wtorek, 29 grudnia 2009

książka (skarg i zażaleń)

Trudno wodzić palcami po klawiaturze, gdy ręce opadają do kolan. Tradycyjnie miało być inaczej niz jest, tylko jak zwykle nie wzięłam wcześniej od losu zadnej gwarancji na piśmie i nie ma gdzie dochodzić roszczeń.
Remont przedłuża się z perspektywą na nowy rok, Grzybek kaszle coraz donośniej, a w domu nie ma kromki chleba, nie z powodu trudności fiinansowych, ale ponieważ w chaosie ogólnym pewne kwestie jakby wymykają się spod kontroli.
W stosie garnków i naczyń po pudełkach, w pokrywkach spadających z hukiem z mojego stanoswiska pracy dorywczej w home office, trudno w ogóle mówić o jakiejkowliek kontroli. Teściowa przygarnia nas w porze obiadu, a ja jestem bardziej zmęczona niz gdybym pół dnia gotowała go sama.
Urlop międzyświąteczny schodzi boskiemu Andy'emu na stukaniu młotkiem pod okiem Kierownika Budowy w osobie porywczego mojego tescia i mozna pomarzyć o widzeniu się wzajemnym z męzem, dla odmiany od naszych zwykłych pracujących dni.
To se ponarzekałam, dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

teksańska masakra piłą

W kolejnym odcinku zamieszczanych tu systematycznie Jezioran wirus wesołych świąt, jak również literackie frustracje niedoszłej i niebyłej, ustępują dramatycznym wydarzeniom z udziałem piły. Nie chodzi o to, że nastrój świąteczny skulminował się w postaci po-świątecznej psychozy i Okruszyna poczuła w sobie zew destrukcji. Nie. Z piłą w drzwiach zjawił się Teść, ogłaszając jednocześnie początek remontu kuchni.
Wyprowadzam się więc z dziećmi we dnie tu i tam, jedynie w nocy z powrotem, a kuchnia przeobraza się niemalże bezszelestnie, nie licząc melodii gumówki i innych urządzeń do majsterkowania, dzięki którym sąsiedzi mogą nadal przezywać magię Świąt.
Plany na manikiury i przedsylwetrsową odnowę biologiczną jakby legły w gruzach. Se la wi, jak mawiają Francuzki.

niedziela, 27 grudnia 2009

prawda w oczy kole

Sting świątecznie wprowadza jakiś nastrój nieziemski w nasze jakże ziemskie M4. A ja, choć jakby nieruchoma i nie spiesząc się nigdzie, czas przeciez spędzam bardzo pracowicie. Ogarniam myślą wszystkie nieopowiedziane historie, a nawet w nagłym przypływie nostalgii wyciągam notatki, swoich dwóch, a jakże, niebyłych i niedoszłych powieści. I zdumiewam się, jak te opowieści o niemożliwych do pokonania odległościach między jednym człowiekiem a drugim, o bytach, co zaledwie próbują komunikować swoje jestestwo, zaledwie palcami dotykają rzeczywistości, które chcieliby pochwycić w ręce - jak to możliwe, że te opowieści wyszły ze mnie.
Takie mądre zdanie po angieslku zapisałam sobie w zeszycie, mając lat czternaście, w czasie jednej z zachłannych sesji wakacyjnego samouctwa, że geniusz to dziesięć procent talentu i dziewięćdziesiąt procent pracy w pocie czoła.
Dziś jakimś smutkiem napełnia mnie fakt, że nawet tych dziesięciu procent zabrakło, bym ze swoich opowieści umiała opowiedzieć koherentne, spójne historie, z początkiem i końcem. Prawdopodobnie nawet sto czterdzieści procent pracowitości nie wypełni tej luki. Zabrakło którejś śrubki w genotypie.

sobota, 26 grudnia 2009

feels good

Wiadmości od rana są dwie: dobra i zła. Dobra taka, że Grzybek nie wymiotuje. Zła, że kaszle i wymiotuje od świtania Skakanka.
Widać, to nie grzybowa, lecz wirus. Podejrzewam, że to jakiś wredny wirus wesołych świąt.
Arturo uspokajał nas przed Świętami, że w każdym, najlpeszym nawet teledysku (tu: świątecznym) jest przerwa na reklamę i być moze w tym miejscu właśnie się znaleźliśmy.
Mimo tych drobnych usterek technicznych, które udaremniają koncert kolęd z udziałem wszystkich członków rodziny, co grają na czymkolwiek, ogarnia mnie jakiś ogromny spokój. Nie pędzimy od rana w gości, lecz zalegamy stadnie w łózku naprzeciw zimowej opowieści Franklina.
Krzątam się przy późnym śniadaniu z darów natury zebranych po rodzinie.
Dobrze jest.

piątek, 25 grudnia 2009

two hundred cotton buds

To bardzo niezwykła pora na pisanie bloga, zakładając, ze 98 procent (tak myślę) rodaków w kraju zasiada do świątecznego śniadania, względnie je właśnie kończy, przechodząc płynnie w fazę kawy i ciasta, czy nawet obiadu (znam, znam przypadki tak wczesnych obiadów w święta).
A ja właśnie wracam z łazienki, gdzie z wirującej pralki spadło dwieście patyczków higienicznych, oczywiście na podłogę i bez możliwości ocalenia. Pralka wiruje fragmenty pościeli i moją pizamę, czyli wszystko to, czego nie udało się usunąć z drogi wymiotującego od świtania Grzybka.
Nie, zeby wczoraj się przejadł, to u moich niejadków równie rzadkie, jak u mnie dzień bez kawy i czekolady. Raczej obstawiałabym na dwie łyzki grzybowej, które spozył na okazję wieczerzy.
Śpi teraz koło mnie. Ci, co z nami jeżdżą na wakacje i inne takie, wiedzą, że jak go brzuch boli, po protu zapada w sen zimowy. Obudzi się w okolicy późnego obiadu, gdy boski Andy wróci ze Skakanką od dziadków.
W zakrsie użalania sięnad sobą jednak nie pobijam rekordów. Nie, żebym nie lubiła chodzić w Święta w gości, bo lubię. Myślę ciepło i więcej niz zwykle o ludziach w szpitalach, tramwajach, elektrociepłowniach; na ostrych dyżurach po obu stronach okienka. Święta zdarzają się w przeróżnych miejscach i okolicznościach.

czwartek, 24 grudnia 2009

noel, noel

To nie będą merry christmas z teledysku, mimo podejmowanych przeze mnie wysiłków.
Mogłabym się rozwodzić nad zapachem kapusty z grzybami, którą odparowuję celem zawinięcia w pasztety, względnie nad miłymi dzwonkami, jngle bells, nadchodzących smsów z zyczeniami czasami nie wiadomo od kogo, ale po tej nocy, gdy wszyscy chóralnie wykonywali kaszel z podziałem na głosy, trudno o wysłuskanie nastroju pastorałki.
Bardziej gdzieś by mi tu chodził po głowie ten element zaskoczenia, że nie hotel choćby dwugwiazdkowy, ale stajnia z zapachem sianka i zwierząt hodowlanych. Czyli trochę w stronę rozczarowania, ze miało być inaczej. Zapakowawszy pięknie prezenty, myślę dzisiaj, że dla własnych potrzeb wykształciliśmy nowoczesną tradycję fantastycznego i bogatego pakowania Świąt, barokowej wręcz dekoracyjności, łączącej zalety dla oczu, uszu i powonienia.
Więc gdybym miała Ci czegoś zyczyć, Drogi Czytelniku, na Święta, to by po odwinięciu wszystkich warstw tego barwnego opakowania, na dnie najmniejszego nawet pudełeczka (po zapałkach, powiedzmy) było COŚ. Coś, co Ci zagra w sercu i zaświeci. Nawet gdy nie będzie w poblizu nikogo do dzielenia tej radości. Żeby przyzedł do do Ciebie On, a On przychodzi tak, jak gdybyś był jedynym człowiekiem na świecie.

wtorek, 22 grudnia 2009

powrót do przyszłości

Załatwienia z jednym okiem i w czapce zimowej z daszkiem są naszpikowane trudnościami.
Oto zaczynam rozumieć osoby starsze, które załatwiają wszystkie sprawunki po jednej stronie ulicy, by nie narazać się na stres przechodzenia na drugą. Rozumiem też osoby, które zastanawiają się nie - jak najszybciej przejść na drugą stronę, ale jak zarezerwować sobie stosowny margines czasu, by dotrzeć do spokojnej przystani drugeigo krawęznika bez narażenia zdrowia i życia. Rozumiem, że można wejść do sklepu i nie mieć pojęcia, co jest na półkach i nie widzieć, że ktoś chce nas wyminąć z koszykiem z prawej. Rozumiem nawet jak to jest, nie wiedzieć, jakie się ma drobne w portfelu i wurzucać je wszystkie na ladę, by koniecznych wyliczeń dokonała sklepowa. Ta sama sklepowa, która w delikatności swojej z plątaniny domysłów nie wysupłuje na głos tego, że zupa była za słona, stąd ten opatrunek na pół twarzy.
Na koniec, rozumiem irytację, jaka temu wszystkiemu towarzyszy. To jak kazać wam zagrać w filmie, w którym macie odwtarzać swoją rolę w zwolnionym tempie. Wydaje mi się, ze dziś cały dzień kupowałam masę makową. W kozuszku i czapeczce, stąpając ostroznie, starsza o jakieś czterdzieści lat.

niedziela, 20 grudnia 2009

po prostu wpadło mi w oko

Większość nieszczęść spada na mnie z powodu nałogu kofeinowego. Przypomnę czytelnikom bloga w scenerii poprzedniego portalu, ze rozbity o zderzak tira bagażnik również był spowodowany chęcią napicia się kawy.
A dziś, gdy w porze drugiego śniadania podpalam gaz pod czajnikiem, złamana zapałka pechowo szybuje w powietrzu i ląduje mi w oku prawym. Najgorsza zawsze w podobnych wypadkach pierwsza wątpliwość, czy oko jeszcze jest na miejscu i jak ja bez niego ewentualnie przeczytam zgromadzone pozycje ksiązkowe. Oko jest, poparzenie widać gołym okiem i na pierwszy rzut oka. Rodzina polewa mnie wodą i solą fizjologiczną, a ja przyspeiszam płukanie popiołu przez wylewane nad sobą rzęsiście łzy. Zanim pojadę na ostry dyzur okulistyczny, zdązam jeszcze nastawić wodę i jednak wypić tą kawę, w przypływie jakiejś dzikiej determinacji, iz nie należy się z taką łatwością poddawać przeciwnościom losu.
W akcję ratunkową zostaje zaangazowana cała rodzina w promieniu dwóch kilometrów. I tak do szpitala wiezie mnie najkrótszą drogą ciocia, dzieci pilnuje kuzyn, a na izbę przyjęć zajezdża prosto z lotniska brat bliźniak w towarzystwie rodziców. W obecności siedemnastu pacjentów i ich rodzin, w poczekalni, okazujemy sobie serdeczności. Boski Andy przysyła mi kanapki i tabliczkę czekolady oraz dropsy owocowe i nie wiem, czy to nie aby wyraz nadziei, że mnie w szpitalu zostawią.
Wracam, z przepaską na oku i obietnicą lekarza, że dwa dni poboli, a potem powinno się zagoić.

trudne decyzje

Wstawszy z łózka w porannie arktyczne klimaty (elektrociepłownia nie zawodzi, a mimo to poranki takie siarczyste w domu), staję przed trudnym wyborem, kawa czy kakao.
Produkty spożywcze ostatnimi czasy są głównym źródłem pokrzepienia, a zwłaszcza wypieki. Wczoraj z wypiekami na twarzy zwijam pierwszy w życiu makowiec, rodzina cała kibicuje i tylko boski Andy z drugiego końca stołu martwi się, ze wszędzie mąka, mak i ciasto. Ze Skakanką roladę obwijam w pergamin, wiwatując na to making of the history. Rolada w niespodzianym jakimś zwrocie akcji rozwija się w piekarniku, i ryzykując życie, w temperaturze stu dziewięćdziesięciu stopni zwijam ją z powrotem, nic mnie nie powstrzyma. Potem palę kapustę z grzybami, ale ocalam obiad, który czeka, az mój brat zaraz dziś wsiądzie w samolot z London-Luton.
Grzybek ubiera nasz krzywy serbski świerk omorika i ogłasza, to są moje Święta Bozego Narodzenia, i jest zywym ucieleśnieniem entuzjazmu. Siedzi pod choinką i patrzy na lampki, jak gdyby jej pilnował, by nikt czasem nie wyniósł.
Po tej chwili namysłu widzę, ze rozwiązaniem idealnym będzie kakao, a potem kawa

piątek, 18 grudnia 2009

ale mózg jeszcze żyje

Dzwonię do Opalonej w kwestiach piątkowego sportu, w którym udzielam się ostatnio równie rzadko jak w pisarstwie tabloidowym tu oto. Opalona wyraza zawód, ze nie ma nowych odcinków, i myslę, jak się nie poprawię, czytelników przejmie mi "Party" lub "Show" i w dobie kryzysu może to być strata nie do odrobienia.
Przepraszam zatem wszystkich zawiedzionych. Rozumiem i współczuję, drodzy; wiedzcie, ze i ja nie mam kogo czytać, że ubolewam od dawna, iz wszyscy zadrośnie strzegą świata swego zew- i wew-nętrznego i wiem jak to jest, komputer rano otworzyć, zapachem kawy odurzyć się jeszcze przed pierwszym łykiem i nim sprawy bytowo-firmowe zaprzątną mnie dokumentnie, rozgrzać się fragmentem słowa pisanego. Żeby mieć poczucie, ze wszystkie niepowodzenia i drobne sukcesy są takze udziałem innych, ze w ich błahostkach mozna się przejrzeć jak w lusterku i doznać tego miłego i jakze pokrzepiającego uczucia, ze się człowiek mieści gdzieś w średniej krajowej ludzkiej normalności.
A tu nic i nic. Pisanie jest obecnie w reglamentacji i mnie także zatkało. A jeszcze parę miesięcy temu, gdybym wyobraziła sobie, ze nie piszę, scenerią towarzyszącą byłaby karetka i przenośny zestaw do defibrylacji. To przeciez jakby przestać oddychać, ze tak uderzę w nieco patetyczną nutę.

wtorek, 15 grudnia 2009

z nocy głębokiej

Nie chciałabym tu jakiegoś defetyzmu siać i obnizać morale zapracowanych czytelników, ale ostatnimi czasy wyraźnie lecę z nóg. Gdziekolwiek nie siądę, boję się, że natychmiast zasnę i prześpię jakiś istotny moment rodzinno-firmowego scenariusza, lub zstanę wyniesiona ze sceny (niekoniecznie nogami do przodu). Przypisuję ten spadek formy mrozom na zmianę z kaloryferami, ubogiej w witaminy diecie, z której parę tygodni temu wypadły obiady (gdy rodzina zjada przygotowany przeze mnie obiad, ja na ogół prowadzę akurat zajęcia), czy tez ogólnym egipskim ciemnościom, które w grudniu zalegają nad naszą szerokością geograficzną. Coraz częściej rozwazam możliwość zamieszkania gdzieś na południu i nie chodzi o Zakopane, ale raczej jakąś Barcelonę czy nawet tylko Lizbonę. Czysto teoretycznie, rzecz jasna. Kawę kupuję dziś holenderską ku pokrzepieniu serc, lampki włączam i radio, i nic, i nic. Słonecznym momentem jest Grzybek w swoim first ever występie w jasełkach. I nie szkodzi, że ściaga z głowy w kluczowym momencie zakręcone pluszowe rogi baranka. Telefonem w komórce robię kilkaset zdjęć, w szare komórki własnej pamięci oprawiam ten udany debiut.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

babel

Film kupiłam bardzo dawno, kierując się intuicją, ze na pewno. To tego rodzaju przeczucie, które się ma od pierwszego wejrzenia, jak gdyby w okładce, tytule i opisie zobczyć skrawek jakiejś własnej wrazliwości.
Ale w czasie tak zwanym wolnym łatwiejsze jest poszukiwanie prostej strawy, wyznań zakupoholiczki, monumentalnej troi, komedii romantycznych. Az przyszedł czas na Babel.
Z kalejdoskopu obrazów, z których kazdy wart był tysiąc słów (jak czerwona apaszka na piaszczystym bezludziu, chuśtawki na placu zabaw w centrum Tokio i kołtun na głowie marokańskiego chłopca), nie wyjęłabym ani jednego ujęcia.
Nie będę więc słowami zaśmiecać tych obrazów. Dodam jedynie, ze ujęły mnie wszystkie. Najbardziej przejmująca zaś była Chieko, jasna plama żywego, nagiego ciała na tle nocnej panoramy Tokio. Ta postać i ten widok pozostanie dla mnie na zawsze ucieleśnieniem myśli Emmanuela Levinasa, który napisał, ze twarz jest bezbronna, i w bezbronności swojej domaga się odpowiedzi - response-ability. Ilekroć będę czytać, zobaczę ją, Chieko, w oprawie stali i szkła.

czwartek, 10 grudnia 2009

ER

Grzybek o czwartej trzydzieści czasu środkowoeuropejskiego (taki mamy zimą?) przybiega do mnie, witając mnie radosnym "dzień dobry mamo". Gdy mości sobie gniazdko obok mnie, pyta "która godzina?" i wierzcie mi, sama nie wiem, czy się cieszyć skokiem rozwojowym, który ostatnimi dni wydaje się być znaczny, czy wymamrotać coś w rodzaju "twoja ostatnia". Tłumaczę, że noc i pokazuję w szpary pomiędzy żaluzjami, a następnie wykręcam się plecami, w stronę wypoconej gorączką Skakanki. "Obróć się do mnie" - Grzybek nie jest wcale w ciemię bity i nie daje za wygraną. Po półtorej godziny negocjacji odnośnie czy godzina już dobra do wstania, czy nie, Grzybek ogłasza początek dnia i nikt już nie śpi.
Gdy na obcasach kozaków w szkole o osiemnastej się chwieję, mam taką pokusę, powiedzieć im wszystkim, studentom i młodym pracownikom, singlom, dinkom i konkubentom, że proszę państwa dziecko mi wstało o czwartej rano i padam na twarz, ale co ja będę uprawiać antyreklamę rodzicielstwa, co ja się będę dzieckiem zasłaniać.
No dobra, ci, co robią reklamy z uśmiechniętymi matkami, co na jednym kolanie tulą bobasa, a na drugim tłuką palcami w laptop, w białej bluzeczce, ale na dywanie, prawdopodobnie nałykali się środków odurzających. Bobas z laptopa zrobi wióry, wysmarkawszy się wcześniej w mamine biznes wdzianko. Macierzyństwo to taki ostry dyzur bez mozliwości wzięcia urlopu. I nie wiem, czy ja głupia czy brak snu to sprawia, ale nie zamieniłabym na nurkowanie w Egipcie i tipsy.

środa, 9 grudnia 2009

zawierucha dziejowa

To zupełnie nowy model bezdomności, nie móc się schronić w ciągu całego dnia w dziesięć minut pisania. Ale świat wokół wiruje, nabrawszy jakiegoś zupełnie nieziemskiegio przyspieszenia. Co drugi telefon jest od teścia w sprawie zlewu i całą Polskę obdzwaniam i guglam, i znajduję. Znalazłszy zlew, przywiązuję się od razu jak do pary nowych kozaków trzy lata temu, i potem negocjuję swój pomysł, bo nic juz mnie nie przekona, ze ktoś moze mieć lepszy.
W międzyczasie uczniom rzucam nowe światło na kwestię wojny trojańskiej, pokazując fragmenty filmu - te w miarę przyzwoite i bez rozlewu krwi. Z wojny trojanskiej jadę odebrać od rodziców posmarkane swoje znowu dzieci i Skakanka ma dreszcze.
A przecież nawet w odbiorniku radiowym, by dać czas na przestawienie się z kanału na kanał, gałka natrafia na szum.
Tego spokojnego szumu, tej robiegówki pomiędzy niespodziankami - mi brak.

wtorek, 8 grudnia 2009

posiadaczka zmywarki

Więc dziś dokonałam najszybszych zakupów w swoim życiu. Prawdopodobnie równiez najbardziej rewolucyjnych, nie licząc czerwonej sukienki dwa lata temu.
Teść, który od kilku dni odwiedza nas z piłami, wiertarką, deskami, śrubkami oraz generalnie bogatym asortymentem przyborów do majsterkowania, postanowił wyręczyć nas z trudu myślenia o remoncie kuchni i nasz stary kącik kuchenny (dwa metry kwadratowe powierzchni użytkowej) zamienić w niemal nowy. Znaczy, nie ukrywajmy, iz teść jest miłośnikiem tradycji i dopiero rzecz, kóra rozpadnie się w rękach, nabywa praw do bycia wyrzuconą - więc w zasadzie wszystko pozostanie bez zmian.
Ale piły i młotki są po to, by część naszych białych jak śnieg mebli epoki PRL stosownie przyciąć i wstawić tam co? Naturalnie zmywarkę.
Więc dzisiaj teść zabiera mnie do najblizszego sklepu AGD i tam, nie pozwalając nawet wysupłać z portmonetki końcówki o wysokości siedem dziewięćdziesiąt dziewięć, robi mi (nam) gwiazdkowy prezent. Wystarczyło pokazać palcem, która.
Tłumaczę teściowi, że tak szybko to ja nie potrafię kupować, zwłaszcza zmywarki i w ogóle nie mogę się przyzwyczaić do myśli, iz weszłam do wyzszej sfery posiadaczek tak nowoczesnego sprzętu agd. Za to wieczorem długo wybieram tabletki i nabłyszczacz. A na ścianach wymaluję niezapominajki.

sobota, 5 grudnia 2009

sztuczny mikołaj

Wczoraj do przedszkola przyjechał Mikołaj. Miał być święty, ale Skakanka uprzedziła nas, że będzie sztuczny. Sztuczny Mikołaj przybywa z sympatycznym, nieogolonym aniołkiem, który wygląda jak żywcem wyjęty z kabaretu. Sztuczny Mikołaj skarży się na niską jakość usług swojego asystenta, a asystent poprawia blond perukę i jest uroczo.
Wtedy boski Andy wyznaje, ze tez właśnie w pracy był Mikołajem. Znaczy zapakował swój antyczny strój i brodę, kupił czekoladki i obdarował swój zespół pracowników. Podejrzewam, ze to jedyny menedzer na świecie, który ma podobne pomysły. Potem zaś uczestniczył w korporacyjnej sesji zdjęciowej z podwładnymi, z której dochód w calości został przekazany na cele charytatywne.
Za pół godziny siedzenia na kanapie - mówi boski Andy - zarobiłem dwieście dwadzieścia złotych. Jeszcze nigdy moja praca nie była tak cenna.
Przez chwilę zastanawiam się, czy boski Andy nie mógłby w stroju Mikołaja wybrać się do pobliskiego centrum handlowego i, pozwalając się fotografować za drobną opłatą, zebrać datków na rzecz naszej potrzebującej zmywarki rodziny. Ale zarzucam ten pomysł. To w końcu zaszczyt być żoną stucznego Mikołaja.

czwartek, 3 grudnia 2009

kiedy ranne

Budzę się nocą o blizej nieokreslonej porze. Obok w łózku stwierdzam brak męza, za to obecność dwójki dzieci, co dowodzi, iz mialy miejsce jakieś przeze mnie przeoczone nocne migracje. Sprawdzam zgodność osób i kołder, i dokonuję w tej kwestii stosownych poprawek, by kazdy się wyspał zgodnie z przyzwyczajeniami oraz nie wstał z katarem z powodu odkrytych stóp. Potem próbuję zapaść w sen, ale na trzy cztery nie wychodzi, poza tym spodziewam się wkrótce budzika, a przeciez od dzisiaj się nie spóźniamy.
W tak zwanym międzyczasie próbuję wpaść na pomysł fabuły, którą by mozna w ramach, powiedzmy, stu stron zgrabnie rozwinąć i stwierdzam absolutny brak talentu w wymyślaniu czegokolwiek, co mogłoby czytelnika uwieść prostotą. Na stronie sześćdziesiątej ósmej owej fabuły, której nie mogę wymyślić nawet w zarysie, dzwonią dzwony pobliskiego kościoła i wiem, ze na pewno jest wcześniej niz myślałam i należy ponownie spróbować zasnąć. W końcu dzwoni budzik w komórce, kolejną swoją miłą melodyjką, i to ten moment, gdy robię się senna. Ostatnim wysiłkiem świadomości rejestruję myśl (autorzy w powieściach zawsze uzywają tej frazy), ze nic z naszych punktualnych postanowień, i - między dziećmi - zasypiam na dobre.
Fabuła poranka pozostaje bez odchyleń od codziennej normy.

środa, 2 grudnia 2009

schodami w górę, schodami w dół

Czekanie na szpital nie jest czasem straconym, ale nadawałoby się na zazalenie do trybunału w Hadze.
No bo z jednej strony nie potrzebuję już mieć tego czarno na białym, w nowym tuszu, którego pewnie nie będę umiała zainstalować w urzadzeniu wielofunkcyjnym, ze Grzybkowi coś dolega, bo z kazdym miesiącem widać coraz bardziej. I te momenty, gdy widać bardziej, są jak wbijanie igły pod paznkokieć. I moze zanim będzie od lekarza czarno na białym, to juz się oswoimy z tą nową wersją naszej rodzinnej biografii.
Jeśli coś nie ma sensu, to pytanie, dlaczego ja, dlaczego my. Ktoś kiedyś zapytał, a w kluczowym momencie mojej pierwszej niedoszłej i niebyłej powieści bohater miał dojść do wniosku, "dlaczego nie ja". Więc myślę, ze jestem dobrą kandydatką na matkę dziecka opóźnionego w rozwoju, gdyz mam tutaj wiele atutów, które moze słabiej predestynują mnie do zasług dla biznesu.
Z drugiej strony, te dzienne amplitudy i ambiwalencje, które z boskim Andy'm przezywamy, powinny zostać humanitarnie przerwane przez orzeczenie neurologa poparte stoswnymi wynikami badań.
No bo ile razy mozna razy przechodzić ściezkę od "zobacz, zachowuje się jak inne dzieci" do "zobacz, nie ma z nim kontaktu" i "zobacz, nie radzi sobie". Retorycznie pytam.

wtorek, 1 grudnia 2009

black and white

Kończy mi się w drukarce czarny tusz, a kolorowego całe mnóstwo. Bo i dni drukują się czarno-biało, z naciskiem na skale szarości.
Czas do końca roku odliczam czekając na korzystne warunki, umożliwiające pójście z Grzybkiem w końcu do szpitala. Tu zaś wymagana jest precyzyjna, acz nieosiągalna póki co, konstelacja jego zdrowia fizycznego - bez smarków i kaszlu - z wolnym łóżkiem na neurologii. Niechby to było tylko jedno dziecięce łózeczko, w razie czego kolega Borek ma wprawę w dostarczaniu łóżek polowych kobietom na oddziałach dziecięcych, więc jest jakieś zaplecze. W sumie mogłabym i na podłodze, o ile nie ma karaluchów, co nie jest takie pewne.
Daję radę w sklepie nie dla idiotów kupić tusz sama i na szczęście nie zadaje nikomu z obsługi klienta kompromitujacego pytania, gdzie znajdę tusz czarno-biały do mojego urządzenia wielofunkcyjnego. Mogłoby się bowiem okazać, ze sklep nie dla idiotów jest w rzeczy samej nie dla mnie.
Potem jadę schodami w dół wiedząc na pewno, że muszę podziękować za współpracę jednemu z kontrahentów, gdyż dalsza kooperacja wymagałaby moich zdolności bilokacyjnych.
Na pociechę mam nowy tusz. Nie do rzęs, ale niech będzie.