czwartek, 28 lutego 2013

odpalamy

4:40 rano i Boski mówi, gdy usiłuję w biurze uchwycić mentalny pion, dziś nie możemy się spóźnić. To rzadka okoliczność, nie bywamy bowiem wcześniej niż dwie po w najlepszym przypadku. Ale dzisiaj to byłaby opowieść o znikającym punkcie, a nawet kilku, bo podróż zorganizowana piętrowo.

Miałam zamiar przez ostatnie 3 godziny pozostałe na sen suszarką do włosów dosuszać pranie. Na szczęście ostatnia seria ciemnych wyprała się z chusteczką do nosa. Mimo że podobne rzeczy już się zdarzały, ta chusteczka - może z biedronki? - zadziałała jak bomba rozpryskowa. Wszystkie sztuki pokrył gęsty kożuch.

Dziękuję, Tato, że nas dowiozłeś na dworzec. Te wszystkie historie, jak goniłam uciekające za granicę środki lokomocji, dzięki temu tym razem nie mają powtórki. Na grzbiecie sweterek, na szyi korale zdalnie kupione przez Boskiego. 12 godzin przed wyjazdem okazało się bowiem, że przepastna szuflada nie kryje w sobie żadnych, co będą pasować do sweterka, bucików, torebki i spinki do włosów. Dlatego Andy z pracy wychodzi przez kilka stoisk ze sztuczną biżuterią, śląci sms-y z ekspozycji. Dziękuję.

I jeszcze wszystkim, którzy wspierają tę wyprawę. Bez tych pleców i bez wiary, że to tylko część większej całości, byłaby to zupełnie karkołomna przygoda.

Pozdrawiam najmocniej z autobusu do stolicy,

Wasza Okruszyna w historycznej zawierusze

środa, 27 lutego 2013

God save the Queen

Krańcowe niewyspanie i reisefieber powodują, że właściwie człowieka bierze chęć szczera włączyć odcinek House MD i udawać, że nic nie ma w planie. Że już nie trzeba dopinać żadnych guzików, że jest jakieś życie w szablonie "normal", że się je, pije, śpi, czyta kryminały. I w mysią dziurę chciałabym wleźć, z ołówkiem i pomiętą kartką wyrwaną z którego bądź zeszytu.

W dodatku z czym do ludzi. Małżeństwem jesteśmy takim, jak filmy Bollywood - czasem słońce, czasem deszcz, ale żadna prognoza nie poda co i kiedy. Ciągle w drodze. Podobno jednak to dobra podstawa, by dzielić się doświadczeniem z innymi. Nawet z Wyspiarzami, u których, jak wiadomo, wszystko inaczej niż na kontynencie.


Rano rozpadły mi się buty. Do szewca niosę i błagam. Wiem, jaki zajęty. I on mi mówi, proszę Pani, nie tylko naprawię, ale jeszcze Pani fleki wymienię. I Pani te buty wypastuję. I ja w jednej chwili się czuję nie jak zajechany koń pociągowy, ale jak Elżbieta I i II razem wzięte.

To dziś najpiękniejszy epizod bajki o kopciuszku.


wtorek, 26 lutego 2013

hipowentylacja

Richard, który zamieszkał u nas wczoraj, w odróżnieniu od reszty nie ma nic do roboty. Pływa i przygląda się. Jakby zapominał, że jest tym gatunkiem, co musi podpłynąć do góry i zaczerpnąć powietrza. Skakanka wrzuca mu robaka w żelu i on nie potrafi go znaleźć. Jak on sobie w życiu poradzi.

Między konkursem ortograficznym a treningiem, gdzie wiozę całą grupkę, muszę Richardowi znaleźć jakiś alternatywny pokarm. Z piskiem opon podjeżdżam. Z tylnego siedzenia czytają, że suplementy, ładne wybarwienie po zjedzeniu i nie brudzi wody.

Kiedy ja to wszystko jeszcze ogarnę, myślę, i czuję, jak kończy mi się powietrze. Jak Richard mam trudność z pamiętaniem o zaczerpnięciu. Kieruję się do biblioteki, co została ostatnią przystanią blogopisania w szkole gdzie trening. Mijam brudny bagażnik, w nim termos i kanapkę. Mogłabym coś a la substytut lunchu, obiadu i kolacji. Ale tnę prosto do wejścia. Można nie mieć tlenu i jedzenia, ale bez pisania człowiek się wykończy.

szary

Wydaje mi się nagle, że potrzebuję coś szarego. Mijam w tej mało znanej okolicy kilka butików. Przeglądam wieszaki. Tak rzadko kupuję cokolwiek, czego nie nosiła wcześniej na sobie nosicielka mojego rozmiaru w jakimś bogatym kraju, gdzie odzież wymienia się co dwa dni. Lub była nosicielka rozmiaru, albo jeszcze lepiej taka, co nie trafiła z rozmiarem i rzecz oddaje z metką na wschód. I bardzo mi pasuje, że starcza mi niewiele do szczęścia. W dużym formacie znikam, nie widać mnie wcale na tle.

Na ulicach brudna biel spływa zbyt powoli do rynsztoków. Nic szarego nie znajduję.

Może to znak, że wkrótce wiosna.

niedziela, 24 lutego 2013

słońce istnieje

Po raz pierwszy od tygodni wychodzi słońce.

Zauważamy ten fakt wszyscy, przeprawiając się przez śniegi ku miejscu wyznaczonemu na uroczystości Gromady Skautów Europy. W tych okolicznościach spotykamy Opalonych i tylu dawno nie widzianych. Wszystkim słońca trzeba.

Gdy je czuję na twarzy, oczy mi się pocą. Niebywałe, nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś wyjdzie. Monochromatyczność bieli, czerni i szarzyzny wydała mi się już naszym losem, gdzie ani kawa, ani herbata, ani kaloryfer.

Więc jednak jest. I nawet jak nie widać, jest. Gdy ma się odpowiedni trening, można się do niego uśmiechać i przez piętra cumulusów, cirrusów i stratusów. Gdy się nie ma, rozkleja się, jak ja, na jego zapomniany widok.

Tak bardzo dziś łaskawe, lśni na niebie tak jasne, jak żaden folusznik wybielić nie zdoła.

czwartek, 21 lutego 2013

z góry na dół

Po raz pierwszy tej zimy idę z dziećmi na sanki. Nie, żeby nie bywały wcześniej, ale ze mną jeszcze nie. Mogłabym Czytelnikowi wyłożyć złożone zawiłości mojego stosunku do zimy, które z pewnością wpłynęły na to, iż z sankami ledwo zdanżam przed końcem.

Na górce dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy. Są dzieci, które nigdy nie doznają radości zimowego szaleństwa. Więcej niż jedno takie widzę. Każdy krok i ruch opatrzony jest takim rodzicielskim komentarzem, że pewnie wolałabym grać na komórce, gdzie nikt mnie nie widzi, gdybym dzieckiem była.

Co Ty wyprawiasz, czy ty nie możesz zjeżdżać normalnie? Fajnie dziewczynka zjechała, sanki się obrociły do tyłu, spadła z nich i się śmiała. Boisz się tych sanek jakby ci miały krzywdę zrobić. Zjeżdżaj prosto, to wtedy będziesz mieć radość z jazdy, a tak to co. Popraw skarpety. No, radośniej. Szybciej. Karol, Karolina. Król. Mówimy wyraźnie "r". Korale. Nie rycz, bo pójdziesz do domu.*

Jedna mama schodzi za dynem na oko dziesięcioletnim na sam dół, gdy on jedzie, żeby przypilnować; to ten sam, co przy wszystkich musiał zdjąć buty i kalesony wsadzić w skarpety.

Nie miałam pojęcia, że można zjeżdżać normalnie i nie. Wsiadam, w kapelutku z brylantem wielkości Culliniana I, wręczam torebkę dzieciom, (Grzybek wygląda z nią jak Tinky-Winky z teletubisiów) i radząc sobie z wysokim obcasem, zjeżdżam. Sama.

Mamo, czemu już idziemy? Bo bardzo zmarzłam. Ja się nie ruszam, Wy tak. To możesz się ruszać więcej. Tak, mogłabym, ale zobacz, muszę być dorosła. Oprócz mnie nikt dorosły nie zjeżdża

Dziś pozjeżdżam więcej.

*wszystkie cytaty prawdziwe, zebrane od kilku rodziców

wtorek, 19 lutego 2013

nieskończeni

Dni widzę, że od piątku do wtorku gdzieś wcięło.

Wcięło też coffeebreaki, stąd brak pisania Czytelnikowi do kawy. Czego jakośo żałuję, nawet jeśli Czytelnik między jedną www a drugą nie spostrzegł braku nowości w zakładce. Ja tu bowiem wpadałam na chwilę ciszy, mimo że tete a tete o niczym. Codzienność przechyliła się w stronę odhaczania zadań w tempie. Myślałam, że taki stopień koncetracji jest dla kobiet nieosiągalny kompletnie, a jednak.

Chociaż nie. Mamy od kilku już dni serię odwiedzin. I są to znowu rozmowy kończone przed końcem. Którego nie widać.

I myślę, gdy na klekoczącej klawiaturze na bibliotecznym komputerze piszę, że to już tak będzie. Że doskwierać będzie do końca niemożność ani wypowiedzenia, ani wysłuchania do końca. Za mało, za krótko, do zobaczenia znowu.

Fajnie to pomyślane, żeśmy tak niewystarczalni, że zawsze gotowi na spotkanie.

piątek, 15 lutego 2013

cała wieś pierze

Świta mi w końcu taka myśl, że być może moje nieradzenie sobie z grafikiem prania w istocie rzeczy jest metodologią jeszcze doskonalszą niż to, co praktykują perfekcyjne panie domu, że niby codziennie jedna pralka, 5 kg, dzięki czemu nigdy nie występuje zjawisko nazywane w korporacji Boskiego backlog. Czyli duża zaległość.

Ponieważ mój zegar biologiczny pomija pranie jako everyday routine, nasza rodzina znajduje się w okresowych sytuacjach backlogu. Naprzemiennie z Wielkim Praniem czterech pralek dziennie przez trzy dni.

Gdy jednak zastanowić się bardziej, przecież tak własnie onegdaj bywało. Cały folwark, cała wioska, całe zgromadzenie mnisze zarządzało "laundry day". Kto mógł, to szedł, z kijami, tarami i czym tam jeszcze, w zależności od epoki. Sama pamiętam u Cioci na wsi pomorskiej dzień z pralką Franią i zawieszony cały strych. Pomagaliśmy przecież.

Dziś zarządzam więc początek kolejnego Wielkiego Prania. Z uwagi na niemożność zmieszczenia się w łazience, urządzam wielki kopiec na środku salonu. Wszystkie kolory tęczy. Rozmaitość temperatur i wymagań w zakresie wirowania.

Wtedy okazuje się, że z powodu pęknięcia rury od WC w lokalu 20 nie ma i nie będzie wody w całym pionie. Ale przecież mogło być gorzej. Dajmy na to wybuch kuchenki gazowej, który rozwiązałby co prawda problem prania, ale miałby reperkusje innej postaci.

czwartek, 14 lutego 2013

M z Beskidu

Przyjeżdża z Beskidu.

Tak, ta nasza paczka, ta studencka przyjaźń, to był przetrwalnik w tamtych czasach. Ścieżki wydeptywane między moim rodzinnym domem i akademikami naprzeciwko, kolacje, herbaty, spotkania, kino domowe z kaset video, wpisy pamiątkowe do księgi, gitara noszona na plecach, rozmowy, dylematy, rozczarowania, dramaty, plany.

Przypomina mi M, ta sama, co przed laty, że byłam Blondynką Niebieską. Co za straszna ksywa. Ale przecież w ten sposób mnie rozśmieszali, gdy było szczególnie łzawo.

Dziś Kuba jest już ojcem i magistrem chóru w opactwie benedyktyńskim, jego siostra robi to co ja, tylko bardziej efektywnie i po niemiecku, Ralphetka ma niemieckiego Męża, a M wróciła do Beskidu. I też po niemiecku, ale w prawdziwej szkole. Nadal najbardziej lubi myśleć, więc gdy przyjeżdża po tych dziesięciu czy ilu latach, szybko wchodzimy w konwersację na poziomie piątej prędkości kosmicznej.

A potem nam gra na pianinie.

Szkoda, że Beskid tak daleko.

środa, 13 lutego 2013

poradnik pozytywnego myślenia

Z Mero idziemy na ten film. To film, który mogłam obejrzeć tylko z Mero, bo nikt inny by nie wytrzymał. I nie śmiałby się tam, gdzie ja.

Bo "Poradnik..." to jest kino specyficzne. Niby komedia, obejrzysz zwiastun i tak Ci się zdaje - oto kolejna walentynka na luty. Dwie młode dziewczyny, co tak pomyślały, w połowie seansu opuściły salę kinową. Zresztą zasadniczo pustawą.

Temat jest mało medialny, choroba dwubiegunowa. Innymi słowy, depresja maniakalna. Jeszcze innymi słowy, piekło dla człowieka nią dotkniętego i również piekło dla jego rodziny. Nie wiadomo, dla kogo gorsze.

A w filmie całe spektrum różnych przypadków, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że istnieje "normalność" w wersji pure. I oczywiście absolwenci terapii, gdzie -ii oznacza ich wielość i nieskończoność. Z czasem świetnie przyswajają język psychologii, umieją już wszystko nazwać - i są nadal w połowie drogi do radzenia sobie ze sobą. Bo zakończenie powieści Hemingway'a może być tak wkurzające, że wyrzuca się książkę za okno razem z szybą.

Jedynie przepaści akceptacji i wiary w człowieka ratują przed opuszczeniem rąk. Jestem za.

poniedziałek, 11 lutego 2013

zabiera bogatym i odbiera biednym

ZUS okazuje się pełen płaszczy i czapek. Zimowa odzież powoduje, że trzeba stać, bo na siedzeniach dla oczekujących mieści się znacznie mniej osób niż w lecie. O tym rozmyślam stojąc. A jak tak stoję z tekturową teczką w ręce, na teczce Pinokio, to mam panoramę Zakładu od lewej do prawej. Mija kwadrans i nic się nie zmienia w układzie numerków. Wszyscy milczą, długie dialogi trwają tylko przy kilku okienkach.

I myślę, co za marnotrawstwo. Przecież to dopiero jest pierwszorzędny zawód. Pani z okienka w instytucji, gdzie większość osób przychodzi dopełnić przykrego obowiązku oddania zarobku na wątpliwy cel. Gdybym była panienką z tego okienka, trwałby tutaj nieprzerwany kabaret. Jak się cieszę, że Pana widzę. Co było na śniadanie? Tak, te składki chcą nas wykończyć, ale się nie damy. Rezerwacja numerków do mojego okienka zaczynałaby się dzień wcześniej. Każdy odchodziłby roześmiany.

To sobie wyobrażam, ciągle jeszcze stojąc. To drugie podejście w tym miesiącu, i już wiem, że i tym razem nie będę czekać. Bo czeka Skakanka.

Pinokio na teczce mówi mi: będzie z tego czekania kiedyś emerytura i nos mu rośnie tak długi, że bardzo szybko wychodzę.

sobota, 9 lutego 2013

totalny odpał

Myli się wszak ten, kto myśli, że wyrośnie mi garb, gdy będę tak siedzieć i służyć za maszynkę do przerabiania polskiego na inne. Dziś, gdy obiad w ratach gotuję, pamiętam o tym, że mam misję zgoła inną. Zdobyć muszę klej do sztucznych rzęs, które mi Drogi Bliźniak onegdaj nabył w prezencie. Bliźniak bowiem uważa, że w życiu można także robić rzeczy bez praktycznego celu, albo raczej takie, gdzie praktycznym celem jest radość. Odmiana dla pracującej na ośmiu etatach Matki Polki.

Więc tak, zapisaliśmy się z Boskim na skautowski Bal z lat 60 i nie ma już wyjścia. Znaczy wyjście jest. Wieczorem. Poszukując kleju natrafiam na szampon błotny z glinką, ale rezygnuję. Na pytanie,czy jest lakier do włosów kolorze niebieskim, słyszę, że nie ma. Sukienka, którą uszyłam dwa lata temu - to raczej kusa kompozycja żarówiastych barw i nie wyobrażam jeszcze sobie. Rodzona babka by mnie nie poznała.

Dzwoni Opalona i w lumpeksie jeszcze spotykamy się szukać dodatków. Również na ten dodatek, jakim są nasi Mężowie, którzy na szczęście nie odczuwają wewnętrznej potrzeby, żeby wyglądać. To przydaje emocjonalnej równowagi.

Kleju do rzęs nie ma. Właśnie testuję na sobie właściwości dla skóry dziecięcego kleju madżik.

Gdybym jutro nie pisała, znaczy że pogotowie okulistyczne.


piątek, 8 lutego 2013

oferta biznesowa

Szanowna Pani Okruszyno,

Zwracamy się z pytaniem uprzejmym, czy Pani zechciałaby zejść znowu do kopalni celem przetłumaczenia tego i owego, bardzo naukowego.

Wiemy, że Pani nie lubi ciemności i źle znosi schodzenie pod ziemię, głębokie doły i wykopy w ogóle. Że woli Pani słońce i proste zadania, na których końcu łatwo widać czyjeś dobro, uśmiech, powiedzmy ogólnie piękno jakieś i cel.

Wiemy, że przebywając na dole, każdą godzinę zlicza się subiektywnie jak całą erę geologiczną, i od rana dnia pierwszego do rana dnia drugiego - to odległość od prekambru do młodszego paleozoiku.

Czy zgodzi się Pani, mimo wszystko? Wynagrodzimy każdą minutę.

Z poważaniem.

Oczywiście nie. Oczywiście wszystko brzmi prościej: witam, artykuł w załączeniu, ile to będzie kosztowało, do piątku max. Wrzuć polski, wypadnie ze mnie angielski.

Ale przecież można pomarzyć, prawda?


środa, 6 lutego 2013

wdech, wydech

Ja dzisiaj TU. Politycznie niepoprawnie, ale inaczej nie potrafię.

Zamyślam się nad swoją fizjologią, która tak wysoko w rankingu ma pisanie. Wdech, wydech, zdanie, pralka pierze, obraca słowa, obraca kwestie, odwirowuje priorytety. Wiele zbędnych, tyle ich trzeba wyrzucić, bez żalu, bo są po nic. Asceza w tym względzie nie przychodzi zupełnie łatwo. Jeszcze wiele można by wyrzucić, zdań narcystycznych wielce, zaczynających się od "ja".

Czasem zalega upragniona cisza. Nie chce się nawet odpowiadać na kolejne zapytanie klienta, czy poprawię, czy tekst uskrzydlę. Czy da się uskrzydlić frakcje chemiczne? Od słów dziś wybiegam w noc, błogosławiąc wszystkich, dzięki którym dowiedziałam się, że bieganie zmieści się i w mojej mało usportowionej fizjologii.

Skakanka u Doktorowej Renee. Tak, Mama z miesięcznym maluszkiem i dwiema starszymi córami zaprosiła mi dziecię na jednodniowe ferie zimowe z noclegiem. Dodam, że Doctor J poza domem, w karetce pogotowia.

Mówię jej, że krzyż walecznych muszę dla niej zorganizować albo coś. Często widzę, jak niezwykli otaczają nas ludzie. Od tylu lat. I ciągle jeszcze. I nie przestają zaskakiwać.


tłumaczę tłumaczom

I gdy wydaje mi się, że ze zmęczenia zejdę na ustanie akcji serca, znajduję. Znajduję, przewaliwszy całą literaturę o budowie mebli, że podnośnik gazowy, czyli taki mały teleskop do klap od barków i tym podobnych, to gas spring.

Piszę te słowa dla innych tłumaczy, którzy u boku mając czerń nocy za oknem, będą szukać:

Podnośnik gazowy po angielsku, znaczy English, to gas spring.

A jeśli również uczycie, i nadgorliwy jakiś uczeń, co zawsze Was na czymś łapie, znowu podstępnie zapyta o wkład do długopisu czy oko w rosole, powiedzcie mu: a podnośnik gazowy wiesz jak jest?

wtorek, 5 lutego 2013

wnętrza

Skakanka przechodzi samą siebie w dziedzinie twórczości własnej i po powrocie z wycieczki za chlebem pisze wiersze. Jest tak zajęta, że je zupę jedną ręką, drugą jeszcze pisząc. Rozumiem.

Grzybek oświadcza, że ma dość chodzenia na spacery i zamyka się w swoim pokoju, z klockami.

Moja potrzeba wielkich czynów w dziedzinie zapewniania dzieciom rozrywki wydaje się być kompletnie niezrozumiana.

Wieczór nadchodzi, Boski wraca z urobku, i jestem przy zleceniu. Klient produkuje meble i chce o tym po angielsku. Wypisuję mu takie peany jak Skakanka w swoich wierszykach. Jak bardzo mnie obchodzą koneksje miedzy słowami i dobre samopoczucie przymiotnika i rzeczownika, sąsiadujących ze sobą.

Nie wyobrażam sobie przy tym wcale, że jestem jak Lord Alfred Tennyson czy John Milton.

No, może tylko trochę. Powiedzmy, oda do słojów rocznych na przestronnych półkach.

zabawy globusem w locie

Nie ogarniam, choć sprawiam wrażenie.

Przyjmuję właśnie kolejne zlecenie na tłumaczenie, pochopny optymizm oświadcza bowiem, że dam radę.

Ale nie ogarniam raczej pogodnie.

Wydaje mi się, że koniec świata, bo pani domu próbuje łapać kulę ziemską w locie, i dzieci w pidżamach, i dopiero jeszcze zaległe telefony, i zaczynam myśleć, czy życie też zaległe, czy aktualne, i czy ktoś czuwa nad tym wszystkim, co wymyka się z rąk. Przecież upadek kuli ziemskiej na podłogę może się skończyć globalną jakąś kraksą. Kręcił o tym filmy Ridley Scott czy ktoś podobny.

Gdy mniemam o sobie jak najniżej, bo pracująca nadal w rozwleczonej pidżamie, niegodnej pani prezes, a w międzyczasie obiad klecę dla dzieci feryjnych, którym nie załatwiłam na ten czas kursu japońskiego i jazdy konnej, i nie załatwiłabym ich nawet gdyby się nie pochorowali, wszystko jednak dokądś zmierza.

Skakanka zdążyła napisać przepastny list do redakcji czasopisma dla dzieci, syn zbudował wszechświat z klocków lego, który jednak nie upadł i się nie rozleciał.

Ktoś czuwa bardziej niż myślę.

poniedziałek, 4 lutego 2013

monday morning

Zza rogu bardzo zajętego weekendu wpadamy na poniedziałek. W tych okolicznościach można sobie nawzajem wybić zęby - poniedziałek nam, a my jemu. Taki incydent wynikający z braku okazji wytracenia prędkości.

Jak by nie było, prowadzimy jednak bardzo ustabilizowany tryb życia. Nie musimy jechać nigdzie ileśset kilometrów, żeby znaleźć się w domu, po drodze orientując się na google earth, gdzie to dziś jesteśmy. Nawet wyjście do pracy dla mnie bez konieczności kontaktu ze śniegiem, co spadł w nocy. W ręczniku na głowie mogę. Choć zaraz zabieram dzieci w misję na Marsa.

Pomysł mi wpadł do głowy bowiem całkiem niebywały, który może zmienić losy jednej amerykańskiej korporacji, co zatrudnia Drogiego Boskiego (czy wiedzą, czy dotarło to do nich, jakie mają szczęście?).

Korzystając z okazji dziękuję Wszystkim, dzięki którym ten weekend był tak wyjątkowy. Począwszy od Najmniejszego (jeszcze nie skończył chyba nawet miesiąca!), co się przez sen tak ślicznie uśmiechał na dźwięk swojego imienia.

Mój układ nerwowy nie nadążył jak zwykle z register&respond, więc trochę nie wiem, co się właściwie działo, ale pamiętam, że dużo ważnych i Dobrych Ludzi. A z niektórymi taki szmat życia już za nami, od pierwszych wesel i narodzin. A z innymi przyspieszony kurs orientowania się, dlaczego życie jest warte próby.

Piec akumulacyjny na powrót zimy.

piątek, 1 lutego 2013

inna bajka

A ten pan, którego mijamy idąc do księgarni, gdy udało się nam wydostać z domu, na pewno w zeszłym życiu był lordem.

Została mu po tym czapka dżokejka wartości naszego samochodu.

Spodnie z tak szlachetnego materiału, że gdyby mogły, poszłyby same cztery metry przed tym panem, bo znacznie wyżej jeszcze urodzone niż on.

Ale buty. W kratkę nieznaczną, ze skóry chyba nietoperza, tak ogromnie delikatne. Nigdy nie widziałam niczego podobnego. W tym błocie, które teraz wszędzie, nie noszą śladu kontaktu z ziemią. Więc może tylko udają, że stąpają po chodniku, wcale go nie dotykając.

Myślę o moich, które zaczęły przypominać kalosze w dużym gospodarstwie rolnym. I cięzar ich na nogach czując, mijam pana wraz z dziećmi mówiącymi mi o tym i owym, gdy ów pan, który był lordem, otwiera drzwi swojego ogromnego lexusa.

Tak, to kiedyś była kareta, i stangret czekał na puknięcie laską w dach, żeby ruszyć w stosownym momencie.

wszystkie jesteśmy gosposiami

To dzień gospodarczy.

Odwlekany skrupulatnie kilka tygodni. Stosiki upychane to tu, to tam, torby, torebki, kupki i kulki odzieżowe.

W końcu trzeba. Sprzątam, żebyśmy mieli jednak coś z soboty. Coś w rodzaju dnia wolnego.

Obserwacje: kurz nie wiadomo skąd, ale rozmnaża się w postępie geometrycznym. Dopiero co wycierałam. Na telewizorze powstał z niego kożuch. Może dlatego, że nie oglądamy.

Mycie okien jest bez sensu, ponieważ po tygodniu są takie same jak przedtem. Powinniśmy naklejać szwajcarskie fototapety z widokiem na kominy i dachy lub e-ramki ze zdjęciem w haj definiszyn.

Kiedyś pomagały gosposie, które nie umiały czytać i pisać. W tym czasie zamożne ziemianki czytały po francusku lub haftowały cały dzień jedwabną chusteczkę, wyglądając co i raz przez okno (umyte) i mieszając herbatę wypolerowanym srebrem rodowym.

Dziś mamy równouprawnienie. Gosposie poszły do szkoły i znają cztery języki oraz biegle obsługują pakiet Office. Po pracy robią te wszystkie rzeczy, które robiłyby ich gosposie, gdyby one były ziemiankami.

Dobrze, że rodową zastawę można chociaż do zmywarki.