poniedziałek, 30 listopada 2009

biznes class

Otwieram drzwi mieszkania i na wycieraczce wita mnie dwóch panów w krawatach. Męzczyzna w krawacie to gatunek nieobecny w zyciu moim frimowo-chałupniczym, więc biel koszuli bije po oczach i domysły nasuwają się same. Juz więc obmyślam odpowiedź na pytanie, czy zastanawiam się, skąd się bierze zło na świecie (tak) i czy wiem, ze oni znają odpowiedź na to pytanie (wiem), a nawet w głowie układam sobie, jak w sposób przyjazny acz stanowczy odmówić współpracy w zakresie znalezienia się w gronie stu czterdziestu czterech tysięcy wybranych, ale nie, nic z tych rzeczy. Pan po lewej z bardzo wyraźną wadą wymowy (połyka afrykaty, lub spółgłoski zwarto-szczelinowe, jak kto woli) chce się dowiedzieć, czy słyszałam o modernizacji sieci telewizyjnej i ja go naprawdę nie rozumiem, i nawet pytam niedbale "ze co?", wychodząc na ostatnią chamkę. Ale spieszę się, właśnie bowiem wychodzimy z posmarkanym Grzybkiem się dotleniać i gawędzić o świecie w ten ostatni zapowiadany dzień złotej jesieni, i nie chodzi o armageddon.
Pan po lewej otwiera taczkę i z długopisem gotowym do uzycia zapytuje, czy mam kablówkę, czy cyfrowy polsat, czy "n" hajdfiniszyn i przeciez nie powiem, ze antenę balkonową z szansą na odbiór czterech programów. Ucinam więc stanowczym tonem, iz właśnie podjęliśmy decyzję o wyrzuceniu telewizora (dobra, nie podjęliśmy, ale wielu znajomych poleca nam tę ideę) i wtedy pan po prawej, milczący dotąd, się uśmiecha, a pan po lewej zatrzaskuje teczkę i połykając słowo "ciemnogórd" jak przypuszczam, udaje się pod kolejne drzwi.
Ale przynajmniej nie dostaję najświeższego numeru "Strażnicy".

niedziela, 29 listopada 2009

in the net

Następstwa zabaw hucznych są zawsze do przewidzenia: ta senność, co się rozlewa od przełyku w górę i w dół, lepkość powiek, tok myslenia jak w strefie ograniczonej prędkości i całkowity brak refleksu na rzecz refleksyjności.
Co za szczęście, ze dopomogły w kuchni Anna.m.anna i Mirella - wcale nie kuchenne Zosie, lecz szefowe projektów "paszteciki" i "sałatka prawie grecka". Jak zwykle kulinarnie nie obyło się bez odrobiny przesady, ale i tak z roku na rok marnotrawstwo zdaje się mniejsze.
Mimo że wesołość ogólna zalecana w listopadzie na receptę, i cieszę się tym szumem i gwarem, i stukaniem porcelany, metalu i szkła na zmianę z tłem jazzowych standardów, od rana dzisiaj poszukuję kameralnego schronienia. Więc z pomocą przychodzi poranna kawa jeszcze z gośćmi, co nie zdązyli na poranny pociąg, i popołudniowa z tymi, którzy nigdzie nie wyjezdżają. I dobrze.
Bo jeśli coś mam naprawdę w sensie posiadania, to te mało uchwytne nitki, co mnie łączą z innymi ludźmi. W świetle słonecznym niekiedy niewidoczne, doskonale prezentują się w kroplach rosy czy, dajmy na to, deszczu. Czy - jak się nawet, od czasu do czasu, oczy spocą.

piątek, 27 listopada 2009

status quo

Grzybek właśnie rozdrabnia łyzką masło do kruszonki, pieczemy bowiem placek drożdżowy.
Życie moje firmowe zakończyło się w środę gorączką Grzybka, więc jesteśmy razem w domu, ja i mój asystent.
I gdy ścielę późno łóżko, myślę o załozeniu firmy gastronomicznej o profilu wypieki domowe. Zbierałabym zamówienia, a potem piekła według fantazji i smaku, przeciez lubię i umiem. Bo tłumaczenie tekstów technicznych na tak zwany dzień dizisiejszy wydaje się równie możliwe jak wyprawa hulajnogą na Marsa. Deadline zaś coraz bardziej dead.
Ale nie, kto liczy na wylew frustracji kury domowej z ambicjami biznes ło, to się zdziwi. Ja sobie podczas ostatnich bezsennych nocy przy Grzybku wszystko przekalkulowałam.
Wcale nie chcę być kobietą sukcesu. Niech się dni toczą do taktu radia ram łagodnie pogodnie, niech mi wydajność spada, byle mieć czas na czytanie dzieciom i przytulanie, byle codzienną obecność szeregiem liter zaznaczyć, a mój small biznes niech sobie ma ludzką twarz. Dość, ze uczniowie chcą przychodzić na kurs, dość, że wychodzą uśmiechnięci. Wczoraj zaś gratis na ulicy znajduję sporą sumę i biorę za dobrą monetę, którą następnie oddaję opiekunce.
Do świata wielkiej finansjery to ja mogę na emeryturze. A teraz do kuchni sprawdzić, czy ciasto wyrosło.

środa, 25 listopada 2009

dam pracę

Słucham w aucie pogodnej powieści o kobiecej agencji detektywistycznej w Botswanie. I uświadamiam sobie, że niezbędnym elementem dobrze działajacej firmy jest sekretarka.
Jej brak staje się coraz bardziej dotkliwy. Jakże przydałaby się żwawa i zmyślna towrzyszka, która uprzątnęłaby tymczasowy stosik papierów - jakaś absolwentka Botswana Secretarial College. Tam uczą, że biuro nalezy zostawiać w takim porządku, jak gdyby w nocy miał w nim harcować szczur pożerający papiery. Rozgladam się wkoło - tak, w moim home office taki paper rat zdechłby z przejedzenia.
Odnotowuję za to drobne sukcesy w kwestii prania. Zdecydowanie go ubyło i dziwię się, że jestem tak szybka, iż nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiłam to wszystko. Potem przypominam sobie, że tą część prania, która się nie mieściła w łazience, w kilku workach wyniosłam na balkon. Na placach się skradam do drzwi balkonowych, sprawdzić. Jest.
Może jednak nie sekretarka, tylko pomoc domowa?

wtorek, 24 listopada 2009

ozdrowieniec

Boski Andy mówi, ze podczas pięciu dni horyzontalnej izolacji na okazję grypy, przezył głęboką wewnętrzną metamorfozę. Przyglądam się i w rzeczy samej, wokół niego jakaś taka aura, spokój, wyciszenie, ale zaraz przypominam sobie, ze przeciez nigdy nie cechowała go nadmierna wybuchowość, więc raczej mamy nieco wycieńczoną wersję boskiego Andy'ego sprzed choroby.
Boski Andy mówi, że wszystko sobie przewartościował i koniec z przepracowywaniem się, wyścigiem szczurów - choćby tylko wirtualnym - oraz ogladaniem tv.
Nie wiem, co tesciowa podawała boskiemu w rosole i czy jednak nie mieliśmy do czynienia z jednostką chorobową H1N1, bo zmiany są zgoła rewolucyjne.
Boski Andy miast korespondować z łózka z korporacją, gdzie dotąd bywał niezastąpiony, ściąga z wrzuty.pl wszystkie wersje piosenki Quasimodo, Belle, wykonując którą Garou w przebraniu wygląda jak zywcem wzięty z inscenizacji klas I-III (nauczanie początkowe). Po czym otrzymujemy wiadomośc od dostawcy sieci bezprzewodowej, ze obcinają nam internet z powodu przekroczenia limitów. Równie dobrze mogę iśc na kolejne trzytygodniowe L4, bo bez sieci moja praca tłumacza nie ma racji bytu.
Boski Andy tłucze mi orzeszki laskowe i przeprasza za sentymentalne swe usposobienie, które spowodowało zaistniałą sytuację. Potem ptarzy w lustro i mówi, ale trochę jestem taki Karpiel-Bułecka.
Odpowiadam, ze bardziej Bułecka i zaczynam podejrzewać, iz utrzymująca się długo gorączka spowodowala nieodwracalne zmiany w mózgu. Boski Andy nie oponuje.

poniedziałek, 23 listopada 2009

5 MB

Nie widziałam 21 gramów, chociaz moze bym chciała, ale do kinematografii eschatologicznej nie mogę się przełamać. Dość, ze ostatniej nocy śni mi się pokaz albumu ze zdjęciami z The Body Farm przy Uniwersytecie w Tennessee. Listopad jest stanowczo za długi.
Ale ja o czym innym chciałam. Podobno film jest o tym, ze dusza wazy niewiele więcej niz paczka proszku do pieczenia na kilogram mąki.
A ja od Kolegi Od Książki odbieram mailem 5 MB jego książki. Proszę bardzo, cała zmieszczona, rozdziały, podrozdziały, spis treści i podziękowania. Ostatnie jakieś szlify, wtracam przecinek raz na sto stron, zaraz ją wypuszczą na księgarskie półki, nakleją kod kreskowy, potem zrobią z niej seminaria i wykłady.
Tylko tyle, 5 megabajtów. Dobra, za nimi godziny, miesiące i lata, ale efekt końcowy w trzydzieści sekund przechodzi przez pocztę elektroniczną.
Nastrój mnie ogarnia jakiś podniosły, amatorzy pióra i zapachu świezengo druku zrozumieją bez trudu, jakie we mnie rodzą się instynkty.

sobota, 21 listopada 2009

everyman

Człowiek ma skłonnośc do wymyślania sobie cezur, po których zycie powinno wrócić do normalnego kształtu i biegu.
Jeszcze zrobić to i tamto, jeszcze skończyć projekt, jeszcze oddać zaległości, jeszcze przebyć anginę dziecka jednego i zapalenie ucha drugiego, jeszcze dzień temperatury, i przyjdą dni poweszednie.
Kinderbal się odbywa, wieszam jeszcze parnie i myję podłogi, i zadnych dobrych wieści od boskiego Andy'ego, który dzwoni zza miasta - nic nie przebiega według planu zwykłej grypy.
Wyobrazam sobie, jak z menazką rosołu chodzę do szpitala, albo mniej dramatycznie, grypę, co przechodzi w zapalenie tego czy owego i się martwię, i co mogę na odległość pomóc.
Ale nie planuję juz żadnych cezur. Gdyby normalność jednak w końcu przyszła, niech nas zaskoczy.

home alone

Od dwóch godzin nie śpię i myślę.
O czternastej przychodzi jedenaścioro dzieci na kinder bal i to bedzie dreszczowiec kandydujący do złotej palmy.
Boski Andy złożony grypą w naszej prowizorycznej izolatce. Pani doktor powiedziała mu wczoraj, że jeszcze dzisiaj będzie się czuł równie źle, jak przez ostatnie dni i boski Andy tego się trzyma, wziąwszy do łózka gazetę. Zaraz wyjedzie do swoich rodziców za miasto, by nie stwarzać zagrożenia epidemiologicznego. Takie to mamy boskie oblicze "świńskiej" grypy.
Szukam po sieci przepisu na pizzę.
W głowie układam program zabaw i prac plastycznych.
Nie wiem, od czego zacząć sprzątanie.
Szukam Zosi, która to za mnie ochoczo zrobi i jeszcze skoczy na ostatnie zakupy. Zosia wyszła, chyba placiłam jej za mało.

czwartek, 19 listopada 2009

ponurnik kłapouchego

Zdawało się w tym tunelu listopadowych doleglowiści rozbłyskać światełko, gdy Grzybek z dziką radością popędził znowu do przedszkola. Pozostaje znowu oczekiwać na wolne łózko na oddziale neurologicznym, by zdiagnozować jego swoisty styl bycia. W międzyczasie zaś zorganizować kilka rodzinnych uroczystości.
Ale nie. Na grypę zapadł boski Andy. I powiem Wam, drodzy Czytelnicy, jeśli się jeszcze ostaliście, ze jeden chory mąz jest znacznie gorszy niz siódemka chorych dzieci.
Boski Andy pada bowiem ofiarą własnej dociekliwości. Sprawdza co siedem minut wysokość temperatury, zwłaszcza po zazyciu proszków na zbicie. Mówię, że gdy zrobi wykres funckji spadania temeratury w czasie, uzyska obraz, jak bardzo naprawdę jest chory. Medytacje nad apteczką prowadzi, czy dla odmiany polopiryna S czy inny środek dostępny bez recepty. Przełyka gorzkie moje uwagiżywnym rosołem, bo wie, ze bezsilność moze w linii prostej doprowadzić żonę do utraty zmysłów.
I dobrze, że nie mamy świnki morskiej czy rybek, bo pewnie w listopadzie i tak wszystko by zdechło.

poniedziałek, 16 listopada 2009

powrót króla

Z odsieczą przybywa opiekunka, a takze boski A.
Boski A. wychodzi z pracy o piętnastej, co jest zapewne ścigane jakimś paragrafem korpo-etyki, i przebywszy rowerem trasę przez bibliotekę miejską, gdzie rośnie mój dług, oraz park stawia się pod drzwiami o szesnastej pięć.
Skakanka czeka jak nigdy, gdyż mamy sprawę niecierpiącą zwłoki. Otóz na folderku ze słoniem przykleiłyśmy koniecznych sześć naklejek z kolekcji małych zwierzątek z wodogłowiem (littlest pet shop, posiadacze córek wiedzą), wymiótłszy kąty, niczym ewangeliczna wdowa poszukująca zaginionej monety, w celu odnalezienia naklejek brakujących. Tu dodam, ze Skakanka już całkiem wyspecjalizowała się w interesownych modlitwach do św. Antoniego i kilka wieków temu z pewnością za kieszonkowe kupowałaby odpusty.
I gdy boski Andy z zołądkiem na kręgosłupie wstawia głowę w drzwi z nadzieją na bezzwłoczne podłączenie do podajnika z obiadem, machamy mu folderkiem przed oczami i, robiąc minę spaniela, wysyłamy do sklepu papierniczego nieopodal po odbiór nagrody. Nagroda bowiem, jak mówię, widząc pewne takie niedowierzanie na twarzy męża, jest zupełnie gratis. Skakanka zaś dodaje, ze nie tylko gratis, ale i za darmo.
I boski Andy wraca do domu po raz drugi, ze słoniem do kolekcji. Spokojnie mogę zasiadać do pracy.

sobota, 14 listopada 2009

pani (w) domu

Niestrudzony graphic designer pomaga mi zamieścić ten tu poster z lewej, w ramach sobotniego przemeblowania. Etykieta jest to zastępcza, etykieta po to, by trafić na półkę z jakąś kategorią, dajmy na to, gosposi i to nie byle jakiej. Niech Czytelnik zwróci uwagę na fryzurę, makijaż oraz klipsy - ta gospodyni domowa wstała o piątej rano, by wyglądać tak, jak wygląda, i ma za sobą noc na wałkach. A po niej nie widać.
Z lekkością dźwiga tacę z produktami, które zapewnią szczęście i zdrowie wszystkim domownikom - sylwetka wyrzeźbiła zapewne praca w ogrodzie oraz podnoszenie siatek z zakupami. Posyła nam wszystkim uśmiech, bo prace domowe to dla niej pestka, i na łyzce, którą spróbuje zaraz smak marchewki z groszkiem, pozostawi ślad karminowej szminki.
Takie to myśli chodzą mi po głowie, gdy wchodzę w trzeci tydzień L4 z dziećmi. Że ja, drodzy państwo, tego, za przeproszeniem, ideału, nie dogonię nigdy i nie znajdziecie u mnie w domu ani śladu krochmalu, ani śladu szminki.
Utknęłam pomiędzy odległymi gatunkami kury domowej i rekina biznesu, ze skłonnością ku pierwszemu.

happy (birth) day

Boski Andy wyjeżdża z rana, zaopatrzony w prezent urodzinowy z okazji własnej, na cykliczne warsztaty organizowane z przyjaciółmi, które mają ulepszyć komunikację w rodzinie i szczęśliwie przeprowadzić nas przez nadchodzący kryzys wieku średniego. Dzieci płaczą, tata nie jedź, i to jakby pierwsze owoce warsztatów prorodzinnych, mówię w drzwiach. Dopiero gdy zamykają się za nim drzwi i machamy jeszcze przez okno, dociera do mnie powaga sytuacji. Kolejny dzień w czterech ścianach z rekonwalescentami, z rytauałami mycia rąk, posiłków, wylałem, rozsypałem, wyprałam, posprzątałam.
Ale nie, dziś bedzie inaczej. Wyciągam z torby nabytą wczoraj trzypłytową rabankę dance i ubieram się w strój sportowy. Ogłosiłam bowiem kampanię walki z otyłością, po tym, jak ubrawszy się w spodnie wizytowe dostrzegłam, ze zabezpeicza mnie osobisty wał przeciwpowodziowy (zwany potocznie obwarzanką). Gdyby dziś ktoś mnie wrzucił do wody, byłabym niezatapialna.
Zatem koniec słuchania bajek grajek, podkręcam basy w rąbance i ćwiczymy, choć dzieciom akurat potrzebne tuczenie.
To pierwszy dzień mojego nowego, zdrowego stylu życia.

czwartek, 12 listopada 2009

ratatuj

Na pisanie o zdrowiu dzieci brak mi oryginalnych fraz, więc temat zarzucam. Niechybnie wróci, jak refren ludowej przyśpiewki, gdy będę wspominać udaremnione plany rodzinnych wydarzeń.
Dziś jednak w świetle fleszy jest mąż mój, boski Andy.
Boski Andy bowiem zastukał do drzwi naszego mieszkania dziś o piętnastej trzydzieści, czyli w porze, gdy pracownicy korporacji nie wracają z pracy. Dodatkowo czytelnika zaciekawić moze fakt, iz de facto przyszedł z pracy i objawił się w koszuli wizytowej i krawacie, acz bez kurtki czy nawet swetra. Na głowie miał za to czapeczkę z daszkiem, w rzucającym się w oczy kolorze tętniczej krwi, napisem "emergency response team". Pod ręką zaś dzierżył równie czerwoną apteczkę.
Ze zlozonych przez niego wyjaśnień wynika, że obok korporacji znaleziono bombę, ale nie podłożoną przez terrorystów, tylko niewypał, zapewne z czasów, gdy we Wrocławiu mozna było głównie spotkać Niemców i Rosjan. Dlatego też żywy dobytek budynku korporacyjnego ewakuowano. Andy zaś piastował funkcję ratownika i gdy sprowadzał trasą ewakuacyjną po schodach panie w szpilkach i szalach, sam nie zdązył do szatni, a nawet zapomniał torby, pieniędzy i dokumentów.
Wot, Mołodziec.

poniedziałek, 9 listopada 2009

szpital na peryferiach

Zwycięstwo ogłosiłam na wyrost i przedwcześnie.
Kolejny kilogram Skakanki wypocił się w jej dresik, skwiercząc przy trzydziestu dziewięciu stopniach, i wreszcie przyszedł kolejny lekarz, ale tym razem pediatra, znany nam od urodzenia dzieci, któremu zawsze dajemy prawo posiadania ostatniego słowa.
No i mamy nowy antybiotyk, stary był w za małej dawce.
Zawiodły braki w znajomości podstaw arytmetyki. Być moze laryngolog, co tamten lek wypisywał w zeszłym tygodniu, był bardziej jakby humanistą. A doktor, co był wczoraj, jakby nie zwrócił na to uwagi. Ale pamiętam mu, że wiedzial, co to są pet szopy, gdy zobaczył całą ich kolekcję u Skakanki.
Nikt nie jest perfektem. Poza naszym pediatrą, ma się rozumieć.

dryfując

Nad ranem juz bez wiary w sukces podaję kolejną dawkę środka przeciwgorączkowego, gdy Skakanka obok mnie na pokładzie kanapy w salonie maleńka taka wśród kołder, jak gdyby cała się w nie wypociła. Pamiętam myśli ostatnie, skąd by tu znowu lekarza i który by wiedział, jak pomóc od ręki, a potem zapadam w sen. I tylko juz w stopklatakach pamiętam, jak Grzybek wstaje i włącza swoją zabawkę edukacyjną, ale juz po chwili jej nie słyszę. W drugiej scenie boski Andy szeleści siatką z pieczywem. W trzeciej boski Andy idzie z deską do prasowania i pytam, gdzie jest Grzybek, a on mi na to, ze juz w przedszkolu. W ostatniej pamiętam, ze boski Andy siada obok mnie kurtce i podaje kubek z herbatą, mówiąc, kochanie, to zeby Cię dobić, gdyz boski Andy ma szczególną umiejętność dobijania mnie swoją boskością. Wypijam, by mógł napawać się wspaniałomyślnością własną i znowu się zapadam w kanapę na srodku naszego przechodniego z każdej strony salonu. We śnie pracuję w jednej szkole z dr Wilsonem z dra House'a i moje uczestnictwo w lekcji polega na czytaniu gazety w dizajnerskim pokoju nauczycielskim. Potem z uczniami idziemy na wycieczkę do lasu i trzeba się cicho skradać, by nie obudzić tygrysa bengalskiego.
Gdy wstaję, teleranek jest juz w połowie i zbliza się wielkimi krokami dziesiąta. Skakanka ma zaś po raz pierwszy od trzydziestu sześciu godzin temperaturę w okolicach 37.
Bitwa z własnym moim zmęczeniem przegrana, wojna z gorączką - przeciwnie.
Albo jakoś tak.

niedziela, 8 listopada 2009

czekając na godota

Czekam na lekarza medycyny rodzinnej od czwartej rano. Znaczy najpierw czekałam godziny ósmej, by mozna było juz dzwonić i wzywać. Od ósmej zaś rano czekam przyjazdu i myślę, ze może inni mają abonanment złoty czy srebrny a nie niebieski, jak boski Andy w niepublicznym zakładzie, refudnowanym przez korporację w iluś tam procentach. Patrząc przez okno wyobrazam sobie znacznie gorsze przypadki, którym lekarz medycyny rodzinnej dał pierwszeństwo, jak świńska grypa, tęzec, koklusz i czerwonka. U nas tylko niemozliwa do zbicia gorączka, co wyskoczyła w czwartym dniu podawania antybiotyku, majaki, ból dłoni i nogi, z naciskiem na gardło.
Skakanka się trzyma, ja słabiej. Pod domem zamiast oznakowanego auta lekarza medycyny rodzinnej stoi trukusowy resorak. Pierwszy raz taki kolor widzę na samochodzie. Auto płaskie, tuningowane, pewnie jeździ nim jakiś duzy chłopiec, obserwuję dla zabicia czasu.
Gdy jem trzeciego pod rząd michałka, mamroczę do Anioła S. pytanie, czy tak jak ja, zastanawia się, skąd ja wezmę dobre w pasie spodnie zimowe. I jestem mu z góry wdzięczna z troskę.

sobota, 7 listopada 2009

kitchenstory

Entuzjazm kuchenny Julii Child udziela się i mnie, i te ostatnie dni gotowania i serwowania są naznaczone joie de vivre, to szczególnie w sensie przyjemności podniebienia. Zachwycamy się więc ze Skakanką smakiem kremu czekoladowego, i odkryciem wydaje mi się groszek w sheperd's pie. Gdy goście w drzwiach, potrawy wyglądają znacznie lepiej ode mnie, gdyż z całą pewnością nie zdążyłam wysuszyć włosów i radośnie sterczą a la lata osiemdziesiąte, wideoteka dorosłego człowieka i Majka Jeżowska - dzidzia piernik par excellence. Ale to uroczystości chorej coraz bardziej, mimo antybotyku i medycyny domowej, Skakanki, więc nie muszę wyglądać, jakbym właśnie wyszła ze srebrego ekranu w przerwie na reklamę pantin pro-wi.
Teść, który kiedyś powiedział, kto by chciał nakręcić film o takiej Okruszynie w domowym zaciszu (Łepkowska by takiego scenariusza nie wymyśliła), tym smamym poddając mi impuls w stronę opowiedzenia jednak tej historii, wchodzi do kuchni mojej obolałej i mówi, Okruszyno, tak mi się marzy, żebyś tu miała zmywarkę. A ja powstrzymuję odruch, by podskakiwać z radości i dyplomatycznie odpowiadam: noo, moze zmieściłaby się.
Gdy teść bowiem daje nihil obstat, boski Andy musi ulec tej jakościowej i ilościowej większości.

we're gonna have a party

Porządkuję na cześć gości stosy odzieży tu i tam, napotykając zwłaszcza kurtki w ilościach wskazujących na to, że jeteśmy rodziną dziesięcioosobową.
Tak oto padłam ofiarą własnej zapobiegliwości, kurtki nabywszy dzieciom przejściowe, ciepłe i narciarskie, oraz kombinezony, w rozmiarach od teraz do pierwszej klasy gimnazjum, jak sądzę. Trafienie z rozmiarem wydaje się moim słabym punktem. Niestety, zginęły mi paragony, więc zwroty nie wchodzą w grę. Cóz, w dobie kryzysu jedni inwestują w złoto, inni w odziez zimową. Z pewnością jednak przez najbliższych co najmniej pięć lat problem, czy dziecko ma kurtkę, nie będzie mi spędzał snu z powiek.
Wysyłam boskiego Andy'ego po ryz do sałatki, parboiled, i uprzedzam, iz polskie ekspedientki tłumaczą, iz to ryz paraboliczny. Andy mówi, to jeszcze nic, pracuje z nim była agentka biura podrózy. Tam często ludzie przychodzili kupować wczasy, tylko, proszę pani, zeby było all exclusive.

piątek, 6 listopada 2009

kuchcikowo

Słusznie Czytelnik się spodziewa, iz niewiele jakoś ostatnio wydarzeń do śmiechu, ale przeciez niemądry kto wśród drogi z przestrachu traci męstwo, im srozsze ciernie głogi tym milsze jest zwycięstwo*, więc wbrew sobie piszę.
Skakance bół ucha przechodzi na połowę głowy i nie chcąc dokładać jej zmartwień, zapraszam na jutro kameralne grono urodzinowych gości. Menu planuję z przyjemością, ale po chwili uświadamiam sobie wszelkie zaległości w porządkach i praniu, i mina mi rzednie. Trzymam się obiema rękami krzesła, by nie rzucić się w wir porządków, ponieważ obiecalam dziś Skakance kuchcikowo - pieczenie tortu czekoladowego. Nie mogę powiedzieć: sorry mała, ale mamusia teraz będzie myć drzwi i okna, by nie wypaść blado przed własnymi teściami.
Kogo obchodzi, jak wypadnę. Ważne, by na torcie były świeczki, w stosownej ilości.

*W. Bogusławski Krakowiacy i górale

środa, 4 listopada 2009

julie&julia

Marta organizuje wyjście na kino tzw. kobiece (mało akcji, duzo emocji, myślę, ze to dobra próba definicji), więc idziemy - Opalona, Ralfetka i ja. Stawiam się w stroju roboczym, który lśni jak psu ..., poniewaz prosto ze szkoły i prosto ze Skakanką od lekarza, bez szans na międzylądowanie w garderobie.
Wiem, ze seans będzie o pisaniu i gotowaniu, i o ile pierwsza składowa zawsze wydaje się pociągająca, to kuchnia zedcydowanie nie jest moim ulubionym miejscem w domu (może dlatego, że ciasno i tynk się sypie na głowę?).
I oto oglądam historię sukcesu wydawniczego, okupionego - na mój gust - męczeństwem, bo autorka zyskuje rozgłos, opisując na blogu koleje realizacji 524 przepisów archaicznej kuchni francuskiej. Historia z werwą, no i Meryl Streep, dzięki której warto.
W jakąz wpadam ambiwalencję.
Może gdybym przerzuciła się na pisanie o kulinariach, też spadłaby na mnie sława i pieniądze (na kapitalny remont kuchni, dajmy na to). Jakze jednak nudne byłyby to opowieści, jakże mało urozmaicone i pospolite; nie sądzę, by ktoś chciał to wydawać czy zamieniać na film.
Pozostaje mi pisanie dla idei.

poniedziałek, 2 listopada 2009

akcja znicz

Około godziny szesnatej trzydzieści, gdy ciemności gęstnieją na tyle, że pora na elektryczność, ostatnia żarówka w kuchni rozbłyska, trzaska i gasnie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż wczoraj to samo, co dziś z lampką awaryjnie przypiętą do półki na przyprawy, stało się z górną lampą. I to jakby nieodwracalnie, zmiana żarówki nie pomaga.
Zapalam świeczkę i przy niej przygotowuję posiłek. Boski Andy wraca i mówię mu, że klimatycznie wszystko pasuje. A tak, dzisiaj Dzień Zadusznych, odpowiada przytomnie mój mąz i zastanawiam się, czy zaduszni to my, czy oni.
Obecnie jest u nas sąsiad z klatki obok, himalaista, weteran łącznościowiec, uczestnik ostatniej słynnej zimowej wyprawy na K2. Nie ma komu się wspinać zimą, mówi, stara gwardia się wykruszyła, i uświadamiam sobie, że martwię się niepotrzebnie, iż do bramy obok po śrubkę wybiera się bez kurtki. Chodzi po meblach, wodzi czujnikiem po ścianach, gromadzi dowody na to, iż instalacja padła.
Trochę się martwię, ale bardziej się cieszę. Radośc okazuję umiarkowanie, by nie przeszkadzać Andy'emu w podejmowaniu decyzji. Remont kuchni wydaje się nieodzowny. Ze Skakanką do poduszki wybieramy kolor kafelków.

niedziela, 1 listopada 2009

i niewidzialne

Boski Andy w trasie na wieś, obok spokojna obecność dzieci w ogromnie ważnych tematach porannych zabaw, a ja - w placku słońca przy stole pod oknami, prezentującymi jeszcze ciągle jesienne dekoracje - czytam Izajasza.
I pamiętam, że kiedyś czytywałam więcej i bardziej, widać po pokreślonych stronach i notatkach na marginesach. Ale dzisiaj w placku słońca też czytam, jak gdyby pierwszy raz, o tym, że mam polisę od najgorszych nawet rzeczy, jakie hipotetycznie mogłyby mnie w życiu spotkać:

Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o Tobie!
Oto wyryłem Cię na obu mych dłoniach*

I wiedza na temat basic facts of life mi się jakoś natychmiastowo porządkuje, już nie w stronę nagrobka, ale raczej w stronę przejścia na drugą stronę. A tam czekają kochające ramiona, tam wpadnę prosto w dłonie, na których rozpoznam moje własne imię.

*Iz 49,15