środa, 26 lutego 2014

narciarstwo szybkie

W końcu zjeżdżają się wszyscy. Doktor J z Renee opóźnieni chorobami dzieci.

Ośla łączka - to łata śniegu na tle brunatnego, wiosennego pola. Wzdłuż niej przesuwają się talerze wyciągu, jakiś wyraz wiary w to, że jeszcze sezon trwa. Jakoś go tutaj robimy. W warunkach braku publiczności - mamy cały mokrawy stok dla siebie. Uczą się jeździć dzieci, zapewniając pracę instruktorom.

Boski czyni zamach na mnie i umawia mnie na lekcję też. W ostatniej chwili dopiero, jak w filmie Hitchcocka, mówię, że ja nigdy jeszcze w życiu. Wkładają na mnie buty, kask, narty i mimo protestów lekcja się zaczyna.

Jako nauczyciel nie mogłabym nie napisać. Potrzebowałam pięciu lat studiów i jakiejś praktyki, żeby uczyć. Tu góral ze wsi pod Zakopanem, pacholę, co wyszkoliło naszą Skakankę, nie wiadomo skąd wie, jak się obchodzić z garstką paniki. Na siebie wziąć ciężar ucznia, dosłownie wwożąc go wyciągiem na górę, a potem za narty w dół sprowadzać metr za metrem. Aż do ostatniej sztuczki, gdy zjeżdżałam już sama z kijkiem trzymanym za plecami. Po lekcji zapytałam, czy to po to, by mieć wrażenie, że się czegoś trzymam. Otóż właśnie dlatego.

Moja kaskaderska jazda (łącznie z wylądowaniem w siatce poza stokiem, skąd kilku chłopa mnie wyciągało) została wszechstronnie sfilmowana przez Dosię i jej MdM przy pomocy urządzeń przenośnych. Stan zdrowia na drugi dzień, złamany dramatem, nie pozwolił na kontynuację, ale na owych mikrofilmach widać czarno na białym, a nawet w kolorze - że jechałam.


sobota, 22 lutego 2014

droga

Dawno opatentowaliśmy zasadę, że pakowanie to już urlop, więc nic nas nie goni, by zdjąć z siebie presję. Chodzi o to, by w momencie największej frustracji, nie puściły nerwy i nie wyjeżdżać pokłóconym. Dajemy dzielnie radę. Rzeczy nad wyraz mało, bo podobno wiosna. Więc easy like a Sunday morning.

Wspominany uprzednio rozsądek w kwestiach cukierniczych przegrywa na godzinę przed wyjazdem. Zaczynam robić sernik. I to z polewą czekoladową na wierzchu. Skoro Dosia bierze coś do picia, to jak tu bez ciasta.

Jedziemy za to potem w mleku, przewiewanym czernią nocy. Mgła. Ale przed nami czerwone pozycyjne światła spotkanej na autostradzie Dosi z Rodziną. Jak ich Boski zauważył, gdy nas wyprzedzali - nie pytajcie, ale to ta obca mi potęga koncentracji za kierownicą. Mnie się w takich sytuacjach od razu w drodze opowiada, najchętniej strofami Lorda Alfreda Tennysona.

Jesteśmy pod lipami. Deszcz dzwoni o rynny, spłukując śnieg z oślej łączki. Jutro poszukamy pierwiosnków.

piątek, 21 lutego 2014

dom

W pośrodku reisefieber ze Skakanką rozmawiamy sobie. Bo of kors musi być przytulanie, w najbardziej stresujących momentach, to wie każda kobieta. Boski w tym czasie osiąga szczyty wydajności w działaniu, więc wchodzenie mu w drogę z tę głupią prośbą "przytul mnie" jest doprawdy ryzykowne.

Więc ze Skakanką wpośród toreb przytulany się i rozmawiamy, co wypada, a co nie. Kończę złotą myślą:
"Dom to miejsce, w którym można sobie podłubać spokojnie w nosie".

A my już niebawem w znalezionym przez Dosię Domu pod Lipami, dłubać sobie będziemy w nosie jedynie we własnym pokoju.

finisz

W zakupionej dawno temu książce do time management czytałam, że planowanie powinno zająć 80 procent czasu i energii, by wykonanie - jedynie 20 procent swobodnego ruchu z górki. I wiem, że tak jest. Na ogół umiem.

Ale nauka poszła w las, myślę, planując nasz jutrzejszy wyjazd do Zakopanego. Coś miałam kupić, coś załatwić, wyprać, z pewnością nie zostać w ostatni dzień ze stosem i paniką wyrażającą się utratą jasności myślenia. Podjęłam wczoraj strategiczną decyzję: musiałabym upaść na głowę, by się brać za pieczenie ciasta. Dziś zastanawiam się, czy może w czasie snu zsunęłam się z łóżka i właśnie upadłam, bowiem szukam w lodówce składników. Zapowiada się pasjonująca walka z rozsądkiem.

Jak pisała Dosia, Organizatorka, nie dopytujemy o śnieg, więc pozostały nadzieje na kawę i ciasto. I to jakoś odcisnęło ślad w mojej pamięci, że ciasto, a nie narty.

Pralka pierze rzeczy, które właściwie powinnam już układać w zgrabne stosiki w porządku alfabetycznym i umieszczać w torbach. W związku z pogłębiającym się stanem psychicznego otępienia, właściwym osobom twórczym, ale nieco chaotycznym (przynajmniej w niektórych życiowych kwestiach), piszę.

Bowiem w pisaniu jestem wzorem uporządkowania. Gdyby ktoś potrzebował plan książki z tytułami rozdziałów, godziny przyjęć od-do wiszą na drzwiach (lub przynajmniej wyobrażam sobie, że wiszą).

Biorę głęboki wdech i myślę, by nie zapomnieć o wydechu. I powtarzam sobie: zawsze byłaś mistrzem deadline'u i ostatniej prostej.

środa, 19 lutego 2014

jane austen żałuje*

Życie ukryte w listach. Powieści poczytne bardzo, kartki luzem, szlaczki wszędzie. Pióro, stalówka. Dystans, rzeczywistość jakby ciągle tylko oglądana, żeby ją potem opowiedzieć.

Zamyślenie w kurzych łapkach wokół oczu, czy coś jednak jej nie minęło. 

Pisanie albo życie?

Ciągle wybieram oba. W pisaniu małe zasługi, ale życie nie przestaje się dziać. Także gdy w nocy, po całym dniu mówienia sobie, że wszystko na dobrej drodze, że nic nie boli, nic się nie stało, nagle płacz dobywa się - ani z oczu, ani z gardła, ale z przepaści jakby jakiejś - i wydaje się, że nikt nie może pomóc.

A potem jest dzień. Próbuję tłumaczyć zlecone, Grzybek przychodzi i pyta: przez jakie H się pisze 12 koni mechanicznych? 

Zdecydowanie życie przed pisaniem. I pisanie jako podpis do życia.

*Miss Austen Regrets, UK 2008, (zwiastun)

poniedziałek, 17 lutego 2014

cudowne lata


P.S. Sztucznych rzęs nie dałam rady. Może odstraszył klej inglota za 4,50 zł  i uwaga: nie stosować na rzęsy. Nie bardzo było wiadomo na co innego, więc zostały w domu.

piątek, 14 lutego 2014

tani armani

Od tak dawna noga moja nie postała w żadnym lumpeksie. Niech Czytelnika to stwierdzenie nie skieruje na tory myślowe, że to znaczy, iż Madame Okruszyna kupuje jedynie w butikach i sieciówkach. Madame bowiem zatrzymała się w rozwoju odzieżowym jakiś czas już temu, zbyt zajęta martwieniem się, by przymierzać. Ale. Przed nami bal. A co. To zmienia zupełnie postać rzeczy. Co więcej, nas zmieni w postacie, jakich się nie spodziewacie.

Postanowienie zerwania ze zwyczajem jedzenia krówek w tym tygodniu spełzło na niczym. Więc będę się jutro wbijać, jakże dosłownie, w szytą sobie onegdaj hecną wielce kiecę. Rodzona matka by mnie nie poznała, gdyby na bal przyszła. Boskiemu jeszcze w szmatlandii szukam odlotowej jakiejś koszuli. Żeby też o kolejnych wyzwaniach w robocie zapomniał. Odrzucam obciachowe kwiaty i palmy, gdyż mimo zamierzonego obciachu - jest to dla mnie obciach per se, poza zdolnością przyjęcia. Na koniec znajduje paski jakieś pod kolor mojej sukienki. Torebkę jeszcze złotą dla się.

Przede mną jeszcze pichcenie, ale potem - metamorfoza. Już mnie ściska w dołku, bowiem w rzeczy samej. Będzie radykalna.

Oby sztuczne rzęsy nie odpadły przedwcześnie.



czwartek, 13 lutego 2014

paradise

Nakładają mi szampon z pianą. Potem szczotkowanie. Potem płukanie i gorący wosk. Potem nad moją głowę wtacza się suszarka. Niemal spa, niemal odrobina luksusu. Niemal Coldplay z radia i "Paradise", owa historia o kimś, kto zamieszkał we własnym świecie i siebie samego przekonał, że tam lepiej niż w tym prawdziwym. Dziękuję, do widzenia, złotych dwadzieścia sześć. Myjnia samochodowa na osiedlu.

Auto myję Boskiemu, bo łatwiej coś zrobić dla innych niż dla siebie. Boski moje oddaje do przeglądu. Zastanawiam się, czy odgadli, jaki kolor lakieru, bo spod wszystkiego nie bardzo było już widać.

Zima skończyła się tydzień temu, uprzejmie donoszę. Słońce rozkłada się na ulicach. Tym brudniejsze wydają się auta i buty, które wraz ze mną wiele przeszły. Guzik do płaszcza zimowego nie doszyty. Nie zdążyłam.

Ze Skakanki zmywam mój puder, gdy leci na szkolną dyskotekę. Grzybek w kapciach Boskiego, bo własne niewiadomogdzie.

Życie nasze codzienne. Podoba mi się z każdym dniem bardziej. Patrzymy zachwyceni na "Rodzinę Leśniewskich" i wydaje się, że nie ma nic piękniejszego nad zwykłość. Nawet w gierkowskim bloku.

poniedziałek, 10 lutego 2014

miss potter

Jakaż w niej drzemała siła. Rysowniczka królików i gęsi. Narratorka, której świat przedstawiony jest tak rzeczywisty, że nikt nie wątpi. Sama mieszka jedną nogą tam, a jedną tu. Zamknięta przez wiele lat w swoim panieńskim pokoju z całym inwentarzem, aż do wydania pierwszej książki.

Oglądam pulchną Renee Zellweger w roli Beatrix Potter i wiem na pewno, że niezwykłość rodzi się z jakiejś wewnętrznej siły. Nawet jeśli na początku wydaje się ona bezbronna i krucha, gdy się nią dobrze zaopiekować, może być niezniszczalna.

I mimo że słowa mi leżą bardziej niż obrazki, nie mogę nie wziąć do ręki tego, w którym Beatrix rysuje i pisze.



I tego, gdy przeżywa rozpacz, której nie sposób ująć słowami, z powodu tragedii, której nikt nie mógł przewidzieć. Brudna, głodna, w pokoju z zaciągniętymi zasłonami.


I gdy mieszka w Lake District. Miałam taki pomysł, by na emeryturze zamieszkać w Kent. Ale Lake też byłoby ok. Niestety oba bardzo drogie.






niedziela, 9 lutego 2014

po drugiej stronie lustra

Okazuje się, że pisanie bloga, poza rozrywką o charakterze prozy śpiewanej, ma też wymiar całkiem utylitarny. Przekonuję się o tym, gdy w środku nocy odbieram od Żony Mena maila z informacją, że zajęcia zumby startują w sobotę. Mało nie łamię sobie palców, gdy wystukuję na klawiaturce mojego jakże smart fona prośbę o zapisanie mnie na nie. Okazuje się jednak, że miejsc już brak. I wtedy do prowadzącej piszę LIST. Na marginesie, szkoda wielka, że nie ma zawodu listopisarz, a może epistolograf bardziej górnolotnie, miałabym całkiem dobre osiągi. Miejsce na zumbę się znajduje.

I tak trafiamy do sali lustrzanej. Podobnie jak z moim graniem na pianinie - umiejętność nigdy nie poddana szkoleniu, a ręce skądś wiedzą, gdzie jest muzyka, dopóki nie włączy się w ten proces głowa, tak i tu - po prostu tańczymy. Przydają się bardzo geny lustrzane. Czyli te, które bez udziału głowy naśladują. One z przodu to, my to samo, co one. Żona Mena przede mną. Ruch mimowolny, choć sekwencje szybkie. Uśmiecham się od ucha do ucha, ociekając potem. I przedtem też.

I myślę, tak, oto gospodyni domowa na co dzień i działalność jakże gospodarcza, tutaj zamienia się w hiphopowca co robi niemal za synchron w teledysku. A trzeba wiedzieć, że wszystko, co ma związek z czynnościami synchronicznymi, generuje niezwykłe wprost pokłady energii. Niech to będzie chór, granie na gitarze w zespole, cokolwiek.

I myślę, nic nas nie zatrzyma, pójdziemy jak burza do wszelkich rytmów, a potem wystąpimy może nawet w osiedlowym Mam Talent.

Żono Mena, pozostaję dłużnikiem.

czwartek, 6 lutego 2014

pierwsza pralka kosmiczna

Grzybek w książce do kaligrafii ma narysować pralkę. Widzę, że wyposażył ją w radio. I wtedy pytam dzieci, czy wiedzą, co się dzieje w nocy w naszym domu. Nie wiedzą do końca.

Mówię im, w nocy nasza pralka przemyka się cicho przez nasz pokój i otwiera drzwi na balkon. Potem lekko odrywa się od parapetu i zaczyna latać. Orbitę okołoziemską okrąża kilka razy, szybka jak światło, i omiata ją gwiezdny pył. Nad ranem cicho wraca i staje grzecznie w łazience, ubrana w nasze mydła i szczotki do zębów elektryczne, co się pysznią, że bardziej nowoczesne i smukłe, a ona taka kanciasta i już nie całkiem młoda.

A ona spokojnie czeka nocy. Wszyscy myślą, że tylko pierze nasze skarpety i na tym jej rola się kończy.

A przecież wcale tak nie jest. Gdy nie śpię w nocy, to przecież widzę, na co ją stać.

wtorek, 4 lutego 2014

discopatia

Bal złomów. Opisała go pięknie Dosia.

Zmierzamy na niego z Sąsiadami z Dołu. Ania wsiada do auta z mokrymi paznokciami, Boski odkręca dmuchawę ogrzewania, by szybciej schły, i mówię jej, myślałam, że ci się nie przyznam, że za pięć przed umówioną godziną wpadłam na ten sam pomysł.

Było na nim wielu Bohaterów niniejszej literatury śniadaniowej i kochanych Czytelników. Wszyscy w wytwornych toaletach, fryzurach i nastroju podniosłym. Jakaż wdzięczność, że ciągle się spotykamy, ciągle w drodze, ciągle razem. Można się z nimi poczuć jak w domu.

Po raz kolejny przekonuję się, że w poprzednim życiu tańczyłam zapewne, ponieważ jest to ta okoliczność, która wyzwala we mnie reaktor atomowy, normalnie uśpiony. Nikt, kto mnie widział w akcji, nie podejrzewa, że na co dzień delikatnie mówiąc - zmagania z melancholią, stresem i im pokrewnymi. Na parkiecie mam znowu tylko 12 lat, ciało chwyta rytm jak antena o dużej czułości, a radość szybko dogania całą resztę.

Wieczorem na dzień trzeci wybieram się sprawdzić znalezione w sieci zajęcia z zumby. W klubie w pobliżu. I widzę, że spóźniłam się o jakiś miesiąc, bowiem po sprzedaniu karnetów wziął i zbankrutował. Cóż za sabotaż moich postanowień noworocznych. Miałam w sumie tylko jedno pryjorytetowe: zacząć się ruszać.

Wracam kulejąc nieco na nogę lewą, znany dobrze dyskopatom ból zaczyna się w części lędźwiowej kręgosłupa, a kończy dopiero w stopie. Takie to skutki braku suchej zaprawy. Ale co się dziwić. W końcu był to bal Złomów.

poniedziałek, 3 lutego 2014

relacje korespondencyjne

Dzwoni telefon, odbieram. Przedstawia się Pan od Sportu. I truchleję. Wczoraj bowiem, jak na niedzielne popołudnie dawnymi czasy przystało, piórem watermana na kartce białej napisałam do niego list. Może dlatego, że bałam się poznać doświadczonego już nauczyciela in person. Miało być usprawiedliwienie za nieobecność Skakanki na treningu. Ale ponieważ. Skakanki nie było dużo w miesiącu styczniu, pan ją przeniósł na ławkę rezerwowych w szkolnej reprezentacji. Więc napisałam długo. Jak zawsze, gdy piszę.

Pan od Sportu z ciepłem wielkim serdecznie mi dziękuje. Że dawno tak pięknego listu. Że miód na jego serce. Że ławka dlatego, że nowe dziewczynki w nowym semestrze też pograć muszą. I dopiero początki i w ogóle.

Przypominam sobie, co pisałam, albo raczej jak. Napisałam jak zawsze, gdy piszę. Prosty łącznik serce-głowa-ręka. Napisałam, że robi niesamowite rzeczy i jak bardzo mu dziękuję. Bo niszcząc kręgosłup przy komputerze jestem pewna, że ruch jest najwspanialszym lekarstwem na wiele, co dzisiaj ludziom dolega. I widząc Skakankę cieszę się ogromnie, że tak daleko jabłko w tym względzie padło od jabłoni. Choć blisko Boskiego, którego niespełnionym marzeniem jest być trenerem.

I wiem jedno. Możemy się martwić, czy jesteśmy jacyś - wystarczająco wspaniali, mądrzy, utalentowani. Ale inni zapamiętają nas tylko z tych momentów, gdy pokazaliśmy im samym, jacy są cudowni, ważni, niezwykli i utalentowani.

dlaczego nie piszesz

Księżyc blady i chudziutki jak po dalekiej podroży, przechylony mocno na bok, jak gdyby własnie szedł spać albo wstawał. A potem widzę delikatny kontur całej jego reszty, i wygląda jak pierścionek cenny bardzo i prosty, jak jakaś nagroda poza tym, co widzialne, obietnica tego, co nie wiadomo.

Pyta się mnie kolega, wszedłem na bloga dlaczego nie piszesz dla dwudziestu znanych ci ludzi mailem jak można pisać osobiście i zawieszać w sieci i nie wiesz wcale kto to czyta. I mówię, to nie tak, gdy jestem przy prostokątnej kartce edytora, czuję się najbardziej sama ze sobą, jak człowiek schroniony we własnym pokoju, zanim się uda na spoczynek. Choć wiem, że mnie ktoś czyta, i gdy słowa ciurkiem lecą, pamiętam i jakoś się z każdym spotykam, z każdym inaczej, i wierzę, że słowa biorąc do oglądu, nie zrobią im krzywdy. 
Dlaczego ktoś pisze - dlaczego ktoś inny czyta. Nie wiem. Umowa wysokiego ryzyka - i straceńczego jakiegoś zaufania.