poniedziałek, 31 stycznia 2011

too sentimental

Nie wiem, jak udało mi się znaleźć, bo rano wyszukiwarka bezlitośnie ignorowała zapytanie o rosyjski elementarz. A teraz, gdy siadłam rozpocząć naukę na temat spółek kapitałowych i cywilnych, i w geście rozpaczy zapytałam o wpsomnienie z dzieciństwa jeszcze raz, znalazło się samo. Dla Brata Bliźniaka zamieszczam, ku pamięci dni spędzanych na tabletkach emskich, syropie pini, granulofosfacie i chlorochinaldinie. Dzisiaj tabletki są smaczniejsze (Skakanka i Grzybek czekają na wydawanie leków z mojej kuchennej dyżurki) i nie trzeba się bronić przed rusyfikacją. Grozi nam jedynie Disney Pixar. Chyba bronimy się skutecznie, mam nadzieję.

Proszę wybaczyć sentymenty, ale sytuacja epidemiologiczna w domu oraz perspektywa egzaminu z przedmiotu kompletnie dla mnie egzotycznego powoduje dziś emigrację wewnętrzną.

dziadek mróz

W czasach, kiedy pięknie wydane książeczki mogły w Polsce czytać jedynie dzieci prominentów, mieliśmy w zastępstwie polskich wydawnictw w domu dwa elementarze po rosyjsku. Mama zdobyła je podczas którejś delegacji do Warszawy. Były z tej samej serii, w twardych okładkach, niebieskiej (moja) i białej (Brata Bliźniaka), i w środku bogato ilustrowane. Nie pamiętam zupełnie, czy potrafiliśmy wtedy już czytać nawet po polsku, z pewnością jednak nad tymi obrazkami spędzaliśmy całe dnie, zwłaszcza że niemal nieustannie byliśmy chorzy i w domu, snując domysły, jakie historie za nimi się kryją.

I była tam Moskwa, dobrze pamiętam, zachwycająca ulica wzdłuż której drzewa białe całe i śnieg na chodniku, i dziewczynka, co łamie na chodniku nogę. I te drzewa, gdy dzisiaj jadę, wyglądają tak samo jak zima w radzieckiej Moskwie z czytanki.

Ale przypominam sobie też książkę czytaną pod koniec podstawówki, gdzie żołnierze cara na dwór na mrozie wywlekają więźnia i polewają go wodą, aż zmienia się w gigantyczny sopel. Tytułu nie pamiętam także, choć wielokrotnie chciałam przypomnieć sobie.

Zawiózłszy Grzybka do przedszkola, pod domem, w aucie, z którego szron dziś zdrapując złamałam drapaczkę, słucham Walca kwiatów z Dziadka do Orzechów, Czajkowskiego. I wschód, ten najbliższy na Moskwę, nadal kojarzy mi się z okrutnym mrozem i elementarzem.

sobota, 29 stycznia 2011

chwila ciszy

Test napisany.

Dopiero po nim odkryliśmy z bracią studencką, iż stres generowała świadomość wpajana nam przez prowadzącą zajęcia, że grozi nam kompromitacja w przypadku błędów, a ujawnione braki w wiedzy zdyskwalifikują nas całkowicie jako obywateli UE.

Wszystkie błędy więc zostaną wytknięte z odrobiną sarkazmu za tydzień, ale to nic, to nic. Dziś już jesteśmy po pełnym wrażeń tygodniu. Odwieszam do szafy granatową spódniczkę, a wraz z nią prymusa, i zasuwam drzwi, przytrzaskując mu palce. Szukam swojej dorosłości w kuchni, ale tam też jej nie ma. Tylko jakiś dzieciak we mnie znajduje czekoladki w sreberkach, a potem woła o nadrobienie zaległości w spaniu, i żeby już nikt nie kaszlał i nie zdążał do miski, i żeby przez jeden wieczór nie trzeba było przyswajać absolutnie żadnej wiedzy. Jednym słowem, zachodzi pilna potrzeba wakacji.

piątek, 28 stycznia 2011

i głowa na mostek leci

I gdy boski Andy z izolatki swej wchodzi w ciemnościach egipskich do naszego zupełnie nieegzotycznego salonu wielkości szatni klubu trzeciej ligi, to następuje ten wielce nieprzyjemny moment, kiedy budząc się, nie wiem, jak on ma na imię, więcej, jak ja mam na imię i dlaczego nie leżę w kołysce w domu rodziców, a może nawet w jakiś okolicznościach zgoła prenatalnych. I wtedy od słowa do słowa, jedno przerażenie mija, by ustąpić drugiemu: miałam się uczyć, jak dzieci uśpię, na test. A zasnęłam w najlepsze.

Więc jestem. Na kolanach mam segregator przepastny, z którego wylatują słówka, i mam nadzieję, że zjedzenie na obiad zupy z makaronem w kształcie literek da teraz dobre efekty neurolingwistyczne.

Tylko jak ja spojrzę w oczy Arturowi, studentowi-weteranowi z naszego grona, którzy przy trójce dzieci ma same piątki - nie wiem. Bo trója wisi nade mną jak malowana.

niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam

Jak z dużej chmury mały deszcz, tak z naszych planów wychodzi jakieś czterdzieści procent. O północy widzę, jak bardzo zabrakło godziny "uczelni" (trzeba było wyjść do apteki) i moja sytuacja przed testem z tłumaczenia dokumentów UE robi się nieco dramatyczna. Z pewnością nie naszkicuję petycji ani projektu rezolucji, a być może polegnę na tabelce ze słownictwem, nie mogąc za nic w świecie zapamiętać, jak będzie "prośba o wydanie orzeczenia w trybie prejudycjalnym".

Na kolejny dzień też mam plan, bo od niedzieli postanowiłam szanować czas, co mi został (kto wie, ile go) i być tu i teraz bardziej niż gdziekolwiek indziej. Ale jeszcze niepościelona drukuję zadania domowe na polski, nasłuchując, czy boski Andy wyszedł z izolatki, i trwożę się, myśląc, jak to ja odrobię wszystkie odwołane lekcje w przyszłym tygodniu. Liczę na przypływ bezsenności.

czwartek, 27 stycznia 2011

na dziś zaś mamy wielkie plany



Choć zdziesiątkowani nocnym kaszlem (odwodniony Grzybek już też) wstaliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem. Ale.

środa, 26 stycznia 2011

zamiast nerwosolu

Nie wiem, czy boski Andy na szkoleniu w hotelu, co pamięta huczne imprezy III Rzeszy, siedział w przeciągu, ale wraca do domu z temperaturą 38,5 po paracetamolu, a następnie ma dreszcze.

Gdy dzieci w krótkim przypływie formy bawią się w pas startowy w naszym przedpokoju, próbuję jeszcze sklecić tabelkę do nauki na temat Trybunału Sprawiedliwości UE - na test. Jednakże w sumie nic już nie wydaje się katastrofą, jak kiedyś. Po prostu siadam do pianina i gram. Dziś "Memory" z musicalu "Cats". Jeszcze koślawo, jeszcze lewa ręka gra przeciw prawej, ale póki co wystarczy już tyle, by nasz dom przenosił się w inną czasoprzestrzeń.

Jak na zdjęciu zrobionym przez kogoś w tych dniach w Australii - na popowodziowych przedmieściach Brisbane. Spójrzcie na ich twarze.

grande chartreuse

Więc jeden ksiądz, którego znamy, spędza teraz dwa tygodnie w pustelni. Bez prądu, bez ogrzewania, bez zasięgu, bez śladu człowieka, tylko zwierzęta przychodzą czasem z lasu. Świece do dyspozycji woskowe, koza do napalenia sobie. Tę ciszę nietrudno jest mi sobie wyobrazić, kilka lat upłynęło mi w końcu w silencium sacrum; okoliczność zaś niebycia nagabywanym przez nikogo rozpatruję w kategoriach luksusu.

Bowiem od dni kilku też właściwie jestem w pustelni, o jakże innym charakterze. Już wcześniej wydawało mi się, że samotne prowadzenie działalności ma coś w sobie z żywota trapisty: nona - szykowanie córki na drugą zmianę do szkoły, Anioł Pański - otwieram biuro, tercja - odbieram dzieci zewsząd i w okolicach nieszporów rozwożę wszędzie, kompleta - czytanie do poduszki. Dewiacje drobne w ramach grafiku. I jakże brakowało mi koleżanki z pracy, nie ujmując nic koleżance wirtualnej, która podtrzymuje codzienną konwersację z realnego biura.  Teraz jednak jestem jak Icek z kawału o kozie: dzieci mam w komplecie w domu, jedno kaszlem wygrało by potyczkę z wystrzałem z armaty, drugie popija wodą rotawirusa, a ja korzystam z uprzejmości Piotra i Pawła, którzy znowu przywiozą chleb i coś do chleba. I widzę, ile miałam wolności otwierając drzwi do home office na Anioł Pański, a czasem na nonę.

I tylko dźwięków mamy pod dostatkiem, nie jak ksiądz w pustelni. I w kolejce między dziećmi, wyznaczanej dzwonkami kurki kuchennej, pod palcami przypominam sobie drobne radości muzykowania.

Boski Andy zaś w trzygwiazdkowym hotelu szkoli się w zakresie zarządzania i jest tak, jak w czasach człowieka jaskiniowego. Jedni chodzą na łowy, drudzy podtrzymują palenisko.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

gama achromatyczna

W międzyczasie zaś, boski Andy jest latającym księgowym i księguje poza miastem, zaś Grzybek, wyczuwając stosowną chwilę, odstawia arię ze znanej opery "Rigoletto". Eufemizm taki, by zaznaczyć, iż na wieczór objawił się rotawirus. Więc pod ręką mamy miskę, po którą sięgam co chwilę w razie potrzeby, a pościel kończy się prać w pralce, i w razie czego jestem gotowa nie spać i prać do rana.

To nie choroba dwubiegunowa w fazie maniakalnej, opisywana na blogach roku, to tylko ten nastrój podniosły związany z przemeblowaniem chyba udziela mi się. Dzięki temu nastrojowi dziś wjeżdżam z podporządkowanej na bardzo główną i tylko trzeźwość kierowcy z naprzeciwka ratuje nas przed utratą obu naszych aut. Potem silnik mi gaśnie i zostaję na środku skrzyżowania, z karetką na sygnale jadącą wprost na mnie. Wzdłuż chodnika ustawiają się piesi w charakterze widzów - jak to dzisiaj człowiek potrzebuje atrakcji! Zapalam i odjeżdżam, w głowie mając tylko pianino.

Teraz powinnam otworzyć artykuł Kolegi od Książki, i po tym pełnym wrażeń dniu znaleźć w końcu kilka godzin na pracę koncepcyjną. Miska po mojej prawicy.

ze spalonego teatru

Pianino przybyło. Dopytuję się, skąd, bo przecież fantazje snułam dalekowschodnie. Okazuje się, że temat płynięcia drogą morską był z kolei skutkiem bujnej wyobraźni obsługi sklepu, bo fabryka jest chyba w Portugalii.

Instrument zajął miejsce fotela, fotel miejsce suszarki, suszarka na pranie chyba zaś trafi na klatkę schodową, a my do sądu z powództwa cywilnego, a może i karnego, za tarasowanie drogi pożarowej, przez co może w końcu przytrafi się nam determinacja wystarczająca, by się stąd wyprowadzić.

Poza zburzeniem dekoru, pianino burzy też spokój nasz wewnętrzny (ład i poukładanie ustępuje twórczym emocjom). Oblegane jest tłumnie, a ja powoli przypominam sobie, że nic nie umiem. I patrzę na tę wielką księgę "50 Greats", co Skakanka mówi, że nuty są, ale nie po polsku, i pamiętam, pamiętam teraz już dokładnie, że nigdy się nie uczyłam. Znaczy uczyłam się sama podstaw, ale klucz basowy po latach jest jak kłódka na sejfie. Nie pamiętam. I myślę: po co mi ten pomnik własnej niemożności. No po co? Do wygrywania pod nosem melodyjek, które nigdy się nie zbliżą do fantasie-impromptu?

Póki co, uczę Skakankę zagrać trywialny pasażyk na prawie cztery ręce. Nagrywamy ścieżkę i boski Andy jak z pracy wróciwszy słucha, nie wierzy, że my. Ku pokrzepieniu, może.

niedziela, 23 stycznia 2011

thrilla in manila

Zbliżają się dwa najtrudniejsze tygodnie bieżącego roku, i to szkolnego. Mniemam tak zwłaszcza po dzisiejszym powtórzeniu do testu z dokumentów unijnych, na którym nie nadążałam kompletnie.

Ale nie chodzi przecież o jakieś wkuwanie na miarę lat studenckich. To będzie walka Dawida z Goliatem, Thrilla in Manila*, starcie prymusa z człowiekiem dojrzałym, którego we mnie nie wiem jeszcze ile. Bo cały wic polega na tym, żeby nie uwierzyć w to, że muszę nauczyć się wszystkiego, jak sądzi prymus. Człowiek dojrzały rozmyśla nad zleconymi tłumaczeniami i dostępnością materiałów. Pracuje, wozi dzieci na zajęcia dodatkowe, ogląda w albumie gigantyczne kałamarnice oraz rehabilituje syna. I nie wierzy w to, że - jak zapewnia prowadzący zajęcia - wynik testu go podsumuje. Więc człowiek dojrzały to taki trochę anarchista.

Całe szczęście, że dziś pojechaliśmy za miasto - by zapomnieć o tych drobnostkach - na wieczór kolęd. To prawdziwa radość, śpiewać przy aromacie kawy i przy choince, z której nie opadła jeszcze ostatnia igiełka. Nic dziwnego, że prymus schował się pod kanapę.

Pewnie jeszcze wylezie, jak mały głód.
*Filipiny, Manila 1975, walka o Mistrzostwo Świata w boksie wagi ciężkiej pomiędzy Muhamadem Ali i Joe Frazierem.

piątek, 21 stycznia 2011

gdy dźwięki płyną

Epicka podróż pianina trwa.
Instrument zakupiony z końcem roku za średnią krajową, czyli moje trzy pensje miesięczne, w całości wspaniałomyślnie przekazywane na rzecz emerytów i rencistów (ZUS) oraz telefonii cyfrowej, nadal jeszcze nie miał swojej premiery w naszym mieszkaniu.

Niby więc dni mijają wypełnione w szwach zadaniami i piaskiem w oczach, na skutek niewyspania, a jednak towarzyszy im nastrój podniosłej rezygnacji. Rezygnacji, bo co środę i piątek dowiadujemy się, że nadal jeszcze pianina nie ma.

Podobno widziano je, jak płynęło z Japonii, i ja mu w myślach w tej trasie towarzyszyłam, wokół Malezji i Filipin, przez Ocean Indyjski. Widziałam jak kołysze się nad zieloną głębiną i w skromnym pudle rezonansowym w kolorze drzewa wiśni skrywa ostrożnie dźwięki, żeby się nie wysypały przy większej skali Beauforta. Wczoraj ponoć już było całkiem blisko, wciśnięte gdzieś w kąt tira toczącego się po polskich drogach. I martwię się, czy gdzieś się nie zawieruszy. A tu na nie czeka przecież ciepły kąt i dach nad głową.

W międzyczasie dowiadujemy się, że znajomi nabyli lepsze. Ale przecież mi zawsze było bliskie życie stylizowane na drugą kategorię.

środa, 19 stycznia 2011

fin de siecle

Skończyły się dobre czasy. Autorka Wieczornego konsekwentnie przemilcza pisanie, a przecież to ona właśnie nauczyła mnie wyjątkowej rezerwy wobec trzykropka i innych nadużyć. I stamtąd też dowiedziałam się, że można pisać o jednym, choćby najmniejszym detalu czy najkrótszym momencie, nie starając się streścić w jednym zdaniu całego życiorysu. Więc zaczytywałam się z podziwem, mimo że nigdy sama nie spróbowałam poddać się takiej ascezie. Bo to były teksty o zatrzymaniu, mistrzowsko podane, choć autorka zwykła mawiać, że o niczym.

Więc tego niczego mi brak w sieci. Patrzę na kandydatów, którzy zgłosili się do konkursu na blog roku, i widzę, że tym razem kategorię literacką zagarnęła choroba dwubiegunowa i pokrewne (wśród jurorów zaś, o zgrozo, sama Grochola). Nie widać pisania dla czytelników, dyskretnego dialogu, prostej elegancji, zabawy konwencją  - lub, co bardziej możliwe, jeśli takie teksty wśród uczestników są, giną gdzieś w natłoku "ja" wykrzyczanego. Z wykrzyknikami i trzykropkiem. I pamiętam, jak Brzytwin powiedział w dzień, kiedy zwycięsko obroniliśmy magisterium na alma mater, że świat nie ma ochoty wirować wokół ego grafomianiaków. Do dziś rozpamiętuję i z trudem się uczę.

Choć nauczycielka zwięzłości nieodmiennie od pisania strajkuje.

wtorek, 18 stycznia 2011

aviator

W nocy na naszą dzielnicę spada samolot. Nie żadna awionetka, ale ogromny boeing. Wiem, bo najpierw wyglądam przez okno i słyszę, jak silniki ryczą, a potem cicho się robi i maszyna z pięknymi światełkami zaczyna pikować, w sam raz między wieżę kościoła parafialnego i szereg domów trzypiętrowych okalających nasze podwórko. I wołam: wszyscy na ziemię, i sama kryję się za kanapą, a po chwili nawet sceptycy słyszą taki huk, że szyby dzwonią, chociaż nie wypadają. I wizję zasłania brunatny pył. To w tym momencie przypominam sobie, że córkę ze szkoły należy odebrać tego popołudnia, za punktualnie kwadrans. A przed oknem wyrastają dźwigi, które coś na dół spuszczają, i dopiero po chwili rozumiem, że walizki - co zawisły na gałęziach drzew jeszcze ze dwadzieścia pięter nad nami.

I wtedy budzę się*. Bowiem zasnęłam usypiając Grzybka. Wcześniej czytaliśmy książkę o historii lotnictwa, ale jedynie dział na temat śmigieł. Sprawdzam, czy stoi szkoła. Nigdzie ani śladu samolotu, tylko mgła taka mleczno-pomarańczowa. Z palpitacją rozważam jeszcze raz współrzędne spadania i  jadąc dzisiaj ulicami naszej kwarty, jeszcze raz sobie przypominam.

I jak tu wierzyć w wartość odsypiania zaległości?

*Czytelnik zauważy, że cechą gatunkową bloga jest opisywanie, poza codziennością,jadłospisu i snów.

sobota, 15 stycznia 2011

wprawki z polskiego

Gdyby mi ktoś powiedział, że studia podyplomowe to taka orka, pewnie nie poszłabym. Więc dobrze, że nikt się taki nie znalazł. Na pociechę jest jednak język polski, odsłaniający co prawda odmęty mojej niewiedzy, ale obyty. I tu porywam się na odrobinę swobody: napisawszy formalne podanie i zaproszenie, podziękowaniu (zadanemu do domu) postanawiam nadać trochę kolorytu. Dopiero dziś, gdy wykładowca mówi, że w normalnych okolicznościach takiej pracy by nie przyjął, widzę, że popełniłam czyn może zbyt śmiały. Pracę ratuje, jak twierdzi prowadzący, jej konsekwencja oraz nieskazitelność pod względem norm i językowych. Po czym odczytuje ją z uśmiechem grupie. A mi serce rośnie, że mało z piersi nie wyskoczy. I tylko obawiam się, co będzie z następnym zadaniem domowym, napisanym znowu z pewną dozą frywolności (tak, dziś oddałam list motywacyjny w sprawie posady... zawodowego pisarza na zlecenie).

Dla wytrwałych , którzy czytają bloga poza pierwszy akapit, owo odczytane na głos podziękowanie:



Chcemy wyrazić wdzięczność Panu Eugeniuszowi Nadętemu, Prezesowi Spółdzielni Mieszkaniowej
im. Ludzi Bezdomnych, za wywinięcie orła przed siedzibą spółdzielni po zebraniu zorganizowanym dla uczczenia pierwszego dnia kalendarzowej zimy.

Zasługuje na szczególne uznanie, że podczas wywijania orła Panu Prezesowi nie spadła
z głowy korona. Ów wymowny gest, nawiązujący siłą wyrazu do bliskich sercu każdego Polaka symboli narodowych, na długo zapadnie w pamięć nie tylko uczestników zebrana, ale i wszystkich mieszkańców. Jednocześnie pragniemy docenić wysiłki spółdzielni, by zapewnić powierzchniom wokół budynków, ze szczególnym uwzględnieniem schodów, należytą śliskość. W ten sposób wszyscy mieszkańcy, bez względu na wiek, płeć oraz orientację seksualną, uzyskali równy dostęp do sportów zimowych, dla których uprawiania Pan Prezes wyznaczył niedościgły wzór mistrzostwa.

Jeszcze raz dziękujemy za Pana niebagatelny pokaz zdolności ekwilibrystycznych, składając jednocześnie na ręce Pana Prezesa prośbę o udostępnienie wąskiego, odśnieżonego przejazdu dla karetek pogotowia ratunkowego, ewentualnie wezwanych do tych osób, które, pomimo możliwości odbywania regularnych treningów na przygotowanych przez spółdzielnię terenach rekreacyjnych, nie osiągnęły wymaganego poziomu sprawności fizycznej.


Członkowie Spółdzielni Mieszkaniowej im. Ludzi Bezdomnych

piątek, 14 stycznia 2011

wieczór w filharmonii

A dziś znowu jestesmy w filharmonii, a przecież to rozrywka pamiętana ze szkoły średniej.

I wydawało mi się, że życie jest ruchem do przodu i ku wyżynom, a dorastanie - oddalaniem się od dzieciństwa, przechodzeniem od zabawy do powagi, od błahostek do wyczynów, i ciągle ku nowemu. A tyle radości sprawiają powroty; jak gdyby człowiek wszystkie swoje pasje odkrył w wieku lat nastu, a potem je pogrzebał i zapomniał, by znaleźć przez przypadek, jak wetknięty dawno temu między książki miesięczny bilet mpk.

Jak zwykle z boskim Andym ostatnią prostą na koncert pokonujemy biegiem, to także się nie zmieniło od pierwszej wspólnej wyprawy z dziesięć lat temu, gdy w garniturze i na obcasach spychaliśmy poloneza głównej arterii na pobocze - w okolicach trzeciego dzwonka.

A potem już siedzimy i myślę: co za wynalazek, muzyka.

łyżwiarstwo figurowe

Poszłyśmy się wczoraj ze Skakanką poślizgać.

Mimo że pamiętałam co nieco z dzieciństwa, gdzieś mi się zatarło wspomnienie, że lód jest śliski. Taki śliski, że łyżwy  odjeżdżają same w najmniej spodziewanym momencie.

Więc tworzymy zestaw dwóch kształtów przylepionych do bandy, oddalających się od siebie i przybliżających. Skakanka głównie na czworaka. Pada po kilku chwiejnych krokach na lodzie, a  łomot jest tak okrutny, że zaczynam się martwić, czy się nie połamie. Po pół godziny ma łzy w oczach i na przemian płacze i krzyczy, że to wina moja, muzyki oraz innych. Pojednawczo i ze zrozumieniem proponuję co chwila, że już starczy; wtedy Skakanka protestuje: co, już, ale dlaczego już? I po kolejnej kraksie wstaje, i tnie przez środek lodowiska, sadząc cebulę co dwa metry. I widzę, że odwagi ma więcej niż ja - przytulona do bandy.

Przed pójściem na całość blokuje mnie nie tyle fakt, że na siedzeniu czy klęczkach wprost na tafli wyglądałabym śmiesznie w tym wieku, ale znacznie bardziej przeczucie, że byłoby to nadzwyczaj twarde lądowanie. Wyobrażam sobie, jak ratownicy medyczni składają mnie do kupy i z pękniętą czaszką odwożą na oddział emergency, a ja jeszcze z tych noszy wołam, kochanie, tu moja komórka, zadzwoń po tatusia. Zajęta myśleniem, jadę bez trzymanki tylko dzięki tym, co zachodzą mi drogę i muszę ich jakoś omijać.

Potem wracamy. Skakanka z tylnego siedzenia prosi, mamo, opowiedz mi jeszcze raz o tym człowieku, co myślał, że jest ze szkła. Opowiadam.

czwartek, 13 stycznia 2011

naga prawda

Ukrywam się bowiem z tym poczuciem, że oto mamy dwa najgorsze miesiące roku, z roku na rok coraz gorsze, co gorsza.

To taki czas, że żadna ilość lampek choinkowych, kawy z ekspresu, której woń wypełnia cały dom, a nawet noszonych w kieszeniach zielonych papierków (gdzieś czytałam poradę i nie wiem, czy nie spróbować) oraz aromatycznych świeczek - nie pomoże.

Z gór dzwoni Marta i wiem, wiem teraz, że można o tym mówić otwarcie. Miesiące te nie mają w sobie nic uroczego i rok nie powinien się nimi zaczynać. Kandydatem na dobry początek byłby maj, wtedy też z jakimś entuzjazmem obserwowałabym lot korka od szampana w Sylwestra. A tak, Sylwester niezmiennie zapowiada sześćdziesiąt, a może i dziewięćdziesiąt najsmutniejszych dni roku, kiedy muszę co rano wymyślać skomplikowane ciągi przyczynowo-skutkowe, by zmobilizować się do wstania. I dlatego, drodzy Czytelnicy, piszę, żebyście za rok nie pytali, czemu jeszcze nie ma zdjęć z zabawy i czemu z wielkim sceptycyzmem odnoszę się do odliczania czegokolwiek przed północą trzydziestego pierwszego grudnia. Uważam, że tego dnia ludzie powinni gromadzić się na wspólnym opłakiwaniu, w piżamach, z puchowymi kołdrami; przy zapalonej świeczce opowiadać sobie straszne historie, by okazało się, że w sumie nie jest aż tak źle.

Autorka Wieczornego dziś dokonała właściwego wyboru: łóżko i kryminały. Żeby jeszcze zdrowia na tak zaplanowane chorowanie starczyło.

środa, 12 stycznia 2011

hourglass

Właśnie skończyłam poprawiać zadania domowe.
Zastanawiam się, jaka siła wyrwie mnie jutro (dzisiaj) bladym świtem z pościeli.
Zaglądam z zaniepokojeniem do pralki nie w poszukiwaniu ducha, co ewentualnie mógł koło północy zabłądzić, lecz czyhającego prania. Ale boski Andy (słyszycie, jak chrapie?) uporał się z tą zjawą wcześniej, co za ulga.
Aha. Zaczęłabym szykować zajęcia przygotowujące do zdania FCE wcześniej, gdyby nie fakt, że pojechałam kupić łyżwy. Jak zwykle ostatnia w sklepie, właściwie dwóch. Jedna para do podziału dla Grzybka i Skakanki, druga dla Madame Butterfly, która kiedyś może i motylem, a dziś bardziej latającym masełkiem karnawałowym.
I już widzę oczyma duszy, jak sadzić będę sążniste tulupy.

I inne takie.

sobota, 8 stycznia 2011

sama w domu

Nietrudno się domyślić biegu wydarzeń, gdy raz na pół roku zdarza mi się mieć tłumaczenie na cito. Boski Andy upłynnia się z dziećmi, choć niejednokrotnie protestuję, że przecież praca na zlecenie to nie choroba zakaźna i miło jest czuć obecność czyjąś w pokoju obok.

Więc dziś wracam ze szkoły, gdzie na zajęciach z dokumentów unijnych przeżyliśmy chwile grozy, gdy pani prof zagroziła, że nikt nie ujdzie z życiem, dopóki nie będzie umiał wysmażyć komunikatu o petycji do Parlamentu Europejskiego. W ramach zadośćuczynienia za nieobecność w sobotnie przedpołudnie smażę kotlety schabowe, którymi będę pachnieć jeszcze długo i to jest także część praktyk pokutnych. Następnie boski Andy prosi o zapakowanie narybku i rusza do George'a i Georgiany, posiedzieć im trochę na głowie.

I żal mi duszę ściska. Wyobrażam sobie opływowy dizajn ekspresu do kawy i jak Georgiana nalewa do takiej małej porcelany, i kanapę wygodną, i przestrzeń życiową, jak również ciekawe konwersacje. I sobie instant zalewam wrzątkiem i też pachnie kawą. I trzymam się stołu, obiecując sobie, że w czasie na pracę nie zrobię wpisu na blog oraz nie będę jeść marcepanowych czekoladek. Potem obniżam własne standardy i mówię, że zrobię tylko jeden wpis na blog i zjem tylko jedną czekoladkę. I będzie mi śpiewał Sting, i słowa będą sunąć po stronie jak żaglówki, i tłumaczenie pójdzie jak po marcepanie. Maśle, chciałam powiedzieć.

primary school musical

Przepraszam za usterki techniczne, ale Skakanka ćwiczy występ na zajęcia musicalowe (!) i nie chcę, by korzystała z golizny na wrzucie. Stąd import tego utworu muzycznego, który podkopuje cały wkład rodzicielski w przekazanie dziecku umiłowania rzeczy różnych od kiczu. Nie wspominając o prognozach nastoletniej rewolty, podsycanej tekstami tej maści!

piątek, 7 stycznia 2011

sekrety elektroniki

I proszę Andy'ego, by nie gasił lampek od choinki. Bo trochę jest jak na ciemnej stronie Srebrnego Globu Żuławskiego: pejzaż jałowy i nawet Grzybek pyta, kiedy zaświeci słońce i stopi już śnieg. Kończy się nam abonament na rehabilitację i spodziewamy się przydziału nowego, po przejściu kolejnych oględzin (ciekawe, kiedy Grzybek powie, że ma ich wszystkich w nosie). Więc przy lampkach czekamy. W międzyczasie wykombinowałam sobie, że jeśli syn nie osiągnie gotowości szkolnej, sama założę szkołę. Jak El Macho DJ poprowadzę home-schooling na własnych zasadach. I z tą myślą lampki świecą jeszcze jaśniej.

Za zachodnią granicą gaśnie po Świętach przyjaciel rodziny, dzięki któremu wyprawiłyśmy się kiedyś z Ralphetką na Saksy i przeżyłyśmy wiele radosnych chwil na pchlim targu i niemieckich świętach wszystkiego. Rozmawiam dziś z jego Żoną, która była obecna do końca. Nie samo odejście jest trudne, choć też; bardziej te chwile, kiedy już nic nie sprawia radości - ani pianino, ani żadne z setek przeczytanych książek, może tylko szum maszyny do dializ usypia po którejś godzinie.

Rynnami płynie śnieg z dachu; z niezaczętym tłumaczeniem na poniedziałek i nieskończonym zadaniem domowym na jutro -  idę popatrzeć na lampki.

when we were orphans

Trochę czytam. Dziś na przykład, gdy ksiądz po kolędzie zawieruszył się gdzieśpo drodze i świeczki na przemian świecimy i palimy, nie wiedząc, czy znajdzie do nas drogę.

Ishiguro ma ten rozpoznawalny styl dystansowania się i braku egzaltacji. Bohater w pierwszym zdaniu zawsze stwierdza, że w sumie wszystko ślicznie, a potem łamie to zdanie na części pierwsze i okazuje się, że pod ładnym obrazkiem jest i drugie dno. Nie wiem, pewnie ktoś już nazwał Ishiguro mistrzem niedomówień; tę niejasność, jako melancholik, ale jednak perfekcyjny, akceptuję, ale z żalem. Chciałabym może bohaterów wyraźniej, grubszą kreską, z obwodem w pasie włącznie. A tu nie, japoński teatr cieni, owiany mgłą brytyjskiej rezerwy.

środa, 5 stycznia 2011

zamiast postanowień

Sęk w tym, że z dnia ostatnio nic nie zostaje - żadnej powierzchni użytkowej do zapełnienia pisaniem. W tym zajęciu się fakturowaniem, idiomami, dokumentami unijnymi i pismami, na które wygarniam momenty pozostałe po obowiązkach szkolno-przedszkolno-rehabilitacyjnych, czasami miewam jednakże stop klatki. W tychże, mieszkam w starej rezydencji w hrabstwie Kent, boski Andy handluje bawełną z Indii, Grzybek jeździ na kucyku, a Skakanka ćwiczy na pianoli. A ja jestem tu i teraz i rozdaję uśmiechy - również służącym i kucharkom, które co dzień zaskakują nas nowym drugim daniem albo przynajmniej śniadaniem z kolejnej europejskiej stolicy.

W przerwie od cieszenia się życiem rodzinnym i domowym, odchodzę do swojego biurka, wielkiego jak stół w pracowni żydowskich krawców, i gęsim piórem kreślę linijki, skubiąc co raz utrefiony loczek, co zawisł nad czołem. Czasami kartki zgniatam i wyrzucam, ale to nic, przecież mam dużo czasu, by czekać na natchnienie. Nie goni mnie żaden Zus ani Us, a składką emerytalną jest letnia posiadłość w Bath. I bohaterowie za oknem chodzą, po parku czy wrzosowisku, a ja ich na te arkusze papieru zapraszam z taką samą lekkością, z jaką Grzybek dosiada swojego kuca, Skakanka gra na pianoli, a boski Andy składa podpis pod kontraktem na bawełnę.

Czy mówiłam, że trudno mi się pogodzić z noworoczną rzeczywistością?

niedziela, 2 stycznia 2011

coraz bardziej retro

Nie wiem, na ile czynnik ryzyka stanowiło, że impreza sylwestrowa w stylu retro. W sumie przecież boki można było zrywać. Razem skleciliśmy półwiecze trendów w modzie, od "Cudownych lat", przez don't worry be hippie, aż do Majki Jeżowskiej, i miło było patrzeć, jak wszyscy stanęli na wysokości zadania. Bowiem wygłupianie się nie jest w pewnym wieku aż tak oczywiste, i zdarza się ludziom z naszego rocznika, że łatwiej skupić się na śledziu w śmietanie i wodzie ognistej.


Więc nie wiem, na ile retro sprzęgło się z podeszłą sytuacją wejścia w kolejny rok, ale na skutek nadmiernej aktywności ruchowej wracam w stanie kontuzji. Ani się schylić, ani kichnąć; ni siedzieć, ni leżeć. Ni oddać się sprzątaniu, by wejść w ten nowy rok w stanie względnego zorganizowania. Nic, tylko stary (nie)porządek i żmudna nauka tolerancji dla tegoż.


Powinnam jednak być rada, że nie stały się rzeczy dużo gorsze. Ani mi, ani Opalonej nie odpadły rzęsy, klejone w pocie czoła przed łazienkowym lustrem, gdzie z powodzeniem zmieściłyśmy się we cztery. A przecież widziałam oczami duszy, jak zostają na podeszwie tancerzy i szukaj wiatru w polu - rzęs na obuwiu. A na parkiecie aż trzech Jacksonów, z boskim moim Andy'm włącznie, odprawia moonwalk i gdy płaczę ze śmiechu, zastanawiając się, czy rzęsy spłynęły ze łzami, ktoś proponuje sole trzeźwiące.

Poza tym - bajkowo w domu w górach, gdzie zaprosili nas gospodarze podzielić się ciepłem kominka. I jelenie tam zachodzą, tłuc rogami o słupy palisadę tarasu. I śniegu tyle, że zaczynam go lubić. Za oknem wiatr zrywa co może, a tu bigos z musem jabłkowym i grzybami. I w małym kościółku na środku pola życzą nam czasu dla ludzi koniecznych i ciszy.