poniedziałek, 30 września 2013

przełomowe odkrycie

Weekend uciekł nam pospiesznym. Sobotę złapała Dosia. Choć nie zamieściła zdjęć bałaganu, jaki po nas i Reszcie został.

W niedzielę Boski dokonał przełomowego odkrycia.

Dziesięć minut przed Mszą w naszej adoptowanej parafii rozegrała się pod blokiem scena jak z westernu. Pod bramą czekało dwóch facetów na wyrywnych rumakach. Znaczy w autach. I z pakietem dzieci na tylnych siedzeniach tychże. Znaczy aut. Jednym był Sąsiad z Dołu, drugim - Boski Andy. Okna otwarte, silniki jeszcze na obrotach niskich, ale znać, że już rozpoczęto kołowanie.

Wybiegamy przed bramę też razem. Sąsiadka z Dołu w płaszczyku i z torebką, z makijażem jesiennym, więc w tonacjach nieco ciemniejszych od lata. Ja jeszcze w wersji plain, za to z wszystkimi niezbędnymi częściami garderoby. Krzyczę do Sąsiadki: słuchaj, nie poznasz mnie w kościele, ja charakteryzatornię mam w aucie. By uchronić mnie przed wybojami, Boski uprzejmie zwalnia, z nadzwyczajną w tych okolicznościach pogodą ducha, i gdy zadaje pytanie dojeżdżając do skrzyżowania: jak tam po prawej?, mówię, że już też pomalowane.

Lecz pointa jest pod kościołem. Andy uściskuje Sąsiadkę i oświadcza uradowany: Wreszcie to zrozumiałem. Wszystkie jesteście takie same!!!

Czy ja wiem?

piątek, 27 września 2013

składki i zasiłki

Wezwana telefonem z ZUS, przybywam z duszą na ramieniu. Moje talenty biznesowe są tak ewidentne, że niebawem zapewne znajdę się na liście dwudziestu najbogatszych Polaków oraz wydam poradnik na temat.

Póki co, zgłaszam się do sali załatwień z obstawą. Oprócz kilku Bytów obecnych duchem jest ze mną Boski Andy, który ratuje mnie zawsze z opresji wywołanych kompletnym brakiem głowy do pism urzędowych. Pobieram z maszynki aż 3 numerki, by trafić do Pani M, tej z aniołem na wisiorku, który jakoś dobrze odzwierciedla jej dotychczasową wyrozumiałość dla mej urzędowej niepoczytalności .

Przychodzę dziś z grubszym problemem, zaczynam niepewnie.
Żona ma na myśli mnie, dopowiada Boski Andy.

A potem Pani ratuje mnie wszechstronnie i systemowo, zdobywa wszystkie dane, co do których pani z telefonu wieszczyła całkowitą niemożność. Podpisuję plik deklaracji. Po siedmiu minutach i siedemdziesięciu siedmiu wyrazach wdzięczności wychodzę na słońce, opierające się o ściany zakładu karnego naprzeciwko.

Skakanka po szkole wita mnie słowami, Mamo, jesteś przepowiadaczką przyszłości! Powiedziałaś  że dzisiaj będziemy grać w palanta i rzeczywiście na wuefie się uczyliśmy.

No tak. Słysząc wczoraj, że nasz domowy sportowiec uległ selekcji również do szkolnego klubu siatkówki, mówię: czyli najpierw będzie siatkówka, wieczorem  trening piłki nożnej, a pomiędzy może jeszcze nauka gry w palanta.

Jak to można coś palnąć.

czwartek, 26 września 2013

please don't stop the music

Gdy wieczornie się słaniam, Skakanka wkłada obuwie sportowe i przypomina mi o złożonej nieopatrznie obietnicy. Że odbędziemy wspólne zajęcia aerobiku. A ponieważ słowność to punkt, co waży na moim honorze nawet wtedy, gdy wszystko inne leży, nie pozostaje mi nic innego jak poszukać w zbiorach zdartej płyty.

To co następuje potem przechodzi wyobrażenie mężczyzn w naszym domu. Boski Andy przezornie chroni się w świątyni dumania z gazetą, Grzybek zaś próbuje dokonać sabotażu wieszając się na mojej nodze i rzucając w nas kocem, w który zapatulony jeździł w wózku jako niemowlę. Nie wiem, jak sąsiedzi.

Przypominają mi się szalone sekretne chwile gospodyni domowej, gdy owa muzyka (wymienianie wykonawców łączyłoby się z pewnym obciachem*), włączona do samotnego sprzątania naszego eM, wyzwalała we mnie najbardziej estradowe instynkty. Niezapisane dla potomnych przeszły liczne sceny tańca nowoczesnego z użyciem kija od szczotki w charakterze mikrofonu, a przecież gdyby ktoś to sfilmował, byłby materiał do szantażu, jeśli postanowiłabym zostać dla przykładu znaną prawniczką.

I jeszcze dygresja. Podczas angielsko-polskiej rozmowy w synem podczas kolacji poznaję nowe znaczenie słowa łomen. A właściwie łommen. To mężczyzna z łomem.

*Rihanna? Dr Alban?? Groovystylerz??? Czyż nie dramat!!!

środa, 25 września 2013

13:50-15:30

Ekskluzywny dom handlowy użycza mi co dzień parkingu, gdy jadę do szkoły Grzybka. Bowiem nigdzie indziej nie da się zostawić auta. I tu mijam kolejne strzałki - P4, P5, P6, które dziś wyjątkowo kojarzą mi się z czym innym niż poziomy. Miejsca zazwyczaj dopiero na P6. Potem zapominam i na ogół błąkamy się po piętrach w poszukiwaniu.

Mój parking zbiega się z korporacją Boskiego, która mieści się na P4. Pracownik wczoraj doniósł, że mnie widział, i jak przypominam sobie swój dress code w postaci dresu - postanawiam dziś zadbać o dobre imię Męża i przed wyjściem z auta ubrać chociaż szczątkowy makijaż.

Grzybek w szampańskim nastroju, w spodniach tyłem do przodu po w-fie. Kurtkę przewraca na prawą stronę ciosem karate, a następnie ubiera kapturem do dołu. Znaczy kaptur znajduje się na siedzeniu, a dolny ściągacz kurtki pod szyją.

W drodze gra nam Camille Saint-Saens i wiem, że pewnych dźwięków mi nie wolno, bo ulegam rozpadowi na kawałki i szybuję w tej postaci w rewiry niesprzyjające przytomności. A matka powinna brać życie za pysk. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Na przejściu dla pieszych zatrzymuję się na widok kubka papierowego z kawą. Przyczepiony doń student zdumionym skinieniem głowy wyraża wdzięczność. Nie mam jak powiedzieć, że pomyślałam, jaka szkoda by była, gdyby się kawa wylała.

wtorek, 24 września 2013

na tytuł zabrakło sił

Nie, żebym myślała, że na moment nadejdą chwile spokojne jak robienie na drutach szalików w paski, gdy rozparta w fotelu w filcowych bamboszach będę mieć jedno tylko zmartwienie - jak dobrać kolory, występujące po sobie naprzemiennie. Na obu fotelach w naszym salonie wielkości szatni klubowej III ligi trwa wieczyste zaleganie prania, ale to nie jedyny powód, że nie.

Gdybym miała siły dźwignąć się z krzesła, wyszłabym może z posortowanymi plastikami i papierem szukać słów, w których zapanuje jakiś względny spokój. Nawet nie chodzi o to, by rzeczywistość słowami podobnie sortować, ale może znaleźć jakiś objazd od naporu spraw. Rano Dear Jacket zatrudnia mnie w roli skryby do spisywania stanu inwentarza i stawiania cyfr w notesie typu moleskine, który przez dekady służył piszącym do charakterystyki postaci, opisów przyrody i szkiców fabuły. Notuję liczbę foteli, krzeseł, stolików. Drugim torem w mojej głowie toczy się liczba braków, rzeczy do zorganizowania i dowiezienia. Trzecim torem lecą troski poligraficzne. Czwartym... A o bocznicy nie wspomnę.

Dear Jacket, jako architekt wnętrz, widzi już byty przyszłe i bardzo to pocieszające. Jack Jacket robi projekt i dostawia tabelki w excellu, żeby nic nie uciekło.

Przyspieszenie za sprawą JA+TY=MY, które już niebawem. Tym razem do ogarnięcia wydarzenie na w sumie blisko 100 osób. Niemożliwe bez przepustowej komunikacji i wielu par rąk. Miejsca skończyły się w niedzielę.

Szaliki będą potem. Choć nigdy wcześniej nie próbowałam.

poniedziałek, 23 września 2013

pustosen

Nie lubię nie móc spać. Najpierw myślę o tym, jak wielka to strata czasu, który można by było wykorzystać na spanie, po to, by móc jeszcze więcej zrobić na przytomnym umyśle w dniu następnym. Wnikliwy Czytelnik zauważy, że według tego klucza - choć przecież założenia całkiem racjonalne - również odpoczynek jest po to, by było więcej efektów. Może to dorosłość, a może choroba cywilizacyjna.

Wybitne umysły, jak Mero, w czasie czuwania tworzą odezwy do ludzkości, We- the People,  które można potem podpisać i zanieść do Derekcji. U mnie nic. 

Po nocy, gdy sen płoszy się jak nieprzyzwyczajony do ruchu ulicznego koń, powieki kłują przez cały dzień tysiącami małych igiełek. Rzeczy lecą z rąk, brakuje tlenu, wszystkie sprawy ogarnia przemożna hiperbolizacja. 

Łatwiej byłoby znieść tę nagłą niemożność pojednania się z porą odpoczynku, gdybym wiedziała, że w tym samym czasie inni walczą. Efektywność zaś w tym momencie to ulatująca przez uchylone okno zjawa. Sabotażysta więzi międzyludzkich, opartych na współodczuwaniu i traceniu dla siebie nawzajem czasu. Pójściu stu kroków, gdy wydaje się, że mam do oddania tylko trzy.


niedziela, 22 września 2013

sunday five o'clock

Razem nie widzieliśmy się rok.

Niektórzy wybudowali domy, inni pozmieniali samochody. Ale przecież rozmawiamy nie o tym. Spotykamy się w drodze i pytamy, czy o to nam w życiu chodziło. Co najważniejsze, nikt nie zasnął i nie zamarzł na tej ścieżce, mimo że jedni przecierpieli więcej niż inni. Wszyscy nadal zmierzamy.

"Mała grupa." Znamy się tak dobrze, że nawet gdy panom wypadną wszystkie włosy, a paniom rzuci się cellulit, będziemy się nawzajem pamiętać z wersji szkolno-studenckiej.

Arturo miał plan, byśmy zasiedlili kiedyś jedną dzielnicę. Na emeryturze?

sobota, 21 września 2013

ślimak

Na Moście Warszawskim spotykam ślimaka winniczka. Leży przewrócony na bok ze źdźbłem trawy. Nie wiem, czy zmiótł go podmuch kogoś, kto pędził akurat ścieżką biegową, czy rowerzysta potrącił nieboraka i zbiegł z miejsca wypadku. Podnoszę i oglądam obrażenia, które obiektywnie raczej niewielkie. Choć subiektywnie widać, że się załamał kompletnie. Kładę na murku i przemawiam mu do rozsądku, by odzyskał przyczepność do podłoża. I generalnie, by nie zamykał się w sobie, bo niemiłe wypadki się zdarzają. Choć nie powinniśmy przesądnie wierzyć, że chodzą parami czy bardziej tłumnie.

No dawaj, powtarzam jeszcze. Dasz radę. Potem zostawiam go w słońcu ostatniego dnia lata, mając nadzieję, że odzyska formę i w końcu wyjdzie z siebie. Ku słońcu, które dzisiaj jest, a jutro może już mniej. I naprzeciw wszystkim innym wielce ryzykownym sprawom, dla których jednak warto. Przy całej niepewności nadziei, że przy kolejnym wypadku znajdą się ręce, które pozbierają z rozsypki i przeniosą w bezpieczne miejsce.

piątek, 20 września 2013

Pani Zosia

Pani Zosia utknęła z wózkiem na zakupy i kijkiem do nordic walking pod bramą. Próbujemy iść, ale niedasię. Pani Zosia walczy od lat z nowotworem mózgu, który rozpoczął swój ostatni atak. Zbieżność podeszłego wieku i złośliwości guza opowiada o tym, że Pani Zosia, choć bardzo dzielna, będzie musiała z dnia na dzień akceptować coraz więcej ograniczeń. Widuję jak zorganizowana siatka sąsiadek, z którymi grywała w scrabble i pożyczała książki, jej towarzyszy w tych okolicznościach.

Przynoszę zakupy, których jak na bankiet, dwa kilo śliwek na knedle, bo syn przyjeżdża, i Pani Zosia opowiada jednym tchem, co już zrobiła, a potem łamiącym się głosem, czego nie, bo nogi nie poszły. I za głosem podążają łzy, i Boże kochany, tyle razy w różnych okolicznościach życiowych nie potrafiłam tego zrobić, doznawszy nagłej sztywności ogólnej - przytulam ją mocno i opowiadam, jaka jest dzielna i jak wszystko będzie dobrze, i jak nie może harować w kuchni ponad siły.

Całe moje bycie bardzo ostatnio zajętą i wszystkie sprawy, co muszę i chcę, wydały się dziecięcym placem zabaw przy polu bitwy Pani Zosi.

czwartek, 19 września 2013

wietrzne pióro

I kto by pomyślał, że zawiadowcy ciepła w kaloryferach po nocach czytają blogi i wrażliwi na losy ich bohaterów? Sąsiadka dzwoni dziś wieczorem, że północna strona mieszkań już ogrzana. To tam, gdzie biuro. Drogi Sprawco Ocieplenia, uratowałeś właśnie Okruszynę przed odlotem do ciepłych krajów. No dobra, przynajmniej przed zakupem futrzanych kapci. A najbardziej przed przymarznięciem do rozpadającego się fotela obrotowego.

Czajnik słabo nadąża z ciepłą herbatą. U Grzybka obowiązek szkolny walczy ze spitfire'mi. Skakanka walczy ze smarkami. Boski walczy ze smarkami, kaszlem i korporacją.

Zmiana dekoracji po lecie nastąpiła tak szybko, że brak pewności, czy trafiliśmy po antrakcie do właściwej sali. Powietrze jakby znad Skandynawii, a kto wie, czy nie arktyczne. Poszukując elementów stałych, wyciągam pióro wieczne i piszę. To scena odgrywana tak często, tylko charakteryzacja w kierunku urody coraz dojrzalszej. Szuranie pióra o fakturowany papier listowy to ogromnie kojący dźwięk. Myślę, może by tak seria korespondencji na własny adres - spotkałyby się ze sobą zamiłowanie epistolograficzne i radość z widoku w skrzynce pod numerem osiem przesyłki innej niż rachunek za telefon?

Na klawiaturze składam skrótowy ogromnie list do Zakładu Ubezpieczeń, choć chciałabym bardziej wylewnie. Cóż, coraz mniej mamy sobie do powiedzenia.

Wieczność pióra tak niekompatybilna ze składką emerytalną.


środa, 18 września 2013

biuro rzeczy zagubionych

Od kilku dni podejmuję poszukiwania. Szukam odrobiny ciepła w kaloryferach. I nic. Elektrociepłownia nie przejmuje się takimi okruszynami, co wdziewają po domu paltocik, gdy tylko skończą się prace polowe. Doceniam bardziej przegrzewanie się procesora w laptopie i z wdzięcznością przytulam w charakterze grzejnika.

Z powodu zmian klimatycznych ludzkość w domu się posmarkała. Zakupiłam więc pakiet chusteczek w lidlu. Wraz z wagonem innych rzeczy, co wyszły. Rzeczy wychodzą często i niespodzianie. Dziś wieczorem wyszedł chleb i myślę, że zostałam jednak ja najzdrowsza, by skoroświt wyjść po pieczywo.

Wieczorem odkrywam, że zapodział mi się jeden dzień. Jutro miała być środa. Zapytałam dzisiaj każdego członka naszej rodziny, i stwierdzili zgodnie acz niezależnie od siebie, że w to miejsce zjawił się czwartek. Niełatwo jest tak nagle stracić jeden dzień z życia i planów. Nie mam też wspomnień dni zeszłych, mimo że ciągle w zawrotnym tempie, i nawet na niniejszym blogu brak notatek wskazuje na luki w świadomości.

Zarazem chciałabym zareklamować okruszyny jako stworzenia o niewielkich potrzebach życiowych. Po pierwsze, odrobina ciepła. Po drugie, ktoś trzeźwo myślący, kto powie, jaki dzień. Po trzecie, kilka linijek wolnych do zapisania.

Wychodzi na pewno taniej niż chomik czy rybki.

wtorek, 17 września 2013

Niezapowiedziany

Gdyby określić stan fizyczny po tych pełnych dziania się dniach, wyobrazić należałoby sobie czołg, który przejeżdża przez Okruszynę, a następnie przypomina sobie, że czegoś zapomniał, i wraca z powrotem tą samą drogą. Współorganizacja warsztatów i pomoc w ich prowadzeniu wielokrotnie wywoływały pytanie, czy my aby nie jesteśmy stuknięci, żeby w swoim czasie teoretycznie wolnym tyle za kulisami (i przed kulisami) trwać, nie spać, sprawdzać, liczyć, troszczyć się. A jednak gdyby mnie ktoś pytał, co najlepszego mogłabym innym dać i sama przeżyć, nie znajduję innej odpowiedzi. Mimo że nażyłam się już trochę i można by o tym książkę o charakterze wspomnieniowym albo nawet dwie.

DearJacket z Jacketem, Doktor J i Doktorowa, Dosipisanie i Prezes, Staszek Nie-Sojka (ale prawie) z Anią, Marta i Opalona, co zrobiły dzieciom program wielce artystyczny, by obecni na warsztatach rodzice mogli zainwestować w siebie... Wszyscy stuknięci do kwadratu. Mero też. Kasia i Tomek, nie serialowi, ale jak najbardziej rzeczywiści, przyjechali aż z Warszawy. Wszyscy wyrzuceni z pędu codzienności w prostotę pytań o to, na czym nam najbardziej zależy.

Co do Okruszyny, obok wdzięczności Wszystkim za Wszystko, ta szczególna za moment, w którym stół do jedzenia obiadu i odrabiania lekcji, świadek spraw nader codziennych, sporów, dąsania się, jak i pomysłów, twórczości, dzielenia - owa tratwa na środku naszego prowizorycznego eM - stał się ołtarzem, na którym wszystko to w ciszy białego - choć wygniecionego nad wyraz - obrusa spoczęło. I zostało oddane, i będzie wracać do nas Przemienione. Jeden Gość, Znajomy Ksiądz z Polski, sprawił, by odwiedził nas niespodzianie jeszcze Inny zupełnie Gość. Patrzę na niemożebny bałagan, na listę zadań z tak niewielkim zasobem sił. I pamiętam, że tu był On sam. Mimo że Go w tym miejscu wcześniej nie zaplanowano.



środa, 11 września 2013

bez broni

Grzybek na wieczór niedomaga. I widzę, że mu niedobrze, i z efektami ubocznymi niedobrze zmagamy się do rana. Jak zwykle gdy po sezonie zdrowia jak ryba zaczyna się z zaskoczenia sezon niedomagań, i to nocnych, Okruszyna w pierwszym odruchu przeżywa żal nad sobą i trwogę, jak podoła materii codzienności. Dopiero potem przypomina sobie, dopiero potem widzi, że mały człowiek, dla którego się jeszcze jest całym światem. Boski Andy, dzielny nad wyobrażenie, kładzie się z miską na materacu obok Grzybka, i co pół godziny słyszę jego głośne na pomoc i lecę. Oboje z Boskim zauważamy, że za każdym razem tej doby lecimy w jednym kapciu. Drugi kapeć jakoś musi sobie poradzić z tym, że jest drugi i w kącie.

A potem bezbronne pytanie Skakanki zadane w niemoc umordowanej nocą pidżamy: mamo, odprowadzisz? Mimo że przecież do szkoły już może chadzać sama.

Pewnie. W pięć minut w kurtce przed deszczem. Zdanżamy, bo od tego jest rodzic. Żeby bezbronność zaopiekować.

Siatki z sucharkiem niosę, nieprzytomnie myśląc, że i kawa na nic, i w windzie z lustra patrzy na mnie kobieta nie bardzo zrobiona, z fryzurą sprzed ery nocnych niedomagań, bez makijażu, co by chronił przed światem. A jednak się uśmiecha.

wtorek, 10 września 2013

uczta dla zmysłów

Uratował mnie wczoraj deszcz. Dzięki temu, że spadł, pobiegłam pod szkołę ratować Skakankę przed rozpuszczeniem. I w drzwiach wpadłam na Mero, która rzuciła mi porozumiewawcze to do zobaczenia dzisiaj. I wtedy napotkała na bezmiar zdumienia wyrażony w mojej zwisłej szczęce, gdy intelekt na próżno szukał, która to strona w którym notesie uszła mojej uwadze. Mero wyjęła swój stanowczo jeden kalendarz i udzieliła mi koleżeńskiego oświecenia. Wywiadówka. Wypadła dziecku gdzieś z tornistra, więc nie dotarła do zmysłów rodzicielki.

Wątłe i skłonne do melancholii pióro Okruszyny nie podoła opisać dalszego biegu wypadków. Z tradycyjnymi dwiema bitymi godzinami na odbiór drugiego dziecka z drugiej szkoły. I jak to możliwe, że marzy się jeszcze trzecie i czwarte, w trzeciej i czwartej szkole, czemu nie.

Na koniec wybiegam czerwona na twarzy jak Pocahontas, by porównanie wypadło na plus, ze zmysłowym zapachem smażonych kotletów we włosach, któremu nie oparł się nawet Hugo Boss. W sensie perfumowana ogromnie próbka zapachu ze wsi. Nie żeby z chlewni od sąsiedniego gospodarza, lecz z angielskiej fabryki, gdzie latem pracowała sąsiadka. Muszę napisać do producenta, żeby popracowali nad formułą w zderzeniu z kuchnią polską. By była nieco trwalsza.

Zawsze mogę sobie wyobrażać, że świetnie sobie radzę, nie popełniam błędów i nic nie rani wielce nieprzystosowanych moich trybików. I prowadzę skupiony tryb życia w towarzystwie jakże bezpiecznych kolorów i faktur, zupełnie jak ta pani ze zdjęcia EyesWideOpen. Bratku, to dla mnie fotografia roku 2013. Gdybyś znowu pisał konkurs.


niedziela, 8 września 2013

ekspres ciśnieniowy

Ponieważ jest niedziela, Grzybek już o 6:30 zrywa się rześki i gotowy zacząć dzień. Skoro już teraz tyle myślę i obmyślam wynalazki, co to będzie, jak dorosnę, zagadnął nas kiedyś i rzeczywiście. Oby nie zgubił wiary w to, że swoimi pomysłami może zmieniać świat na lepsze. Wiele projektów zgasło w zarodku z powodu jej utraty.

Sprawdzam swój niewyczuwalny puls i myślę, z tak chronicznie niskim ciśnieniem najgorsze jest każde przedpołudnie. I pora obiadowa. Oraz popołudnie, stwierdzam później przewieszona niczym szal księżnejpani przez ogrodowy fotel u teściów. Potem już jakoś leci. Spokojnie można wypić kolejną kawę, a następnie zasnąć w razie potrzeby.

O 16:34 jestem świadkiem niespotkanej dotąd wynalazczości. Oto Doktor J produkuje kawę metodą ciśnieniową. Urządzenie do jej produkcji podobno zostało już gdzieś opisane, ale wspomnę tylko, że zastosowane w nim bary są własnymi barkami Doktora. Który ciśnie bezlitośnie. A przecież właśnie po bezsennym dyżurze, więc powinien jak szal księciapana wisieć przez szezlong i dekorować pokój ogromnie przestronny.

Jest to najlepsze latte serwowane w tym stuleciu. Wszystkie warstwy na miejscu, przykryte kołderką cumullusów z mlecznej piany. Coś a la świat widziany z okna samolotu, jakby bliżej raju. 

Pechowo rozlewam zostawiony na grande finale ostatni łyk na materiały szkoleniowe Doktorowej J. 

Było pić zachłanniej.

sobota, 7 września 2013

notatki na marginesie

Auto pełne poezji Nohavicy, w czerni drogi słychać nawet lepiej. Z normalniejszego świata wsi wracamy w dziki pęd betonowego toru przeszkód.

Plecak pełen notesów, Skakanka pyta, po co ci mamo kolejny. Wyjaśniam, że może jak wszystko zapiszę, to niczego nie zapomnę. Ale to tylko pół prawdy; w słowa zawsze można się zawinąć jak w kołdrę, zdanie jakieś, niejednokrotnie złożone, zapisawszy w tym samym odruchu, w jakim ktoś inny sięga po papierosa. Tak lubię mieć świat na piśmie. Tym bardziej że słowa, w odróżnieniu od innych środków trwałych, są praktycznie niewyczerpane. Można się poczuć jak dziecko peerelu w peweksie. I wybrać coś sobie.

Notesy w plecaku ściśnięte razem z kalendarzem, co dni zlicza i sortuje za mnie, bo z matematyką słabiej. I Oremus. Czy to nie jest niezwykłe, że Ten, co pisze miłością po horyzoncie, ma dla człowieka takie mnóstwo słów? I to bez cienia grafomańskiej zmyłki.

Odnoszę wrażenie, że skompletowałam w końcu wyposażenie mojego własnego tornistra. I gdybym kiedyś jakiś wrzesien rzeczywiście miała jako żołnierz na froncie, sprawdziłabym osiem razy przed wyjściem, czy w torbie zielonej zeszyt w dobrych okładkach i papier jaki listowy.
Tyle by po mnie zostało.

piątek, 6 września 2013

kampania wrześniowa

Kończy się pierwszy tydzień przewrotu kopernikańskiego i testowania grafików. Jak znajomy Autor napisał, trwa "kampania wrześniowa - ale nie dlatego, że klęska, i że z zaskoczenia". To tylko rozruch machiny dom-szkoła-praca, a ja mam wrażenie spędzenia miesiąca na kartoflisku przy ręcznych wykopkach (mam pewne doświadczenie z pobytów tu i tam, a nawet medal stachanowca za wrzesień '98).

Gdy wracamy ze Mszy św. na rozpoczęcie roku skautowskiego, Grzybek na tylnym siedzeniu śpiewa, ciągle się o nich mówiło, gdy Londyn spowijał dym, najwięcej szkopów trafili, Dywizjon 303. I pyta mnie, gdzie można spotkać wokalistę Elektrycznych Gitar, jedynego śpiewającego lekarza neurologa na świecie. Ojca pięciorga, co mało kto wie.

Od powrotu ze wsi, co podobno nastąpiło dopiero co, a nie w zeszłym stuleciu, przeżyliśmy cztery dni bez ciepłej wody, siedem dni i ciągle jeszcze na kilku torbach, wizytę kuzyna z Kanady, który się zgubił i uratował go Boski Andy wespół z dróżnikiem polskich kolei, zdanżanie do dwóch różnych szkół, wracanie po zgubione kapcie, zapomniany worek na w-f, brak mydła na basen.

Niby nic, niby nic, jeszcze tylko odpowiedzieć na jakieś 117 zaległych maili, powiesić pranie i czemu mam wrażenie, że zaraz zasnę z głową na karabinie. 

czwartek, 5 września 2013

czy to jawa, czy sen

Godziny wieczorne posłużyły odsypianiu Bezsenności w Wielkim Mieście. W pewnym momencie budzi mnie proces zakładania mi butów na nogi, i nie wiem, czy to drugi już dzień i gdzieś za czymś miałam pobiec, bo przecież ostatnio ciągle. Mimo że wydawało mi się, że byłam urobiona po pachy na wsi. Jak napisała Dosia, była to fikcja. Wiara w to, że to szczyty możliwości.

Z trudem unoszę powieki i widzę, że Mąż obuwa mnie w buty. Jakże firmowe i szykowne. Jak najbardziej do biegania. W maratonach i pół, jak również hobbystycznie wokół bloku. Zapominam, że już od pół roku niczego podobnego nie trenuję, ponieważ mam niejakie problemy z motywacją. Na pewno nie dostanę złotego medalu, ani srebrnego, co bardziej twarzowy, a w takich sytuacjach nie wiadomo, po co się starać. Zwłaszcza że przebiegnięcie całej zimy w specjalistycznej masce z polaru nie pomogło (zawsze można powiedzieć, że mogło być bez tego jeszcze gorzej - kto wie).

Więc nie wiem czemu z butów się cieszę. Co za niesłychana niespodzianka. Mero powiedziała kiedyś, że kupi sobie takie, jak będzie biegać po 10 km trzy razy w tygodniu. I przecież nie lubię biegać. Bieganie jest samotne, nudne, męczące i wszyscy widzą, na co cię stać. Niech biegają silni i zdrowi, długodystansowi, utytułowani, którym brak tylko kwiatka do kapelusza, a nie wszystkiego, co pod kapeluszem bezpośrednio. Ale przecież muszę wypróbować buty, które na nogach zachowują się tak, jakby same biegały.

Kiedy?

środa, 4 września 2013

widziałem domy o milionach okien

Da się spać tylko dwadzieścia minut przez całą noc.

Da się być tak zmęczonym i tak pełnym smutku, że snu nie ma.

Da się na drugi dzień pracować fizycznie i koncepcyjnie, i przetłumaczyć artykuł na konferencję w Moskwie.

Da się o trzeciej w nocy zobaczyć napaść czterech chłopa na jednego chłopca, otworzyć okno trzeciego piętra i krzyczeć wniebogłosy, że wołamy policję, a w wyobraźni lecieć boso i ratować. To nic, że oni odkrzykują, że są z policji. I że wychodzi na to, iż to obława na złodzieja, co się włamał do starego auta pełnego reklamówek ze śmieciami. Więc odsiecz niepotrzebna.

Nie śpię i myślę, jak w areszcie świt się szarzy i chłopak przez furę śmieci pójdzie siedzieć albogdzieś.  I skąd taki w zimną noc, i czy nie lepiej było mu spać, i ile lat będzie wracał siedzieć za gorsze włamy.

Sen przychodzi o 6:05, przynajmniej tak donoszą ostatnie testy kontrolne budzika. I odchodzi o 6:25, litościwie przed dzwonkiem budzików, żebym zdążyła powyłączać. Żeby nasza biedna rodzina nie dostała zawału serca.

Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalne?

wtorek, 3 września 2013

brak przystosowania

Nowym miejscem tymczasowego zamieszkania stał się samochód. Większy, bezpieczniejszy, o zwrotności chyżej słonicy. Choć nie, jest zwinny jak kozica, jedynie Niemcy nie zbudowali Wrocławia z myślą o możliwościach tego auta - podobnie jak współcześni inwestorzy zresztą. Nikt nie przewidział, że dalej od siebie będzie miało początek i koniec. Na parkingu pod ZUSem DearJacket ratuje mnie przed całkowitym utknięciem (po wcześniejszym wysłaniu mnie tamże. Ale czego się nie wybacza jedynej kobiecie na planecie Ziemia, która nabyła całkowitej odporności na moje marudzenie).

Zwożenie Grzybka ze szkoły trwa dzisiaj sto pięćdziesiąt minut. Fakt, że po drodze w osiedlowym papierniczym kupujemy okładki do książek. Myślę, jakie by tu do auta firanki, pledy i ozdobne jaśki, skoro większość czasu nam zejdzie na szukaniu miejsc parkingowych. Co do planowania kariery, przynajmniej to się wyjaśniło: mam nowy zawód - kierowca.

Otwieram pokrywę od pianina, siadam, gram. Trójdźwiękami, ręce rozchodzą się i schodzą, płynie opowieść o utopionym w morzu fortepianie. Nigdy nie przestanie mnie dziwić, czemu ręce wiedzą, gdzie pod klawiszami jest muzyka. Żadnej w życiu lekcji. I żenujący brak znajomości. Nut. Ale i tak nic nie wygram, umiejętności nierozwinięte i kompletnie nieprzydatne.

Zamykam pianino, dzieci z boskim na wychłodzonym wieczorem boisku, płaczę ze zmęczenia.

poniedziałek, 2 września 2013

odlot

Grzybek poprosił o nastawienie mu budzika na jego pierwszy dzień szkoły podstawowej. Jednak wstał już o piątej i liczyliśmy razem barany biegnące na apel ze stoków Peak District, a gdy nic z tego nie wynikło, ubrał się w tornister, a ja poszłam żwawo zalewać kawę typu instant. W przedszkolu to była nuda i strata czasu, powtarzał nam od kilku dni.

Dalszy ciąg wydarzeń znam już tylko z opowiadań. Nie, żebym zasnęła nadrabiając liczne skumulowane zaległości. Ponieważ dzieci w dwóch różnych szkołach, poleciałam ze Skakanką na jej uroczystości.

Wieść niesie, że chwilę później Boski, pokonując drogę od swego auta do szatni szkolnej, w której po raz pierwszy, zgubił buty zmienne syna razem z workiem. Znaczy worek razem z butami. Przerażony rozwojem wypadków, zajął się poszukiwaniem kapci w centrum miasta. Deptakiem na Świdnickiej musiało przejść całe sześćset tysięcy mieszkańców, z których ktoś pomyślał, że stare używane sportowe sandałki będą na niego jak ulał.

Odbieranie dzieci ze szkół z powodu miejsc parkingowych zajęło dziś tylko sto dwadzieścia minut. Dlatego postanowiliśmy odlecieć. Właściwie polecieć w podróż dookoła świata, i to przez Himalaje. Bilet nie był drogi, bo w promocji, rodzinny, last minute i bez rezerwacji. Jedyne 16 zł od osoby.

"Samoloty" 2D, Disney Pixar. Siedzę i nie wierzę. To nasza premiera. Układ nerwowy Grzybka dojrzał w końcu do kina. Nie drażni go poziom dźwięku, nie napełnia go przerażeniem ciemność i pogodnie znosi liczne punkty kulminacyjne akcji.

Po prostu. Odlatujemy.