwa.
Więc obrazek znowu odznacza moje piśmienne być albo nie być. Bo wszelkie pisanie staje się dopiero w oczach czytelnika. W lustrach też co dzień sprawdzamy, czy jeszcze jesteśmy - jakbyśmy nie dowierzali.

niedziela, 4 października 2009

***

Gdy wyruszamy, w tradycyjnej modlitwie z dziećmi do Aniołów Stróżów, oświadczam im , że dziękujemy za ich trud codzienny, ale dzisiaj to my ich zapraszamy na wycieczkę w ciekawe miejsce.

Na ogromnym rustykalnym parkingu arboretum poza naszym autem stoi jeszcze jedno i boski Andy mówi, no tak, ludzie wolą do hipermarketu, i czujemy się wyróżnieni, należąc do grupy survivalowej, której obce konsumpcyjne wygodnictwo. Zwłaszcza że to nasza pierwsza spontaniczna wycieczka za miasto ever.

Im bliżej, tym zwiększa się zoom na tabliczkę na bramie, gdzie napisano, że serdecznie zapraszamy od maja do września. Na szczęście panowie w watowanych kurtkach wynoszą worki z ziemniakami po jakimś widocznie korporacyjnym święcie, i jeden z nich, widząc nasze długie miny, zaprasza do środka i oprowadza. Przydało się zabrać ze sobą aniołów, mówię dzieciom, przypuszczając, że pan w watowanej kurtce, pomimo kataru i chrypy, może być jednym z nich.

Jest cicho i pusto, można by tu spędzić cały dzień pod drzewami, choć szkoda, że one dalej w zielonej garderobie i tylko gdzieniegdzie akcenty sieny palonej. Skakanka antycznym modelem idioty (prezent na moje osiemnaście lat, policzcie sobie) robi zdjęcia, a Grzybek wchodzi w kadr w stosownych momentach, wyciągając ręce do aparatu.

Wyruszamy dalej, zwiedzać perły Dolnego Śląska, jak namawia boski Andy, bo skoro już jesteśmy w trasie, to jest okazja, która może się nie powtórzyć. W Henrykowie niespodzianie natrafiamy na stada koni małych i dużych, strusie a nawet dzikie świnie i sarny. Grzybek podaje im przez ogrodzenie gałązki i trawę, i cały uosabia joie de vivre.

A aniołowie czuwają nad nami rano, wieczór, a nawet w nocy.

sobota, 3 października 2009

morning has broken

Anna.m.anna mówi mi na sali sportowej, nim przystąpimy do kolejnej dziedziny, żem biała jak trup i poi mnie swoją colą. Pozostałe dwie zawodniczki potwierdzają, iż obawiają się mojego zejścia, z płyty boiska. Odpowiadam, że w rzeczy samej tydzień był wyczerpujący i chce mi się spać, więc nalegam na przyspieszenie rozstrzygnięcia rozgrywki.
W radio, które nam towarzyszy na sali, Niedźwiedzki, i jakież poczucie bezpieczeństwa mnie ogarnia, gdy widzę, że od dobrych dwudziestu lat niewiele się zmienia w otaczającym świecie.
Wróciwszy, śnię koszmary takie, że rano zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Tarantino i nie podrzucić mu kilku pomysłów, których jeszcze nie pokazał w filmach (przypuszczam, że nie pokazał, bo filmów quentina nie oglądam z definicji; dwadzieścia minut kill billa wystarczyło, by wiedzieć, że that's not my cup of tea).
Ale mimo scen z piekła rodem, przecież spałam. I już wiem, że do arboretum jest 52 kilometry. Pakuję powoli manatki, boski Andy kupuje w końcu obuwie sportowe i dzwoni co pięć minut ze sklepu. To dobry, spokojny poranek.
Człowiek ma niesłychaną zdolność adaptacji.

piątek, 2 października 2009

czy dr house nam pomoże

Przypominacz budzi mnie jescze wcześniej niż zwykle, w porze dnia, którą z rzadka oglądam na własne oczy. Na ekraniku migocze "Dr House", ale nie muszę patrzeć, by wiedzieć, że jestem umówiona z kioskarzem.
Więc dla doktora House'a zdobywam się na akt najwyżeszgo poświęcenia i odwagi: wstaję, ubieram się i włożywszy czapkę z dużym daszkiem - wychodzę z domu. Makijażu nie ma nic a nic i urodę świnki pigi objawiam kioskarzowi oraz przygodnym klientom kiosku w całej okazałości.
Mam, mam pierwszy odcinek dodany do znanej gazety, która fascynuje mnie równie często jak doprowadza do szewskiej pasji.
A wszystko tak, jak gdyby nigdy nic. Jak gdybym nie miała skierowania na oddział neurologiczny, z imieniem syna mego jedynego, jakbym nie przyglądała się teraz bacznie zwłaszcza dorosłym, których niezgrabne ruchy i naiwne uśmiechy zdradzają opóźnienia rozwojowe. Jak gdybym nie wyobrażała sobie mojego Grzybka w sportowych butach Forresta Gumpa.
Więc piszę blogi, załatwiam sprawy, szukam terminów hydrotechnicznych, przykrecam nowe wycieraczki. Brak koleżanki z pracy uwiera tym bardziej, mogłabym sobie z nią porozmawiać o zespole aspergera czy innym autyźmie, choć jeszcze nie wiem, czy go mamy w domu, czy nie.
A przecież kusi mnie, by zerwać wszelkie stosunki ze światem: wyłaczyć telefon, wyrzucić komputer i zostać sam na sam ze swoim przerażeniem.

czwartek, 1 października 2009

ranny ptaszek

Nikt w domu nie spodziewał się mojego wstania razem z budzikiem w komórce, któremu wybieram najmilsze uchu melodie, a i tak zapadają mi w pamięć jako napastliwe i godzące w moje konstytucyjne prawo do odpoczynku.
Więc gdy ja w drzwiach, wszyscy jeszcze w lesie, z boskim Andy'm na czele, który mimo polarnych temperatur paraduje po domu w slipach, z półprzytomnym wyrazem twarzy. Ten zamach na moje dobre postanowienie o punktualności odpieram, za uszy na zewnątrz niemal wyciągam, przy akompaniamencie łkań i pohukiwań, względne bezradnych pytań gdze są wasze czapki?
Na zewnątrz mokro, z dziećmi slalomem wokół kałuż docieram do auta. Wycieraczek brak, ktoś zabrał. Przy przedniej szybie samochodu obok też tylko straszą metalowe uchwyty. Chusteczką wycieram deszczowi twarz, widoczność niewielka, ale to nic, to nic.
Wypowiadam umiarkowaną wojnę słocie.

poniedziałek, 11 maja 2009

śmierć malarza pokojowego

Pilcha od kilku dni łykam, łykam haustami, już dawno, przyznaję, nie udało mi się czytać żadnej książki w takim tempie. Słyszałam kiedyś, miałam uprzedzenia, że pod mocnym aniołem to on napisał prozę deliryczną. Nic podobnego, przecież jego pierwszym nałogiem jest język, picie mu tylko ten język rozwiązało.

Opis śmierci Don Juana nieco mną wstrząsa i przypominam sobie, przypominam sobie wydarzenie całkiem niedawne, kwietniowe – śmierć naszego malarza pokojowego.

Nasz malarz pokojowy prowadził starokawalerski żywot na wsi, gdzie boski Andy spędzał każde wakacje, a my teraz spędzamy, chcąc nie chcąc, każdy letni weekend.

Nasz malarz pokojowy częściej niż u siebie, to znaczy na drugim końcu ulicy, bywał naprzeciwko naszego domku na wsi.

Naprzeciw naszego domku na wsi jest bowiem gospoda, która gościła najpierw żołnierzy Napoleona w ich drodze na wschód bądź w czasie powrotu – niestety, z historii zawsze byłam słaba – a potem była domem mieszkalnym, a jeszcze potem rodzice boskiego Andy’ego mieli tam tańce na swoim weselu. Obiad jedli wcześniej w naszym domku na wsi.

Z gospodą, po której zostały jeszcze ściany i zarwany dach z gniazdem szerszeni, sąsiaduje domek o podobnym wyglądzie, choć jeszcze nadal jest zadaszony. W domku tym mieszka Leszek.

Leszek schedę po gospodzie przejął w swoje progi, Swiadomy ciężaru dziejowej odpowiedzialności. Tam prowadzi nieformalną klubokawiarnię dla starych kawalerów. Okna z wybitymi szybami świetnie sprawdzają się latem, zimą – Leszek przesłania je kawałkiem tektury czy deski i uszczelnia przy pomocy starego swetra lub ręcznika, którego nie warto już prać.

Leszek pilnuje interesu nadzwyczaj gorliwie, widywany jest rzadko, rano jedynie; w porze, gdy wszyscy odbierają zamówiony u sklepowej dwa dni wcześniej chleb, on idzie ze szmacianą siatką po piwo, którego przecież zamawiać nie trzeba.

Zdawały się okresy lepsze, okresy, gdy były zapasy i Leszek nie musiał odbywać tego porannego spaceru po piwo, narażony na ludzki wzrok, z którym jego oczy nigdy się nie spotykały. Na przykład, gdy nasz malarz pokojowy wracał na wieś z zarobionymi uczciwie pieniędzmi. Miesięczną pensję za pomalowanie domu teściów przeznaczył na stawianie wykwintnych trunków, więc w domu Leszka był zapas na dwa tygodnie.


No więc nasz malarz pokojowy pozostawał w zażyłych stosunkach z Leszkiem i tego wieczora, tej nocy swojej ostatniej, też tam był i miód i wino pił. Potem wrócił do siebie. I znowu, wszyscy powiedzą, ze zabił go alkohol, ale to nieprawda, zmarł na skutek bałaganu. Bowiem po drodze do sypialni, na środku pokoju gościnnego, zgromadził stertę odzieży. I po omacku kierując się do sypialni – nie palił światła zapewne po to, by nie obudzić wspomnień po zmarłej matce – zaplątał się w stare rajstopy, fartuch czy spodnie, i upadł. A upadając, uderzył głową w kaloryfer.

Prawdopodobnie chciał zastukać do sąsiada po plaster, ale zdołał zawrócić jedynie do przedpokoju i zasłabł lub zasnął. I w tej ciszy, i po ciemku, śpiąc lub już powoli trzeźwiejąc, wykrwawił się na śmierć.

Pozostawił po sobie nie pomalowane ściany naszego mieszkania i domu szwagra. Teraz, ilekroć patrzę na sufit z plackiem po odpadniętym, zgodnie z kierunkiem grawitacji, tynku, myślami kieruję się w stronę Wieczny odpoczynek racz mu… Ale nie wiem, no nie wiem, na ile tu potrzebne modlitwy, bo przecież nierządnice i celnicy i tak nas wyprzedzą w drodze do królestwa niebieskiego, co dopiero starzy kawalerowie z klubokawiarni Leszka. Więc o pozagrobowe losy naszego malarza pokojowego jestem spokojna. W domu Ojca niebieskiego jest mieszkań wiele, pamiętam ten fragment. Nasz malarz pokojowy wszystkim tam te mieszkania pięknie wymaluje.