poniedziałek, 30 stycznia 2012

rwanie

Spróbuj także innych naszych smaków!, głosi napis na torebce z błyskawiczną kaszką manną. A juści, spróbuję na pewno, przez najbliższych kilka dni rozsmakuję się we wszystkich rodzajach kaszek, pod warunkiem że reklamowane kawałki owoców nie będą zbyt wielkie i nie trzeba będzie ich gryźć.

Wyrwano mi bowiem dzisiaj drugą ósemkę. Ci, co pamiętają rwanie pierwszej, mogą niesłusznie oczekiwać, że i tym razem była to zabawna jednoaktówka.

Dentysta znieczuliwszy zapytuje, czy już się robi drętwo, i ja odpowiadam zgodnie z prawdą, że ogólnie drętwo jest. Kiedy następnie prosi asystentkę o narzędzie do ekstrakcji, którego nazwy-  mimo skrzywienia dokumentalisty - pod wpływem silnych emocji nie zapamiętuję, też jeszcze mam nadzieję, że za trzy minuty będzie po wszystkim.

A jednak nic nie dzieje się jak w amerykańskim kinie akcji. Jest tak, jak lubię, gdy jestem widzem, czyli nie dzieje się nic. A potem nagły zwrot akcji: przynieś różyczkę albo szczelinowiec. I ponieważ mówić nie mam jak, piszę na ekranie telefonu: "piła łańcuchowa?" I pan doktor uśmiecha sie w taki sposób, że wiem, że prawie bingo. Wystękuję jedynie, że wolę różyczkę, ale to temat dla boskiego na Walentynki.

Po dwudziesty minutach piłowania na zmianę z podważaniem jestem już po zabiegu. Gratuluję lekarzowi, że nie zrezygnował w połowie.

niedziela, 29 stycznia 2012

klimatycznie

Jestem jak zwykle TU, jeśli mnie nie ma tu.

sobota, 28 stycznia 2012

leniwa sobota

Mróz jakby robi sprawom stopklatkę.

Najchętniej nie ruszałabym się z domu bez dobrego powodu. Dzieci podobnie. Chyba że na lodowisko.

Nadal siedzę krzywo przy komputerze i zastanawiam się egzystencjalnie, czy jeszcze jedna kawa to dobry sposób na mróz. Najchętniej z serniczkiem, niestety jedynie wirtualnym, bo niczego takiego nie widać w promieniu dziesięciu metrów i nie jest to wina przepalonej żarówki w lodówce.

Staję na wadze i widzę, że jej wskazania w czasie są odwrotnie proporcjonalne do tych, które wyświetla dla odchudzającego się Andy'ego. Przestaję się zachwycać jej płaskim nowoczesnym dizajnem.

Wyjście po sernik połączyłoby zgrabnie wizualizację drugiej kawy z dobrym powodem do wystawienia nosa na mróz oraz przyspieszonym spalaniem.

Ciekawe, czym zajęci są Czytelnicy.

czwartek, 26 stycznia 2012

co-dzień

Od kilku dni gorzej mi idzie z gotowaniem.

Za to Sąsiedzi z dołu wiele nas uczą. Dla przykładu wczorajszy wieczór spędzam w dziećmi w takim małym acz wygodnym salonie Lego, gdzie za niewielką opłatą składa się zestaw, na jaki tylko ma się ochotę. Więc robimy remizę i dwa wozy strażackie, a sąsiedzi zdanżają posortować klocki do wielkiego zamku i nawet poskładać basztę i most zwodzony.

Sąsiadka zaś, ktora jest fizjoterapeutką, rozpoczyna przywracanie mi postawy właściwej człowiekowi, gdy ewolucyjnie oddalił się od małpy. Coraz bardziej wyprostowana i człekokształtna, staram się pamiętać, przy siedzieć prosto nawet przy komputerze. No dobra, przy komputerze nadal siedzę krzywo, ale to tylko kwestia czasu - ogłaszam nam i Wam.

I idę robić kotlety, dla odmiany do naleśników i telegrzanek. Na dworze bowiem mróz siarczysty, całe minus trzy. Zabrakło mi warstw odzieży.

środa, 25 stycznia 2012

jestem

dziś TU
z kursu klejenia życia w nowej formie przeszłam bowiem o klasę niżej, na zajęcia z zamiatania skorup.

wtorek, 24 stycznia 2012

feels like -5

Prognoza pogody na pasku przeglądarki mówi, że jest -1, ale czuć jakby -5. To samo mogłabym powiedzieć po tym, gdy wszyscy rozjechali się do swoich spraw, a ja zabieram się do moich -  niedoszłych i zaległych. Po takich dniach cieplarnianych, z tak ogromną ilością bycia ponad posiadaniem i produkowaniem, jest to szok termiczny.

Z ZUS-em więc bawię się w podchody nadal, zapominam dziś dla odmiany PESELu Skakanki, ale skoro kara i tak już nałożona (doprawdy zupełnie niedotkliwa), skupiam się na pogawędce z panią w okienku. Pani jest bardzo ciepła, po ciepłym krokiecie w bufecie czuję się zaopiekowana pod względem urzędowym także, gdy z wypiekami (był bowiem i barszczyk) od okienka odchodzę.

I tak mogłoby mi życie upływać, na konwersacjach, trzymaniu za rękę, omawianiu, burzy mózgów, planowaniu. Im mniej kwitów i formalności, im mniej usztywnienia i wyników, tym lepiej.

W międzyczasie ścigają mnie uczniowie, którym mój styl dydaktyczny tak bardzo się spodobał, że nie przyjmują do wiadomości, że nie wyrabiam godzinowo, i że poza pracą życie obecnie sklecam jak na zajęciach z garncarstwa w nowym kształcie i formie. Więc z czwórką oczekujących coś w końcu muszę postanowić.

Gdy postanawiam, jakby się trochę ociepla.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

birthday surprise party

Nie wiem, dla przykładu, kiedy ostatnio zdarzyło się Czytelnikom siedzieć po ciemku w pokoju, i czekać. W dodatku w kapeluszu. W dodatku w towarzystwie kilkunastu osób w kapeluszach, peruce Afro, czapkach kolejarskich. W garści ściskających papierowe trąbki. Zupełnie dorosłych, 35+, a i 40+ także.

Przez dziesięć minut starać się zachować w ciemności milczenie, przerywane przecież salwami tłumionego śmiechu, z punktem kulminacyjnym w momencie, gdy kierowca Waszego gościa po ciemku do Was zagląda i mówi: gość jest w toalecie. Klęczeć przy choince, by w stosownej chwili zapalić lampki dokręcając żarówkę i zatrąbić na cześć. Gościa, że dodam, również już dawno 35+.

A przecież jeszcze parę godzin wcześniej, gdy A bez J odwiedza mnie, widzi dwie suszarki na pranie, w miejscu gdzie potem stół, i góry odzieży wszędzie, na podłodze zaś schnący transparent, z którego lakier samochodowy w barwie turkusu czuć na całe mieszkanie.

Gdy się bardziej zastanowię, choć nie był to pierwszy mój transparent w życiu i na pewno nie pierwsza szurnięta akcja, jednak per saldo był to na pewno first-time-ever.

Mam nadzieję, że nie ostatni.

niedziela, 22 stycznia 2012

długi weekend

Przepraszam za długie milczenie. To z powodu świąt.

Święta były lokalne. Biorąc pod uwagę, że liczy się każdy dzień, a święta dzieją się tam, gdzie ludzie otwierają drzwi, serca, podejmują wspólne działanie i mówią sobie ważne rzeczy, razem się śmieją, płaczą i obmyślają plany zmian, dni świąteczne mogą występować znacznie częściej niż kilka razy do roku.

Oczywiście nie codziennie, bo zatracilibyśmy ich smak. Choć z drugiej strony - ilekroć uda się zrobić coś w poprzek izolacji i samotności, wyjść poza schematyczność codziennych pretensji i roszczeń, podobno dzieje się coś w rodzaju świąt i to nie byle jakich*.

Lubię takie święta. Nie powodują ociężałości z przejedzenia, a człowiek czuje się dużo bogatszy i wyposażony w narzędzia walki z marazmem nawet najbardziej deszczowego poniedziałku.

*TU więcej.

środa, 18 stycznia 2012

niezbędnik

Skakankę na obóz skautowski pakuję. W tym czasie boski po drodze kupuje jej suchy prowiant jak na wojnę w systemie okopowym.

Zaczynam późno, bo późno podjęta decyzja, że rekonwalescentka dziś jeszcze na antybiotyku jest w stanie jechać. Ale dwie koleżanki pojadą tylko z nią, co jednak stanowi jakąś presję, i przechyla szalę na tak.

Jeszcze nigdy w życiu nie spakowałam tak małego plecaka na żaden wyjazd. Gdyby jakaś przemiła drużynowa zrobiła mi listę przed, może w końcu zdarzyłby się cud samoograniczenia w kwestii rzeczy uznawanych przeze mnie za niezbędne. Przypominam sobie zeszłoroczne wakacje na wsi, gdzie zabraliśmy całe nasze mieszkanie, a to, co nie zmieściło się w aucie, boski Andy i ja na zmianę dowoziliśmy pociągiem przy okazji wypadów do miasta i z powrotem na wieś.

Jeszcze doprasuję mundur. Skakanka mówi, nie pakuj mi mamo jaśka, bo ostatnio reklamówka z nim się zgubiła i trzeba było długo szukać w autokarze. Szukając peselu córki do zgód i zaświadczeń znajduję zaległe i niedostarczone do ZUS-u L4 na dziecko. Podejrzewam, że przeterminowane i zastanawiam się, ile miałam dni na dowóz do w.w. placówki.

Tak wiele rzeczy w moim życiu jest niedoszłych, że powstałoby z nich ponadwymiarowe CV.

wtorek, 17 stycznia 2012

inne zjawiska atmosferyczne

Do podróżowania po mieście zdałaby się amfibia. Autem trzeba po prostu trochę wolniej. Punkt krytyczny osiągam, gdy przemakają mi buty i spodnie do kolan (zjawisko kapilarności można by obciążyć winą). Ratuje mnie pomidorowa z czosnkiem i sucha zmiana odzieży. Boski wieczorem postanawia biegać, i mówię, wiesz, w sumie fajne powietrze jest.

Echem się niosą we mnie jeszcze wszystkie dzisiejsze rozmowy. Pozdrawiam uczących się pilnie i walczących z reformą NFZ, jak również wszystkich posiadaczy zepsutych aut oraz wychodzących wieczorem na zakupy pod dom. Miło się spotkać, uderzyć w mit betonowej pustyni miasta.

Potem w ciszę się zanurzyć, jak w śnieg, o którym TU.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

pełny sukces

Mamo, pójdziemy do kina?

Nauczona, że warto się zapytać w podobnej sytuacji, dlaczego właściwie 'nie'?, odpowiadam: no pewnie. Bo ferie, bo choroba, która trochę izoluje, bo warsztat nasz pracy rozłożony i Skakanka ramię w ramię ze mną robi swoje własne projekty.

Więc mówię, no pewnie, choć bezpieczniej byłoby już nic do napiętego grafiku nie dokładać, i obmyślam misterny plan, jak Jason Bourne gdy podjął swą krucjatę, gdzie A zazębia się z B, a B z C. Bo przed kinem można zostawić auto na myjni, rzeczy w pralni, i jeszcze parę kwestii zlecić w punkcie usługowym.

Płynnie przechodzimy od A do C i spokojnie udajemy się do sali kinowej pasażu handlowego, z wykupionym pół godziny wcześniej biletem. Idziemy dziarskim krokiem podskakując nieco. I wtedy przypominam sobie, że na gazie została zupa.
Dzwonię do boskiego Andy'ego. Boski Andy wsiada na rower i jedzie. Pod dom dostaje się, ale nie ma kluczy. Przyjeżdża do kina. Ja o tym niestety nie wiem, gdyż zgodnie z zasadami savoir vivre'u ściszyłam telefon. W końcu dzwonię, Andy wchodzi na salę kinową, klucze przejmuje i jedzie do rzeczywiście gotującej się zupy, oraz z powrotem do pracy.

Myślę wtedy sobie, to ten historyczny moment, gdy mój Mąż, który nigdy nie krzyczy i żadna sytuacja awaryjna nie zaćmiewa jego trzeźwego myślenia, wreszcie mi wygarnie. Bo klucze odbierał ode mnie z zaciśniętymi zębami.

I wtedy przychodzi sms od Boskiego. "Ale to dobrze, bo miałem 60 minut więcej ruchu". Postanawiam go ubezpieczyć na wypadek kradzieży. Jest to bowiem egzemplarz jedyny w swoim rodzaju.

team work

Ostatnio zajęta bardzo ludźmi, w tym również Skakanką, która okazuje się być nie aż tak chora jak asekuracyjnie zdiagnozowała pani doktór, jakby mniej piszę. Z niepokojem myślę o Czytelnikach, gdy rozczarowani widzą, że u Okruszyny nic nie słychać znowu. Okruszyna zaś łapie sen, na który ostatnio przypada statystycznie mniej godzin niż wcześniej.

Więc dziś o ludziach. Na przykład niektórzy mają angel skills. AodJ dajmy na to w newralgicznym punkcie dzwoni, o siódmej coś z rana, czy nam wziąć Grzybka do przedszkola, skoro Skakanka choruje. A potem jeszcze odebrać. Albo Mero. Przez telefon stawia diagnozę pomyślniejszą niż ta pierwsza w centrum usług na dachu Wrocławia.

Zdarza się też, jak w każdym zespole, że na ostatniej prostej pracy nad jakimś projektem, usłyszy się: "ale właściwie po co my to robimy?". Jakże wdzięczna jestem Kokosowi, tacie Jadwini, że kiedyś na proseminarium, gdy wyjechałam z czymś podobnym, powiedział: za coś takiego w okopie dostałabyś kulkę w łeb.

Nie zamierzam oczywiście do nikogo strzelać. Przypominam jednak sobie, że podobnie zagrzewające do działania słowa padały w ramach projektu "zrób lampion przeciwogniowy", o którym było tu bardzo dużo. Ale może to po prostu taka droga do pełnej odporności.

czwartek, 12 stycznia 2012

always look on the bright side

Udaje się nam o wiele więcej, niż się spodziewałam rano, w czasie marudzenia Aniołowi Stróżowi a propos wszystkich missions impossible do załatwienia. Ale jest miejsce u pediatry, która z dezaprobatą zagląda w gardło Skakanki i orzeka, co podejrzewać zaczęłam wczoraj: angina nadzwyczaj ropna.

Antybiotyku w aptece nie ma za sprawą rewolucji w NFZ. Z przewieszoną przez ramię córką szukam dalej i jakże się cieszę, gdy znajduję i nie muszę fatygować DorotyHonoraty z sieci aptek na Opolszczyźnie. Zawiesinę w domu mieszam zgodnie z ulotką "zrób to sam". Pustej lodówce chcę zaradzić zdalnie e-zakupami. I dowiaduję się, że chleb będziemy mieć już między 20-22:00. Burczenie w brzuchu popijam rosołem.

Szkoda, że Piotr i Paweł nie mogą mi wraz z zakupami dostarczyć Grzybka z przedszkola, w porze znacznie wcześniejszej niż wyżej wymieniona.

Dodam, że jest to dzień, gdy chciałam do końca przetłumaczyć pale. Zajmuję się jednak - jak pracownik kontroli lotów - zdalnym naprowadzaniem i uruchamianiem trybu awaryjnego anginy, z całą zmianą aranżacji grafików na najbliższe trzy dni. Że o opłakiwanym przez Skakankę obozie skautowskim nie wspomnę. Mimo to, naprawdę dobrze jest.

środa, 11 stycznia 2012

braciszkowie skrzydlaci

Nie piszę, bo rysuję.

Tak łatwo odrywam się od everyday routines, że boję się, iż jakiś tajny współpracownik na mnie w końcu doniesie gdzie trzeba. Przecież pora dorosnąć. Wycinanki ludowe to nie zajęcie w obliczu nieuniknionych faktów życia, jak na przykład czterdziestka w perspektywie kilku zaledwie lat.

Dentyście, do którego się umawiam na rwanie drugiej ósemki, mówię: bo, panie doktorze, jestem dorosła i w końcu pora przyjąć to do wiadomości. Doktor patrzy na mnie tak, jakby sam miał ten sam problem, co my z boskim Andym - wplątani w ZUS-y, AC i OC, faktury i konta, jak dzieci w za duże ubrania.

A mimo to nie przyjmuję do wiadomości i nie wiem, czy kiedyś będę poważna. Dziś Skakanka mówi po raz pierwszy w życiu: jesteś najlepszą mamą na świecie*. A przecież lekko szurnięta, a przecież pozwalam dzieciom czasem zjeść kolację na podłodze i w dziedzinie sprzątania nie zanosi się na żadną wielką reformę. Mimo że naprawdę chciałam wypadać coraz lepiej. Cieszą mnie za to ludzie i za każde spotkanie dziękuję Niebu jak za dobre plony. I tylko nie wiem, ile jeszcze wypada używać tej beztroski.

*Mero, do dzisiaj to miejsce było zarezerwowane w jej rankingu dla Ciebie.

wtorek, 10 stycznia 2012

zanurzeni

Pada. To najbardziej rozpadany styczeń, jaki pamiętam.

Ludzie padają także.

Zwłaszcza wstawanie po ciemku jawi się najwyższym heroizmem dnia codziennego. Jeszcze ciągle chciałabym być szybka jak ZygZak McQueen. Wychodzi bardziej Żółw Franklin i ciągle więcej chcę niż mogę. Z Boskim wpadamy na siebie rano półprzytomnie, w niemej solidarności wobec braku sił do mobilizacji.

Z Mero wyjaśniamy dziś Adze od J zasady jedzenia lodów na śniadanie, wraz z czekoladą deserową u Wedla. Uczy się opornie i wybiera cappuccino. Jest bowiem kilka prędkości uczenia się. Przyglądamy się we trzy procesom ewolucji, widząc, że postęp nieczęsto przybiera formę rewolucyjną.

Autorka Wieczornego kaszląc okropnie pyta listem, czy kupiłam już pamięć zewnętrzną. Momentami boję się o swoją i myślę, przydałaby się taka, ale żeby można było w torebce, i niech jest kompatybilna z kalendarzem, zakupami i praniem. Autorka mówi, że w torebce lepiej nie. Zostaję skazana na własną.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

odległości

I myślę: po co dawałam modem do naprawy. Dostałam zastępnik, który śmiga jak TGV Paryż-Lion.

Co prawda teraz spraw bez liku i nad pocztą mailową tracę już zupełnie wszelką kontrolę - i tu przepraszam oczekujących na odpowiedź, bo to nie jest tak, że ja nie pamiętam. Mnie się po prostu przypomina regularnie off-line, jak to dla przykładu, by zapłacić dzisiaj ZUS.

Jest to niezwykły czas błądzących listów elektronicznych i wiadomości oraz pomylonych adresatów i mimo że trochę nie ogarniam, przecież cieszę się na ów renesans słowa pisanego. Nie wiem, jak Aga od J, która dziś postanowiła wyrzucić komputer - a przecież niesłusznie. Popełniła jeden z najlepszych listów świata, w którym nie było cienia fasadowości czy udawania. A że doszedł dziś nie tam, gdzie zamierzano, tym lepiej. To o niebo lepsze niż wystylizowane akapity. Bo przez te wszystkie frazy możemy otoczyć siebie szczelnym parawanem i potem szukać, gdzie właściwie bije serce - między "witam" i "pozdrawiam".

Żal mi tylko, że z tyloma bliskimi ludźmi nie mieszkamy na jednej ulicy i nie wylegamy na odrapane ganki, i nie rozmawiamy tak po prostu, gdy nasze dzieci grają w klasy, i nie załatwiamy face-to-face, ale ciągle przez parkany i płoty technologii, przez brak czasu, brak informacji zwrotnej. Ale jeszcze ciągle szukamy (po)rozumienia, to dobry symptom.

Sąsiedzi z dołu piszą za to, że w sieci widzieli nas na filmie z Orszaku Trzech Króli. Dlatego zeszłam na dół pokazać im się zupełnie na żywo.

Z pozdrowieniami.

niedziela, 8 stycznia 2012

wieczór wspomnień

Boski Andy wczoraj, gdy po całym dniu wspólnego sprzątania, pada, mówię: o nie. Ustępstwo moje bowiem na rzecz przyznania pierwszeństwa sprzątaniu - co nazwać by można zdradą wypracowanych w pocie czoła ideałów - ma swoje granice. Więc mówię: z żoną jeszcze nie gadałeś. Boski mruczy, że it's too late, ale jakby to powiedzieć: mnie to nie obchodzi.

I wtedy staje się rzecz niesłychana. Boski mówi, pokażę ci co znalazłem podczas wielkiego remanentu. Boski bowiem wczoraj posortował połowę swojego życia ukrytego w papierach. I przynosi w teczce. Nie tylko nasze wspólne zdjęcia z podstawówki, ale moje do niego kartki i listy z czasów wczesno-nastoletnich. Maczkiem zapisane.

Wzrusza mnie na przykład ta, gdzie piszę: "Wiesz, myślę że oprócz przyjaźni łączy nas więź intelektualna - nie uważasz?". Bowiem była to przyjaźń niezwykła, z tych kartek sobie przypominam. Słuchaliśmy Listy Przebojów Trójki, uczyliśmy się grać na gitarze, przyswajaliśmy - na miarę możliwości tamtych czasów - języki obce, spotkaliśmy się na festiwalu piosenki wszelakiej, a w głowach kotłowało się od odkryć i przemyśleń. No i pisaliśmy do siebie. Bez patosu, za to z ogromnym humorem.

Ja jestem uboższa o tę korespondencję, gdyż przed wstąpieniem do zakonu wszystko spaliłam. Ale pamiętam radość, gdy przychodziły w liceum te drobnymi szlaczkami zapisane kartki.

Takiej przyjaźni szczenięcej życzę z całego serca naszym dzieciom, o ile w dzisiejszych czasach w przyrodzie się jeszcze zdarza.

sobota, 7 stycznia 2012

głodni i spragnieni

Wjeżdżam ślimakiem do galerii handlowej w pobliżu, i sznur aut za mną, przede mną i z naprzeciwka. Nie wiem, czy wyprzedają słonie i żyrafy w trakcyjnej cenie, czy może rzucili telewizory plazmowe z AC i OC gratis.

Zepsuty modem panu w punkcie operatora przedstawiam i pan mnie odsyła z kwitkiem, bo urządzenia zastępcze akurat wyszły. A przecież trzy tygodnie zbierałam się do zrobienia czegoś celem polepszenia swej connectivity. I nie mam już siły odbierać maili anteną z balkonu, w jedynym punkcie przy stole, gdzie zasięg dociera, by zaraz potem zniknąć.

Pytam ekspedientki, skąd tyle ludzi. Wczoraj było nieczynne, odpowiada. Aha. Czyli detoks nie zadziałał, myślę, ale zrodził jeszcze większy przymus kupowania. Jadę do drugiej galerii, do drugiego serwisu operatora, i tam też przyjechali wszyscy. Biorę lody gałkowe w nagrodę za pomyślne załatwienie sprawy; mijając witryny,  manekiny z pustym wzrokiem oraz ludzi z torbami zastanawiam się, czy ci ostatni są szczęśliwi także po powrocie do domu.

środa, 4 stycznia 2012

ach śpij, bo właśnie

O konkluzjach i efektach noworocznej fiksacji piszę TU.

Pozdrawiam zwłaszcza Czytelników zarywających noce. Nasz dentysta też miał postanowienie, żeby wcześniej chodzić spać, mówił dziś znad bormaszyny, pod którą dzielnie leżała Skakanka. Ja dziś już nic nie postanawiam, po prostu odkładam wszystkie ważne sprawy, zanim padnę lub zamienię się w zołzę.

Spokojnych snów.

wtorek, 3 stycznia 2012

kup teraz

Brat Bliźniak odfrunął za kanał La Manche. Skazani jesteśmy coraz bardziej na pamiętanie siebie w wersjach coraz bardziej odległych od dzisiaj i jak tak dalej pójdzie, na starość zachowamy jedynie wspomnienia z piaskownicy. Choć mam nadzieję na jakiś nagły zwrot akcji.

Listwy bocznej podwozia nie mam już wcale, zamiast niej - wyszczerzone w szerokim uśmiechu śruby. To bardzo dobrze, bo gdy zostawiłam auto otwarte pod domem, nikt go nie ukradł, a nawet nie próbował. Boski Andy, który samochodem tak zręcznie na okazję wizyty u Teściów manewrował, że szkoda i ubytek pozostały niezauważone (a moje umiejętności - nieskomentowane), mówi, że na alledrogo widziano takie listwy za stówę. Nie mam jednak wprawy w kupowaniu części zamiennych.

Absolutnie nie dochodzę do siebie jeszcze po sylwestrze, nieprzytomność moim towarzyszem drogi, na której gęsto od things-to-do. Aga od J też dziś się słania, może nawet wiele bardziej ode mnie - i wstyd powiedzieć, to jakaś pociecha. Bo wcześniej wstała. A Mero jeszcze dała radę na łyżwach.

Dobrej nocy i rześkiego poranka (choć bez kubła wody na głowę).

poniedziałek, 2 stycznia 2012

na początku był chaos

Nie wiem, nie wiem, jak to się stało, że w poniedziałek nowego roku, gdy wszyscy idą do swoich spraw, ja zostaję z pejzażem po feryjnym tsunami. Nie wiem, w co ręce włożyć, natomiast przyszło mi do głowy, że  mogłabym płaszcz narzucić, na palcach w stronę progu się przemieścić, by mnie pranie nie nakryło. W rękę włożyć granat, odbezpieczyć i subtelnie wrzucić do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. W nadziei, że wielki wybuch spowoduje samoistne uporządkowanie się materii, według planu, który wcześniej zostawiłabym w skreślonych paru słowach na stole w naszym living roomie. Ale przecież z syntezą u mnie gorzej niż z analizą nie od dzisiaj, skazana więc jestem na chaos.

Faktury rozsyłam, choć nadal nie cenię swojej pracy tak, jak by należało w kapitalistycznych naszych czasach. Z postanowień noworocznych na dziś naprędce muszę sklecić tylko jedno: by nie popaść w załamanie nerwowe, gdy z ambitnych planów gospodarczych zupełnie nic nie wyjdzie. Bo na taki wynik się zanosi. Z jednego oka łzę wycieram wraz z makijażem i czekam na rozwój wypadków. Wypadki zaś rozwiną się w stronę prania lub sprzątania bez widocznego efektu, bo na resztę nie starczy z całą pewnością czasu.

niedziela, 1 stycznia 2012

sylwestrowe pisanki

Gdyby nie towarzystwo, uznałabym, że w Sylwestra należy się położyć wcześniej spać i witać Nowy Rok z werwą, która jest nieodzowna do tego, by wcielić w życie wszystkie świetne pomysły na to, by codzienność działała jak odrzutowy samograj. Lub jak mówią inni, tak zwane postanowienia noworoczne.

Fajerwerki gdy spadają wczoraj u A&J za płotem, myślę, że nadal tej radości nie rozumiem. Tej ekscytacji, tych wiwatów, gdy powinniśmy intensywnie odkrywać, jak łapać każdy dzień, póki jest czas. Cieszę się, że jesteśmy, że herbata, że pepsi w kieliszku, mimo że nie da się nią za grosz podchmielić.

Jakoś przeżywam nawet burzę mózgów, która zrywa się po drodze, a ja tak źle znoszę nagłe wyładowania atmosferyczne.Pomysły jedne przez drugie się sypią jak z podartej pierzyny, jak również veta dla moich świetnych i odważnych pomysłów. Jacek-od-A mówi mi "nie wtrancaj się" i czuję się tak bardzo obdarowana nowym pełnym wdzięku słowem do kolekcji.

Aga-od-J częstuje bigosem bez bigosu i podrzuca mi pomysł na działalność gospodarczą - produkcja trumien decoupage. W głowie mam już nawet stosowne wzorki. W ramionach Georgiany lśni jak gwiazda betlejemska trzymiesięczna M, i jak mi blisko do niej w jej absolutnie obojętnym stosunku do sylwestrowego szału. Doktor J ma na głowie brylantynę po raz pierwszy w życiu, Żona go bowiem tak urządziła, i nalegam na zdjęcie do portalu znanylekarz.pl. Nie udaje się.

Z boskim Andym życzymy sobie bez słów, doskonale bowiem wiemy, o co nam chodzi.

Jak było na Sylwestra dowiemy się z bloga, rzuca ktoś. Kiedy go w końcu zamkniesz? zapytuje George, który przecież i tak nie czyta. Biegli rewidenci tak mają. Ale ktoś musi liczyć, by pisać mógł ktoś.