środa, 30 listopada 2011

kaganek

Dziś do tematu konstrukcji lampionu podejście drugie.

Powie Czytelnik: no przecież lampiony to dzieci powinny robić, czy to nie pewien infantylizm? Prostuję: zadanie jak najbardziej dla dzieci, ale O. Łukasz, skądinąd geniusz zwracania się do dzieci bez infantylnego, protekcjonalnego zaciągu, powiedział: "Poproście tatę. Lub mamę". Więc wypada na tego, co więcej czasu spędza w domu.

Projekt lampionu, który znalazłam, zakłada, że będą nawet firaneczki w oknach. Nie wiem, czy samodzielnie na szydełku dziergane - jeśli tak, wydłuży to procedurę o kolejnych kilka dni lub tygodni. Córka chwilowo zajęta robieniem z papieru zabawki "piekło-niebo", którą - po andrzejkowych wróżbach w szkole - nauczyła ją robić koleżanka. Wszystko już zatem wiadomo, kto będzie mężem Skakanki i jaka historia zbawienia. Nad kondycją polskiego szkolnictwa chciałam osiwieć już dawno, dziś z pewnością jestem bliżej niż dalej. Zaścianek i zabobon, nie zaś oświaty kaganek.

Syn z przyniesionych patyków robi połapkę na złodziei, co ukradli sąsiadowi rower.

Myślę, że w okolicach Wigilii lampiony będą kompletne, z firankami, lastrykiem i wi-fi. Chwilowo na roraty chodzimy z chińskim lampionem z Ikei oraz kompletem świeczek.

wtorek, 29 listopada 2011

wish me luck

Miałyśmy z Mero zmądrzeć i zjeść w końcu dla odmiany zdrowe śniadanie w barze sałatkowym, gdzie dają też dobre zupy kremy. Nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, że zrezygnowałyśmy z zupy na śniadanie i wylądowałyśmy ponownie w czekoladziarni, z lodami waniliowymi do kawy i herbaty. Może następnym razem własne kanapki i termos w parku - i wyjdzie coś bardziej pod zdrowe odżywianie. A może nie.

Teraz powinnam zacząć konstruować lampion na roraty, by zdążyć przed schabowymi i wywiadówką, na której wszyscy rodzice się pozagryzają, jak widać na forum. Mówię Mero, że z lampionami same traumatyczne wspomnienia: płonący lampion, lampion z przewracającą się świeczką, lampion brzydki, lampion rozpadający się, parafialny konkurs na lampiony. Więc chcę kupić w znanym sklepie sprzedającym eleganckie sprzęty do domu jakikolwiek, z ostrokrzewem albo nawet w kształcie klatki na kanarki. Mero mówi, że każdy, nawet najgorzej zrobiony i płonący lampion jest lepszy niż wykonany przez małe chińskie rączki.

Znalazłam nawet w sieci kurs obrazkowy.

poniedziałek, 28 listopada 2011

pisanie na ścianie

No przecież nie, nie odlecieliśmy.

A&J mówią, że utknęłam na rotawirusie, a ja tłumaczę, że jeśli nie piszę, to tylko dlatego, że pisanie biorę w ryzy zdrowego rozsądku. Czyli że się powstrzymuję. Czas zapełniam na przykład ostatnim szlifem tekstu o tiokarbamidzie. Albo sprzątaniem po hydraulikach, od sufitu do podłogi. Albo zajmuję się życiem towarzyskim. I palcami stukam po stole, zamiast w klawiaturę, jak palacze, co nie wiedzą na odwyku, co z rękami robić.

Gdyby więc kiedyś by mnie zamknięto, zapewne w wyniku jakiejś strasznej pomyłki, w zakładzie karnym, już po dwóch tygodniach nie byłoby miejsca do rycia zdań gwoździem po ścianie. Klawisz przynosiłby mi wtedy wiaderko tynku, zacierałabym, malowała, i zaczynała rycie od nowa. Ktoś biegły w matematyce mógłby sprawnie wyliczyć, po jakim czasie skończyłoby mi się w celi miejsce na łóżko i nocnik, jeśli co dwa tygodnie metraż zmniejszałby się o trzy milimetry świeżego tynku i milimetr olejnej lamperii.

I tylko potem cała nadzieja w archeologach, żeby warstwę po warstwie zdjęli. Bo tynkując, trochę byłoby mi żal tych zapisanych zdań.

A może nie. Cenne zazwyczaj jest to, czego mało.

czwartek, 24 listopada 2011

my zaś odlatujemy

Gdy Skakanka wyprawiona z Andym w szron i do szkoły, a Andy w szron i do pracy, Grzybek zagaduje: Mamo, zróbmy z kołdry namniot. Dobra, chętnie przystaję, lepszych pomysłów jakby na tę chwilę brak. Mamo, zakryj tą dziurę. Ok. Mamo, będziemy udawać, że nas nie ma.


Świetnie, myślę, to ten moment, że wydaje się to być najlepszym wyjściem z sytuacji. Udajemy więc jakiś kwadrans, niespecjalnie nawet odzywając się do siebie, bo przecież trzeba się skupić na przebywaniu w namniocie. Który tak naprawdę po chwili okazuje się być rakietą. To mi też jakoś odpowiada.

Po chwili od strony kuchennej betonowej płyty rozlega się chrzęst i stukanie. Synu, zrywam się, nagle przypominając sobie, dziś przychodzą hydraulicy ze spółdzielni wymieniać zawory wody. Zapowiedzieli, że zdemolują kafelki piłą typu gumówka i będzie se pani musiała takie drzwiczki wstawić. Próbuję się uchwycić niedawno zasłyszanej tezy, że często destrukcja to początek nowej jakości.


Grzybek chowa swoje skarby w swoim pokoju, a ja się zastanawiam, w którym zmieszczę zawartość kuchni. Tak czy inaczej, dzień zapowiada się odlotowo.

środa, 23 listopada 2011

nie mogę

Nie, nie mogę po prostu. Nie ma we mnie już zgody na prozę, która może i jest błyskotliwa potęgą metafor, ale tylko dlatego, że daje ujście cierpieniu większemu niż słowa. Nahaczem zachwycał się Stasiuk, że młody i wrażliwy, a potem Nahacza znaleźli w piwnicy, bo nikt nie odczytał między wierszami, nikt w młodej prozie nie odkrył listu w butelce, wołającego na pomoc wobec pustki zgniatającej bardziej niż ocean nad Rowem Mariańskim.

I nie będę się zachwycać żadną prozą, co woła na pomoc, Bargielską ani żadną inną, i nie będę jej dawać lajka na fejsie, bo będę słyszeć w niej tylko wołanie o pomoc. I pisanie nie może być w zastępstwie zajmowania się prawdziwym życiem, jakkolwiek by nie bolało.

Przemyślałam sobie. Albo latami przeżyłam.

jak nie napisałam doktoratu

Mero pożycza mi Obsoletki Bargielskiej i trochę się wzbraniam, bo na teraz coś bardziej pod Wesołe Przygody Koziołka Matołka względnie Polyannę byłoby bardziej wskazane.

Nie tylko dlatego się wzbraniam, że na Bargielską zęby sobie ostrzą Wysokie Obcasy, by jej ogromną wrażliwość do własnej szuflady zatrzasnąć. Tu zaraz wszyscy miłośnicy Obcasów się żachną, że Obcasy właśnie przyjazne i bezzębne, i jak śmiem być hamulcową postępu, co nie zna się na prawdziwych problemach kobiet. To uspokajam: wszystko przerobiłam. Jako absolwentka najbardziej pro-gender uczelni na Dolnym Śląsku mogłabym mały wykładzik ze społecznego konstrukcjonizmu. Jakby trzeba było teorię dyskursu przybliżyć, no problem. O przemocy władzy i patriarchacie w elżbietańskiej Anglii - od ręki. O opresji, represji, depresji i rolach - w trymiga.

I taka scena mi się przypomina, jak w ciąży ze Skakanką będąc niosłam swój kolejny rozdział pracy magisterskiej z feminizmu, wolnej woli, Szekspira i Levinasa do swej promotor, i wymamrotałam, że doktoratu raczej nie dam rady, bo słabuję z dzieckiem w drodze. I pani doktór nauk rzekła: to nie wiem, czy pani gratulować, czy współczuć. Nie potrafiłam wtedy szybko ubrać w słowa, iż nie rozumiem, czemu złe samopoczucie ciała przeczy radości z X-a, co zechciał we mnie zamieszkać, ale już wtedy chyba cała koncepcja "płci jako kostiumu" w Jak wam się podoba legła w gruzach. W kostiumach bowiem nie powstaje nowe życie - na tyle już widoczne na obronie, iż było jasne, że do egzaminu nie przystępuję sama.

Doktoratu więc i tak nie byłoby o czym pisać. Zresztą znacznie fajniej pisać na tematy codzienne. A Bargielska? mimo że w takiej stałej smutno-ironicznej tonacji, za to bez patosu, literacko jest genialna. Mam nadzieję, że Mero nie chciała, żebym na własnym blogu zamilkła z poczucia braku kompetencji.

wtorek, 22 listopada 2011

śniadanie na trawie

Gdy drodzy Czytelnicy właśnie docierają do miejsc pracy, z aromatem kawy na myśli, Okruszyna poszukuje samochodu. Nie, nie nowego na allegro, bo tamten co był nieco powgniatany. Poszukuje tego samego co zawsze, w rzędach zaparkowanych aut wokół bloku, które pod szronem wyglądają z grubsza podobnie. Z pomocą przychodzą studenci z dziesiątego piętra, którzy akurat widzieli i wiedzą.

Szron dość łatwo schodzi i gdy mam ochotę narzekać na porę roku, słowa przecież układają się w zdania i co z tego, że jak zwykle bez fabuły. Uśmiechając się pod nosem, myślę wtedy, że ludzie co piszą mają łatwiej niż ci, co nie, bo patrzenie na sprawy z boku daje jakby większą wolność. Wszystko zresztą, co wytrąca z torów rutyny. Bo szynami rutyny dni przemierzając, ludzie się nie uśmiechają. Wtedy starsza pani co mnie mija powiada wesoło, ale zmroziło szyby. Odpowiadam, że w istocie rzeczy i od razu się zastanawiam, czy aby nie świadek Jehowy i czy to nie wstęp do wręczenia archiwalnego numeru "Strażnicy". Ale nie, spieszy dalej bez żadnych czasopism pod pachą; po prostu ktoś, kto łapie dystans na tyle, że widzi poza własny horyzont.

Potem z Mero jemy na śniadanie lody i pijemy czekoladę. Wiem, to dość niekonwencjonalne i nikt poza nami nie ma na to czasu. A szkoda, bo więcej ludzi by się uśmiechało, gdyby robili podobnie. Tym bardziej jestem wdzięczna boskiemu, że zostaje w domu tę godzinę z Grzybkiem. Wyrwana z rutyny, wracam do biegunki syna i zastanawiam się, jak ją pogodzić z pochodnymi mocznika po angielsku, mimo że odległość między tymi dwoma teoretycznie nie aż tak wielka. Potem weryfikuję, że bardziej wracam do Grzybka niż jego biegunki. A teraz resztkami swojej słabej silnej woli wracam do publikacji o tiokarbamidzie.

poniedziałek, 21 listopada 2011

never leave your partner behind, especially in a fire

Po obejrzeniu filmu "Fireproof" wiem, dlaczego każdy chłopiec chce zostać strażakiem.

Recenzji nie będzie, bo jak podali, to kino amatorskie z dwójką tylko zawodowych aktorów. Najpierw myślę, że w roli ciemnoskórego przyjaciela głównego bohatera świetny byłby Denzel Washington w wersji sprzed jakiś dwudziestu pięciu lat, a potem uznaję, że dobrze jest z tą obsadą, jaka jest. Nawet jeśli ona nieziemsko piękna i bez śladów starzenia czy nadwagi.

W filmie generalnie chodzi o co innego niż Złote Lwy, Niedźwiedzia na Berlinale, czy jakieś inne zwierzęta w nagrodę. To konkretny kurs wychodzenia z kryzysu małżeńskiego, i jak twierdzi boski Andy, podany w sposób całkowicie przyswajalny dla mężczyzny, który na sam dźwięk słowa "praca nad relacją" dostaje apopleksji. Nie tylko ze względu na błyskotliwe momenty typu comic relief.*

Patrzę też z dumą na Ralphetkę, tę samą, z którą dawno temu usmażyłyśmy półtora słoika marmolady, a teraz właśnie zorganizowała seans kinowy dla setki widzów i promienna taka przemawia do mikrofonu - niczym zawodowa stewardessa. I nie każe zapinać pasów, choć wszyscy czekają z lekkim napięciem, co to właściwie za film, wyświetlany poza obiegiem komercyjnych kin. Gdy zapalają światło po projekcji, jedni płaczą, inni milczą, wszyscy wychodzimy. A&J to nawet trzymając się za ręce.

Wychodzimy wychodzić z kryzysów, wąską drogą i ciasną bramą.

*comic relief to scena komiczna w dramacie czy tragedii - stąd tylu błaznów u Szekspira.

usługi sanitarne

I przepraszam wszystkich, z którymi widziały się nasze dzieci w te dwa dni weekendu, gdy wydawało się, że już zdrowi.

Grzybek dziś z całą pewnością zdrowy nie jest. Ale są tego pewne plusy dodatnie. Bardzo potrzebuję rąk pełnych roboty, nawet jeśli na skutek jego co chwila pełnych spodni (niech Czytelnik wybaczy realizm prozy). Bardzo potrzebuję negocjowania ubrania pampersa i jego w tej kwestii żartów. Wszystkiego, co mnie jak najbliżej ziemi trzyma. Nawet jeśli korekta bardzo interesującej publikacji o pochodnych mocznika musi chwilę zaczekać.

Zdrowia wszystkim, najbardziej Arturowi i Opalonej, co z jednej miski z nami jedli.

piątek, 18 listopada 2011

weihnachtsverkauf

A propos pierniczków na miodzie i ewentualnego jarmarku bożonarodzeniowego, rotawirus w domu jakby zmusza do porzucenia wszelkich działań w zakresie żywienia zbiorowego.

A pamietam na tym polu liczne zasługi.

Weźmy czasy studenckie. Mało kto spędzał wakacje w niemieckim domu spokojnej starości, a my z Ralphetką - owszem. Przecież nie jako pensjonariuszki, choć obowiązkowym elementem przeszkolenia była jazda na wózku inwalidzkim w charakterze pasażera. Żeby uwrażliwić na to, iż wozimy ludzi, nawet jeśli większość z nich nie mówi lub naprawdę słabo kojarzy. Ale to temat na zupełnie inny wpis.

W ramach naszej odpowiedzialności za część terapeutyczno-rozrywkową poproszono nas o usmażenie marmolady na Weihnachtsverkauf. I okazało się, że to się robi w Niemczech inaczej niż w Polsce. W rękawiczkach, czepkach oraz sterylnych fartuchach, mimo iż do dyspozycji jedynie - na pierwszy rzut - 3 kilo brzoskwiń.

Skomplikowane procedury obierania, krojenia, pestkowania, ważenia i smażenia,  jak również wkładania do zahartowanych w piecu słoików (zlecane nam telefonicznie przez dział pracowników socjalnych piętro wyżej) - a może bardziej nasze w tej dziedzinie potknięcia - sprawiły, że efektem trzech godzin spędzonych w naszym laboratorium kosmicznym NASA było zaledwie półtora słoika dżemu.

Wieść o tym niefortunnym początku gruchnęła po całym dziale administracyjnym. Przychodzono sprawdzić dowody rzeczowe. Potem przecież nasmażyłyśmy jeszcze z sukcesem wagon marmolady. A każdy niepełny słoik, jako felerny, mogłyśmy zabierać do domu. Wraz z czarnym chlebem z Lidla nasze dżemy tworzyły niezapomniany smak lata.

czwartek, 17 listopada 2011

nowe pastylki

Drobne zmiany w Apteczce obok.
Nie, żeby jakieś przejście na drugą stronę lustra, choć może trochę.
Wiem, że Czytelników mam ze skrzydła lewego i prawego, takich i takich, razem jakby jeden anioł stróż czytelnictwa.

Podejmuję jednak ryzyko pewnego coming outu bez względu na to, jak te skrzydła zamachają. Bo nie chcę, by Czytelnik trwał w błędzie co do tego, "skąd ja mam ten entuzjazm". Nie jestem perpetum mobile. Raczej urządzeniem często niedomagającym i wymagającym wielu nakładów inwestycyjnych.

Aha, miałam dodać, że ten blog po drugiej stronie lustra, zainspirowany pobytami na Wyspie Wolin, to nie zbiór kazań a la Tomasz a Kempis, ale jedynie zapiski z pewnej drogi. Porywającej i dla każdego, dlatego się dzielę.

A czy kiedyś te wpisy wydadzą mi się bardziej czy mniej trafne? Cóż, na zdjęciach też jesteśmy grubsi i chudsi, zmęczeni i promieniejący.

opieka społeczna

I teraz nie wiem, czy zmysł przedsiębiorczości mi zanika, czy on się nigdy nie zdołał wykształcić. Weźmy wczorajszy dzień.

Gramy ze Skakanką w Monopoly. Wersja dla podróżnych, przywieziona z niezapomnianej damskiej wyprawy do Manchesteru, a konkretnie ze sklepu wolnocłowego w Liverpoolu. Kupuje się w tej wersji dzielnice i ulice Londynu, więc mogę sobie także przypomnieć zakorkowane piętrowymi autobusami Regent Street z innej niezapomnianej wyprawy - piękny był to widok, w rzeczy samej.

Zbliżając się do pola GO TO JAIL za każdym razem wyrzucam taką ilość oczek, że kończę w więzieniu, bez możliwości odebrania 200 funtów za przejście całej planszy. Skakanka sprzedaje mi klucz, wychodzę i wracam z powrotem. Spłukanej doszczętnie Skakanka udziela zapomóg gotówkowych i nie kasuje ode mnie myta. Mówię, dziecko drogie, nie dawaj mi, na zupę do MOPSu pójdę sobie i tylko żal, że w więzieniu matkę odwiedzać musisz.

Dziś kolejna runda. A może trzeba by wybrać warcaby?

środa, 16 listopada 2011

ale to dobrze, bo*

Skakanka od rana haftuje. Nie chodzi jednakże o te znane z wieków kształcenia panien zajęcia z igłą i kordonkiem.

Choćbym nawet chciała wyrazić żal z powodu inauguracji sezonu wirusowego, nie mogę. Układ odpornościowy Skakanki powalczy. Ona sama dzielna jak żołnierz, nie wypuszcza wiadra z rąk. Na szczęście nie zastało nas tym razem w nocy, jak było zwyczajem poprzednich sezonów, więc nie ma konieczności prania kołder.

Zajęcia u mnie i na mieście odwołuję, i chyba nikt nie rozpacza. Skakanka cieszy się na dzień zajęć własnych, origami, klocków i książek. Ja w końcu będę mieć te kilka godzin nieprzerwanie pod rząd, by zmierzyć się z fundamentami palowymi i zawiłością stylu autorów.

Wychodzi, że w tym układzie życie zawodowe pozbawione konieczności jeżdżenia koleją - jednak bardziej skrojone do potrzeb. I pozdrawiam Agę z grupy roboczej działań na rzecz małżeństw i rodzin, która od wczoraj również - kobieco i z wdziękiem - haftuje.

*taka metoda wychowywania dialogu wewnętrznego przeciw defetyzmowi i narzekaniu

wtorek, 15 listopada 2011

spełnienia marzeń

Kolejny tekst o palach biorę w swoje ręce, tym razem bardzo ciekawa diagnostyka nieinwazyjna ciągłosci. Znaczy inżynier stuka młotkiem, a czujnik rejestruje drogę fali akustycznej w palu, której prędkość zależy od wieku i gęstości betonu. Teksty tego typu popełniam już od tylu lat, że w połączeniu z zapachem kawy powinny dawać jakieś poczucie status quo.

Zleceniodawca dzwoni z pociągu relacji Warszawa-Wrocław i to kolejna osoba, której zazdroszczę tylu godzin poświęconych na zupełnie bezkarne czytanie i rozmyślanie w intercity. Ileż to zdań wielokrotnie złożonych może zapaść w pamięć i powstać od nowa przy tak wydłużonej kilometrówce. Zleceniodawca jednak mówi, że w tej podróży zajęta byłabym głównie swoim telefonem do momentu padnięcia w nim baterii. Dziś dostałam w prezencie od operatora nową, więc starczyłoby mi aż do Gdańska i z powrotem, myślę.

Wśród korespondencji przychodzi zapytanie od innego nieznanego zleceniodawcy o jeszcze dłuższe tłumaczenie pali, tym razem z wykopu przewodu rurowego gdzieś w Harlemie. Warunki tłumaczenia podaję realistyczne, znaczy takie, że dalsza rozmowa się nie klei. W takich momentach do końca życia chciałabym gotować zupy na zmianę z drugim daniem.

Zmysł przedsiębiorczości nadal zanika, mam za to wiele pomysłów w dziedzinie non-profit. Dajmy na to pieczenie pierników z wrzosowym miodem na jakiś jarmark bożonarodzeniowy.*

*swego czasu w Mannheim z Ralphetką popełniałyśmy na podobną okazję powidła.

poniedziałek, 14 listopada 2011

fireproof

Idziemy z boskim Andym w niedzielę na randkę.
To nie nasza inicjatywa, ale o filmie słyszeliśmy, że dobre amerykańskie kino. Na pewno lepsze niż ostatnio widziana "Sahara" w kinie w Kępnie, na którą nam się udało wyrwać bez dzieci. Co z tego, że mówili po francusku, jak dialogi były toporne.
Wiemy, że z niektórymi się spotkamy, bo kupili bilety dwa rzędy za nami.
Informacje - TU.

ochłodzenie i zamglenie

Rano za oknem mleko. Z całą pewnością nadchodzą TE dni, których dzięki anomaliom pogodowym do tej pory udało się jakimś cudem uniknąć. Skrobanie szyb auta jest tego preludium, pod blokiem starsza pani sąsiadka radzi sobie równie dobrze jak ja i to nieco krzepi. Jeszcze nie trzeba obmiatać śniegu, i to koniecznie w rękawiczkach.

Ale wstajemy coraz wcześniej. I w tej całej krzątaninie z mlekiem - do kawy i za oknem - zastanawiam się, jak się wstaje tym z dzielnicy obok, a także tym z Sobótki, Warszawy, Krakowa a właściwie spod Krakowa, Częstochowy, London-Luton i Vitry, a czasami Moskwy gdy w delegacji. Prawdopodobnie mój wysoko rozwinięty instynkt stadny to sprawia, że wyobrażam sobie Czytelników, jak w czapkach uszatkach do aut zmierzają, często z wianuszkami równie zapatulonych dzieci. W końcu z nieprzychylnością poranka jakoś wszyscy musimy sobie radzić, a zwłaszcza w poniedziałek rano, gdy twarde dyski muszą się nam sformatować do ogarnięcia wyzwań całego tygodnia.

Mówię do Andy'ego, impulsy z mózgu coś kiepsko o tej porze trafiają do kończyn i zaraz nie będziemy znowu zdanżać. Na szczęście nie mam tego problemu, twierdzi boski, spóźniając się właśnie ze Skakanką do szkoły. Ale nawet wobec wizji zdanżania i marznięcia, spokój w sobie mam. W końcu jesteśmy ważniejsi niż wiele wróbli.*

*Łk 12,31

niedziela, 13 listopada 2011

coffee for six

Na kawę można zajechać do Wrocławia dajmy na to z Sobótki, albo z trochę dalej, z Warszawy. Właśnie wyszli z naszego gierkowskiego M goście, jakże niespodziewani. Nie tak dawno mówiliśmy sobie dzień dobry, będąc wakacyjnymi sąsiadami w domku typu D. Piotr wracał z kilometrówki biegania i nordic walkingu po plaży, gdzie bez zadyszki mijali się z boskim Andym, Agata z przystanku w mirabelkowym sadzie, ja zaś siedziałam na ganku naprzeciw szumilasu sosnowego za płotem - wszystko w porze, o której normalnie nie widywano by mnie na nogach i w stanie umysłowej porannej przytomności.

Dzięki ludziom takim jak oni, Warszawa nam się dobrze kojarzy. Z kawą z ekspresu ciśnieniowego, z klarownością nieba nad wyspą Wolin, ze wspólną drogą poszukiwania siebie nawzajem w małżeństwie.

Pojechali właśnie do swojej codzienności, do podróży służbowych i zadań uczelnianych. Pozostał jakże bajeczny i stylowy storczyk, mam nadzieję, że nie wieziony aż ze Złotych Tarasów. No i pozostali nam ich krewni, przecież nie w zastępstwie. Podobno w pewnym wieku człowiek już nie jest w stanie nawiązywać nowych znajomości. A tu okazuje się, że figa. Ciągle z Andym mamy ochotę na bardziej i więcej bycia w towarzystwie ludzi pozytywnie zakręconych.

Dlatego we wtorek przyjedzie do nas z Warszawy ich sąsiad z klatki schodowej;)

czwartek, 10 listopada 2011

odrobina luksusu

W związku z jutrzejszym przybyciem Mirelli i Mirka powinnam zdecydowanie sprzątać. Ponieważ dziś jednak dzień za kierownicą, kapituluję w końcu wobec nieludzkich warunków panujących w naszym samochodzie.

I jemu należy się odrobina szacunku, tyle ostatnio przeszedł. Od wakacji jedna stłuczka w ruchu ulicznym oraz dwie kolizje ze słupem, a właściwie dwoma słupami.

Mero mówi mi, że jest takie cudowne miejsce, gdzie auto się zostawia, idzie się wydać jeszcze więcej pieniędzy w znanych sklepach sieciowych, a następnie wraca się po odbiór. Tam więc w pierwszej kolejności jadę. Panowie mówią, że dadzą radę, mimo iż tu praca potrzebna taka jak przy oprzątaniu średnich rozmiarów chlewika. Mają niezły ubaw, gdy chcąc im pomóc opróżniam bagażnik, gdzie dwa lekko już porośnięte ziemniaki, stare wycieraczki szyby przedniej i tylnej, hulajnoga oraz makulatura i skrojona rok temu sukienka do krawcowej.

A na końcu, pod tymi wszystkimi przedmiotami - znajduje się. Znajduje się drogi mój moleskine, który przepadł zupełnie po warsztatach (Autorko Wieczornego, wybacz to zaniedbanie!!!) i miałam zamiar rozwieszać ogłoszenie za zaginionymi kawałkami prozy wysokiej i niskiej. A przecież na okładce sama dawno temu napisałam, że 100 zł znaleźnego, jakby co.

Gdy wracam, samochodu nie poznaję. Dostaję kluczyki. W bagażniku poukładano nawet moje sprawunki. Jak królowa angielska odjeżdżam. I już nie mogę się doczekać, jak wywieszę pranie i znowu pojadę.

PS. Andy, wybacz niepoprawną mą rozrzutność, ale jak zobaczysz efekty, sam uznasz, że jestem tego warta.

ergonomia daleko posunięta

Ranek jak i wieczór - lekko nieprzytomny. Potykam się w przedpokoju o 10 litrowy kocioł na wodę (poprzednio chyba grzano w nim barszcz, sądząc po wyglądzie) przytachany od firmy cateringowej w związku z sobotnim spotkaniem w szerokim gronie rodzin. Będzie do kawy, jeśli uda się zrobić mu planowany lifting.

W łazience znowu zapanował wirus prania. Gdyby reszta rodziny zrobiła tak jak ja wczoraj, znaczy zasnęła w ciuchach położywszy się tylko na chwilę obok syna, nie tylko wstalibyśmy gotowi zmierzyć się z nowym dniem, ale i brudy wpadałyby do łazienki z mniejszą częstotliwością.

Skakanka mówi, mamo, ale masz śmieszne oczy, no bo tak to jest, gdy nie nastąpił żaden demakijaż. Po usunięciu misia pandy spod oczu widok niewiele lepszy. Ale przecież. Przecież to ostatni dzień przed długim weekendem.

wtorek, 8 listopada 2011

moda na sukces

Jeśli Czytelnik ciekawy, "czy zdążyła?" - w świecie bloga bowiem punkty kulminacyjne jedynie takie jak w telenoweli i nie oszukujmy się, że to zagadki na miarę Sherlocka Holmesa - odpowiadam: z pomocą św. Józefa, którego dla potrzeb własnych wzięła za patrona pracy utykającej w martwym punkcie, odesłała tłumaczenie przed północą. Trochę niekompletne, ale dla pracy nie warto zarywać nocy.

Zleceniodawca natomiast zupełnie się tym nie zraził. Nie tylko podziękował, ale jeszcze wysłał następne, i to na wczoraj. Tym razem temat jeszcze bardziej pociągający, dla odmiany - pale fundamentowe.

Okruszyna nie wie jeszcze, jak mu to powiedzieć, że ten rozdział jej pracy zawodowej jakby się zamyka. Że nie ma zamiaru spędzać wieczorów i godzin popołudniowych w towarzystwie pali, bo wolałaby towarzystwo rodziny. I nie ma pojęcia, czy takie sprawy wystarczy załatwiać listownie, czy wykonać telefon z rzutem słuchawką jako mocnym akcentem na koniec. Zwłaszcza że w czasach komórek rzut słuchawką jakby niewykonalny.

poniedziałek, 7 listopada 2011

NN

Obiecuję sobie, zleceniodawcy oraz Mero, że do jutra tłumaczenie skończę. Taki akt desperacji, inaczej nie byłabym w stanie zmobilizować sił na wyższą inżynierię budowlaną.

Próbuję różnych metod, by dać radę, począwszy od mistycznych, dalej poprzez słuchanie na przemian jazzu, Bacha i mocnego uderzenia, skończywszy na przyziemnym jedzeniu czekolady. Piję wodę, sok pomarańczowy, kawę, herbatę zieloną i londyńską. Nie mogę powiedzieć, żeby któraś z wymienionych używek działała bardziej niż inne. Już czwarta strona z dziewięciu.

Po tylu latach zadawania się z tematem już nie muszę sprawdzać wielu słów: ani balastu próbnych obciążeń, ani pali kotwiących, ani nawet metody najmniejszych kwadratów. Ale metodę Brincha-Hansena już tak. Że do czasopisma z listy filadelfijskiej nie robi na mnie już wielkiego wrażenia. Nazwisko tłumacza i tak pozostaje nieznane, jak na tabliczce z zaniedbanego grobu na Ososbowicach, na którym zwykłam jako dziecko zapalać lampkę.

I nie wiem, doprawdy nie wiem, jak można pisać tak oderwane od prawdziwego życia teksty, w trybie ciągłym, jako sposób na życie zawodowe. Humaniści szczęśliwie mieszkaliby dalej w lepiankach.

niedziela, 6 listopada 2011

lata tłuste

Gdy wchodzę na wagę, waga wydaje z siebie jęknięcie, a ja wraz z nią. Na szczęście człowiek jest istotą rozumną, w dodatku obdarzoną wolną wolą, pocieszam się, jest zatem zdolny zmieniać swoje nawyki. Można, dajmy na to, zaprzestać stawania co rano na wadze.

Boski Andy mówi, biorę dziś tą koszulę z krótkim rękawem, bo ta z długim się na mnie nie dopina. Nie da się ukryć, przyznaję. Zapowiadano nam siedem lat tłustych naszego małżeństwa, ale żeby aż tak dosłownie? Nie spodziewaliśmy się.

Zaraz goście przyjdą na przyjęcie i to ten moment, gdy mnie, zawieszoną na drzwiach lodówki, ogarnia podejrzenie, a nawet pewność, że jedzenia zabraknie. I zaraz temu zaradzę, jeszcze nigdy bowiem nie udało mi się z tą wizją skonfrontować. Że goście opróżniają półmiski do gołego i co wtedy. Rozmowa?

sobota, 5 listopada 2011

poza schemat

Spotykam Mero wczoraj w księgarni, gdzie obchody urodzin Skakanki. Rozmawiamy nad książkami i zastanawiam się, kiedy nas wyproszą w związku z mało polityczną poprawnością naszych dialogów. Cóż, do opinii lekko szurniętej ja tam jestem już przyzwyczajona, bowiem wystarczy samo przyznanie się do pisania bloga, by wzbudzić cień podejrzenia. Powinno się bowiem do życia bardziej tak rzeczowo podchodzić i efektywnie. Powtarzam: nudne kobiety mają nieskazitelnie czyste domy. Są też kobiety, którym dom kojarzy się z budowaniem relacji - sama takie spotkałam. Myślę, że jestem nadal jeszcze gdzieś pośrodku, ale już bliżej tych drugich niż dalej.

Mero mówi, że wychodzi na prostą, i jak dobrze to słyszeć.Ostatnio bowiem zajęta była remontem mieszkania i relacji po warsztatach. Nie wiem, czy chciałaby zostać twarzą promocji Programu JA+TY=MY na następnym plakacie, ale przydałoby się, bo poprzednie zdjęcie wypożyczyłam bez pytania o prawa autorskie i otwierając maila co dzień z ulgą oddycham, że jeszcze nie ma pozwu z poradni małżeńskiej w Los Angeles.

Z księgarni nas nie wypraszają. Kupujemy sobie książki dla dzieci. Czasem trzeba wrócić co podstaw i zadbać o dziecko w sobie. O ile nie chodzi o karmienie go czekoladą - wymiana garderoby bywa bowiem kosztowna.

środa, 2 listopada 2011

czas ucieka

Ze stosu papierów wypada list z uniwesrytetu, w którym zostaję uprzejmie poinformowana, że jednak zakwalifkowałam się na studia podyplomowe w zakresie przygotowania pedagogicznego. Tłustym drukiem podane są koszty i ich rozkład na raty. Trzy i pół tysiąca złotych polskich, sama nie wiem, dużo czy mało.

Nic nie piszą jednak o kosztach ukrytych. Co drugi weekend od rana do wieczora szkolenia się w zakresie zakłada brak życia rodzinnego. Brak gości i pójścia w gości. Brak spotykania się. Brak widzenia się z boskim Andym, który w tygodniu wraca do domu w okolicach dobranocki, a i wtedy czas na rozmowę trzeba wydzierać innym sprawom. To nie jest tak, że skoro "brak" jest czymś, czego nie ma, to się nie kumuluje. Braki ułożą się z czasem w czarną dziurę. Z czarną dziurą można jakoś dociągnąć do emerytury, a nawet obejść jakieś fasadowe złote gody. Dzieci jednak z czarną dziurą będą się rozliczać znacznie dłużej niż ja z rat za studia.

Dokonawszy bilansu zysków i strat, spokojnie zabieram się za szykowanie lekcji dla cudownej dziewczynki z niezwykłą dysleksją. To co, że bez skończonego kursu. Jestem tak bardzo niezapobiegliwa. Mam tylko teraz i tu. Tym bardziej wiem, gdy zapalam znicze.