czwartek, 28 lipca 2011

ostatki

Poza tym wraz z boskim Andy'm przyjechały do nas zapowiadane deszcze, ulewne. Pierwszy taki absolutnie nie do życia dzień, kończący się stukaniem kropel o dach naszego wagonu, który w ciągu dnia zamienił się w świetlicę dla całego ośrodka (wagon, nie dach).

Dzieci malowały, grały w karty, a nawet bawiły się w chowanego, co przy tej powierzchni użytkowej, pomiędzy trzema wydzielonymi pomieszczeniami mikro-kuchni, salonu i sypialni, wymaga jednak sporej inwencji. Zajrzał do nas także mokry kot, który wygląda zupełnie jak Findus z opowiadań Svena Nordquista, tylko nie nosi zielonych spodni w paski. Nie jada kiełbasy, ponieważ karmiony jest przez wszystkich wczasowiczów i zrobił się wybredny: wybiera jedynie ryby. Poleżał, powyciągał się i poszedł, gdy w wagonie liczba osób wzrosła do sześciu.

A my już prawie spakowani, jutro ciąg dalszy włóczęgi.

świat według blondynki

Przyjazd boskiego Andy'ego poprzedziły jednak dramatyczne wypadki.

Zgubiłam bowiem kluczyki od auta.

Nie, żeby wysunęły się z kieszeni spodni porzuconych celem plażowania. Nie wpadły też do kratki kanalizacyjnej pod prysznicem. Zgubiłam je na przestrzeni czterech metrów między autem a kontenerem na śmieci, zamykanym na kłódkę, po tym, jak podjechałam pod niego autem, by wyrzucić zabrany z wagonu worek z odpadkami.

Oczywiście wezwałam pomocy. Przybył mój Tata. Opróżnił cuchnący kubeł ze śmieci, nie używając gaz-maski, lecz klucza nie znalazł. W międzyczasie wywróciłam do góry nogami bagażnik i zbadałam z aptekarską dokładnością przestrzenie między siedzeniami. Skakanka na czworaka przeczesywała trawę.

I wtedy Tata wezwał na pomoc Derekcję. Nie w sensie kierownictwa ośrodka, ale w sensie własnej małżonki, a mojej Mamy. Derekcja oczekiwała w aucie zaparkowanym sto metrów dalej w krzakach na nasz wyjazd na popołudniowy spacer po słonecznej promenadzie. Popołudnie płynnie przechodziło w wieczór, a kluczyki wsiąkły jak kamfora.

Derekcja przybyła i w ciągu dziesięciu sekund ustaliła domniemane miejsce ich pobytu. Opuściła klapę naszego auta typu hatchback i kluczyki tam właśnie tkwiły, w samym zamku bagażnika.

Myślę, że intuicja ta może mogła mieć związek z faktem przeczytania dużej ilości powieści detektywistycznych. Wrzuciliśmy z powrotem śmieci i szpargały. Na szczęście nie zdążyliśmy przejść do rycia ziemi wokół auta.

środa, 27 lipca 2011

powrót taty

Idziemy przez chaszcze wzdłuż torów kolejowych biegnących za płotem ośrodka wczasów wagonowych. To skrót na stację, czynną, pozwólcie, że przypomnę, od 8:30 do 20:10. Ponieważ już po 21, na pewno zamknięte i żaden pasażer nie skorzysta, dajmy na to, z szaletu, którego woń dosięga nas z każdym podmuchem wiatru. Kropi.

Pociąg najeżdża przed czasem. Kilka wagonów inter-regio, jasno oświetlonych i praktycznie pustych. Boski Andy wysiada, witany aplauzem ze strony rodziny. W drzwiach pokazują się jeszcze dwie osoby i z wyrazem paniki w oczach pytają: czy to już Ustka? Bowiem nie ma nigdzie tablicy informującej o nazwie stacji. Być może wynosi się ją o 20:10 do budynku, żeby nikt nie ukradł.

W końcu to tylko letnia stolica Polski, do której w sezonie przyjeżdża jakieś 150 tysięcy turystów.

Ale co tam inni, gwiazdą wieczoru jest boski Andy, po dziewięciu godzinach jazdy z dwiema przesiadkami, któremu dzieci pokazują kolekcję zakupionych pamiątek i książek. Zawał i wylew na szczęście nie nastąpił.

wczasy wagonowe

Niby zwykłe wagony mieszkalne, a ile lat niezwykłych wakacji od szkoły staje przed oczami. Dokładnie pamiętam, gdzie książki w szafce trzymane, gdzie talia kart, gdzie punkt spotkań z innymi dziećmi na ośrodku, gdzie siedziała Ciocia B czytając "Ogniem i mieczem" z rana. Czas tu stanął w miejscu, pewnie na tej bocznicy z torami donikąd doszło do jakiegoś jego zakrzywienia.


I "mój wagon" w wieczornym słońcu, po lewej - wagon Rodziców:





Oraz prysznice z naturalnym wywietrznikiem w postaci okna bez szyby (Skakanka uwielbia jeździć na widocznym na fotografii mopie):

Proszę wybaczyć naturalizm mojej prozy, która z założenia przecież miała nie zawierać dowodów rzeczowych w postaci zdjęć. Nie mogłam się jednak powstrzymać. Prawo wakacji.

the sea, the sea*

Nie miałam zamiaru czytać lawinowo na kocu plażowym. Przy małych dzieciach wypada się pogodzić z krótką przerwą w zwyczajach młodości, do których wróci się przecież niebawem. Ale podczytuję "Difficult Conversations". Poradnik o tym znaczy, jak przetrwać trudne rozmowy. Z każdą stroną czuję się coraz bardziej przygotowana do wszystkich trudnych rozmów świata (jednak oby nie nadchodziły zbyt prędko, rzec by się chciało).

Ale. Tej najtrudniejszej w tej chwili rozmowy, ze sobą o (nie)pisaniu, nie odbywam przecież. Kiedyś morze działało piorunująco: bezkres podążał w słowa, historie, epizody. Teraz cisza. Nic ponad radość pełnego zanurzenia przy słońcu grzejącym od góry. Podobnie z piaskiem. Jeden raz tylko  w czasie tych wczasów twarzą do piasku leżę, spoglądając kątem oka na Grzybka, który lubi się gubić, więc trzeba uważać. I w towarzystwie tych ziarenek piasku, opatulona słońcem, nagle czuję się ważna w oczach Tego, który to wszystko z takim rozmachem stworzył. Strach wypowiadać to słowo na "s", którego Polakowi nie wypada używać: szczęśliwa.

I nic. Żadnych fabuł, niewiele słów do zapisania. Wolę nawet sama ze sobą nie poruszać tematu. Po raz pierwszy od dawna morze znaczy dla mnie tyle, co dla przeciętnego Kowalskiego. Duży basen ze Szwecją po drugiej stronie. Woda, układająca się we wzory na piasku. Żywy organizm fal, z którymi przekomarza się Grzybek. Jakieś kamyki, muszelki, meduzy; wszystko wielkiej urody. Anna Maria i Tito Paris.

Żadnych związków z melancholią.

A jutro dojeżdża do nas boski Andy.


*Powieść Iris Murdoch, za którą autorka dostała Nagrodę Bookera.

wtorek, 26 lipca 2011

pan nilsson

Brat Bliźniak odfrunął w sobotę, która siąpiła deszczem od rana na tę okazję. Posiadanie brata na emigracji jest do kitu, widzenia bowiem - raz na kilka miesięcy - są rzadsze niż w zakładzie karnym. Ale co zrobić.

Temperatura w tamtą sobotę spadła do 15 stopni, PanMarek grał na smutno z powodu wydarzeń w Norwegii, o których z racji wakacji pojęcie miałam niezwykle mgliste i gdy mgła się w końcu rozwiała, nie wierzyłam własnym oczom, że coś takiego. Mimo chandry zdobyłam się na odwagę i wyszłam z dziećmi niemal na cały dzień. I dobrze. Gdyby nie to, nie zobaczylibyśmy śmiałka, który w ów dzień pływał. Mam nadzieję, że przeżył.

Zjedliśmy pizzę w towarzystwie bliżej nieznanej  rodziny z Warszawy, która niezwykle ciekawie opowiadała o tzw. "ścianie wschodniej", z której pochodzi. Wspólny obiad został wymuszony brakiem miejsc w restauracji z powodu opadów na zewnątrz. Rodzina przygarnęła nas do siebie na nasz opłakany widok w drzwiach. Było to jedno z wielu miłych, acz niezaplanowanych wydarzeń tych wczasów.

Mimo opadu, przemierzaliśmy w te i wewte główną ulicę kurortu, starając się nie wydać wszystkich pieniędzy i nie przyprawić boskiego Andy'ego, schnącego we Wrocławiu z tęsknoty, o zawał i wylew, a potem to samo w odwrotnej kolejności. Skakanka, ostatnio znana jako Pipilotta Wiktualia Langstrumpf (sukienki poszły w kąt na rzecz łażenia po drzewach, płotach i murach) za swoje wakacyjne kieszonkowe w wysokości dwudziestu złotych polskich nabyła Pana Nilssona.

 

Mówi, że teraz potrzebny jej tylko dom dziecka. Znaczy duży dom z werandą dla konia na biegunach, w którym zamieszka ona - czyli dziecko.

Na myśl o powrocie do gierkowskiego M już mam klaustrofobię.

poniedziałek, 25 lipca 2011

fonia

Czasem sąsiadów zza parawanu nie widać, słychać tylko.

Dziś trafili się tacy, co namiętnie grali w karty, zwróceni plecami do bawiących się nad wodą pociech.

Zresztą, szczerze mówiąc, jestem zajęta dziećmi oraz próbami zamoczenia się w wodzie o temperaturze schłodzonej staropolanki; jestem sama zajęta rozmową na tyle ciekawą, że nie słucham. Nie słyszę. Język plaży dociera do mnie jako szum.

Zresztą, nie wszyscy musztrują dzieci i jedzą, są na przykład małżeństwa, które nie odzywają się do siebie ani słowem. Niekiedy wydaje mi się, że pomylili się stawiając parawan, gdyż nie powinien on wyznaczać wspólnej przestrzeni, ale biec niczym zasieki między leżakami. Bowiem wydaje się, że wylądowali na tym skrawku piachu jak w pułapce, w której nawet porządna kłótnia nie oczyści atmosfery. W różnym wieku takie pary z zaciśniętymi ustami na siebie milczą, wypowiadając słowa jedynie do dzieci, jeśli takowe są.

Panie Boże - zachowaj.

wizja

Plażowanie narzuca ten rodzaj bliskości, przed którym większość ludzi się wzdraga.

Parawany wydzielają poletka tak gęsto, że można poczuć się zupełnie jak w bloku. Widoki wokół w niczym nie przypominają reklam Nivea, może z wyjątkiem sektora ratowników, otoczonego parawanem z tymże właśnie logo na pomarańczowym tle (nie mam pojęcia, czemu nie Luksja lub zielone jabłuszko). Raczej zewsząd wylewają się fałdy, mięśnie piwne, cellulit, piegi, pieprzyki, blizny; znad opadłych kąpielówek wyzierają niespodzianie rowki, z misek biustonoszy - wylatują niesforne, blade piersi, i nawet nie lecę dzieciom wzroku zakrywać.

To tu fotograficy powinni dokumentować ludzkie ciało. Tego z fotoszopa nigdzie - poza wspomnianym sektorem ratowniczym - nie widać. Ale nawet ratowniczka, która dopiero co z bałwanów morskich ocaliła trójkę bałwanów na materacu w kształcie telefonu komórkowego, trochę się garbi.

Naga prawda.

niedziela, 24 lipca 2011

mist(ify)


Mgła przyszła od morza, niespodzianie, w czwartek. Bezdźwięcznie zajęła się plażę, promenadę, uliczki. Zrobiło się ciszej, mniej tłoczno, bardziej achromatycznie - zupełnie zniknęły z wizji kolorowe parawany, torby plażowe i kroje kostiumów kąpielowych. Nie plażowano. 

Z mgłą bowiem zawsze przychodzi jakiś rodzaj ciszy. Rzeczywistość przestaje wydawać się tak oczywista. Człowiek poza orientacją traci władzę nad własną fryzurą, bo całkiem wilgotne włosy chodzą własnymi ścieżkami. W takiej mgle woła mnie Północ, po Skandynawię, Szkocję,  Eilean Mor i Islandię.

Kto by pomyślał jednak w czwartek, jakie wiadomości z tamtych rejonów przyniesie piątek.

piątek, 22 lipca 2011

karawela



Niby zwykła atrakcja turystyczna, a przecież krótki rejs miał w sobie coś niebywałego. Niemal słyszałam, jak kapitan Aubrey i przyrodnik Maturin grają w saloniku na rufie Mozarta na wiolonczelę i skrzypce, zmierzając na Galapagos.

czwartek, 21 lipca 2011

skakanka i grzybek na wakacjach


rozdarły się majtki na maszcie: "ziemia, ziemia!"*

Synoptycy zalecają w ciągu najbliższej doby w zachodniopomorskim nie wychodzić z miejsc pobytu, ponieważ wkrótce spadnie kilka hektolitrów deszczu.

Dobrze, że odwiedziliśmy dziś księgarnię - cieszy mnie moja własna przezorność (choć z drugiej strony, nigdzie nie mogę znaleźć przezornie przywiezionych z domu klamerek na pranie - a przydałyby się do wieszania na sznurach produkowanych przez dzieci malowanek wodnych).Skakanka czyta w każdej chwili wolnej od wychodzenia z wagonu, i czyż nie jest to fantastyczny widok?

Wieczorem wychodzimy jednak na falochron, i zupełnie tego nie planując, płyniemy w rejs stylizowanym okrętem pirackim. Wygląda zupełnie jak Her Majesty's Ship Surprise z "Pana i władcy - Na krańcu świata", tylko Russela Crow nigdzie nie widać. I upajam się własną odwagą, że dla przeżycia z dzieciakami przygody, wchodzę na pokład mimo panicznego lęku przed głęboką wodą oraz chorobą morską. I jest fantastycznie, na drugie powinnam mieć "Róża Wiatrów", a Brat Bliźniak - "Wilk Morski" czy jakoś tak.

A wody będzie przecież wkrótce będzie pod dostatkiem. Z hydro-newsów mam jeszcze ten, że dziś jeden z uprzejmych wczasowiczów zamontował mi w wagonie podgrzewacz przepływowy, w miejsce niesprawnej termy. Leci ciepła, nie posiadam się z radości - zupełnie jakbym miała apartament w Gołębiewskim.

Ahoj - pozdrawiam Drogie Szczury Lądowe!

*Tomasz Sauter, "A może na jeziorze". Czytałam w wieku lat nastu, zostało w pamięci na zawsze (gorzej z pamięcią o tym, co robiłam wczoraj. Ale od czego jest blog?)

wtorek, 19 lipca 2011

hapi ber-zdej

Więc z Bratem Bliźniakiem obchodzimy urodziny.

Muszę przyznać, że rano z trudem obliczam, które to. Przez moment jestem niemal pewna, że trzydzieste siódme, bowiem od długiego czasu myślę o sobie, że "człowiek w wieku lat trzydziestu sześciu powinien już to czy tamto". I wiem, wiem, skąd ten błąd. Zaczęłam przypisywać sobie te 36 lat dokładnie z nadejściem Nowego Roku, czyli grubo za wcześnie. Wychodzi, że straciłam pół roku, które można było wykorzystać na myślenie o sobie w kategorii równo "in her mid-thirties". Tak to jest, gdy się na ogół widzi szklankę do połowy pustą.

Brat Bliźniak mówi, że ktoś rzucił dziś, jakoby teraz było już z górki. Mnie się tam wydaje, że jakby nie patrzeć, jest w życiu zawsze pod górkę względnie pod wiatr, a zjazdy następują jedynie w niepożądane doły. Nie ma się co łudzić, że teraz będzie jak na posmarowanej masełkiem zjeżdżalni w akwaparku, więc jestem dobrej myśli: dużo jeszcze przed nami.

Poza tym okoliczność wydaje mi się cudowna, biorąc pod uwagę, że życie dopiero nabiera kolorów, i gdy myślę o sobie od dłuższego czasu, powtarzam, że to najlepsze lata, teraz właśnie.

Liczne życzenia odbierane wszelkimi drogami, bądź nieodebrane, bo zgiełk plaży, promenady i restauracji zagłusza wszystko, wprawiają mnie w jeszcze lepszy nastrój. I jestem zdumiona, że pamiętają o mnie jak o Kate Middleton w dniu królewskiego ślubu - ze wszystkich stron Polski, jak również telefonicznie z samych Indii.

Dziękuję, jesteście wspaniali.

poniedziałek, 18 lipca 2011

time machine

Bo u nas żadnych sensacji: bardzo ciepło, choć bez ostrego słońca, bryza od morza grzejąca łydki, dzieci za muszelkami, kamykami i meduzami.

Brat Bliźniak spod Londynu także tutaj i jest zupełnie, jak bywało jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Tylko my trochę więksi. I gofry nie smakują jak wtedy.

A Tato nagrywać będzie szum morza - do zabrania ze sobą na dni powszednie - nie na magnetofon z demobilu, ale dyktafon w telefonie. Wtedy wyszło jak śnieżenie odbiornika TV, ciekawe, jak tym razem.

nasza kolej

Boski dotarł do Wrocławia po dziesięciu godzinach podróży pociągiem Inter City. Jeśli Czytelnik wyobraził sobie hostessy roznoszące kawę, spieszę ze sprostowaniem: skład zawierał cztery wagony takie, jakimi jeździły nasze babcie z Jeleniej Góry do Janowic Wielkich, w tym jeden klasy pierwszej, na który Boski się nie załapał, drugi - zarezerwowany w całości dla kolonii, oraz dwa drugiej klasy, w których miały miejsce dantejskie sceny. I ani śladu hostessy, że o kawie nie wspomnę.

Punkt kulminacyjny tego kina drogi przypada na moment, gdy pasażerowie korytarza zabarykadowali na którejś z kolei stacji drzwi i ogłosili, że nikt więcej się nie zmieści, a staruszka z małżonką równie wiekową, któremu udało się jakimś cudem wsiąść do pociągu bylejakiego, zamierzali kolektywnie wysadzić z powrotem na peron.

Boski Andy nie wypił ni kropli zalecanych na czas upału płynów, jako że toaletę również zajęli pasażerowie, więc bał się, że do muszli się nie dostanie bez negocjacji okupionych utratą uzębienia. Należy dodać, że w WC podróżuje się u nas z opłaconym biletem - gdyby czytał ktoś z zagranicy (kto biegle mówi po polsku, choć nigdy w naszym wysoko rozwiniętym kraju nie był) i przypuszczał, że pasażerami w wychodku byli Azjaci, przemieszczający się koleją na gapę.

sobota, 16 lipca 2011

a może morze

A na koniec pozdrawiam znad morza. Dojechaliśmy dziś rano, po wizycie na mojej wsi, ze średnią prędkością 45 km/h - wszyscy bowiem Polacy wpadli w ten weekend na pomysł, by skoczyć na plażę w okolice Ustki.

Pozdrawiam z wagonu mieszkalnego. Mam nadzieję, że do rana nigdzie nie odjedzie, a przynajmniej nigdzie dalej od nadwornego* WC i budki z prysznicem, bo dzieci ledwo zdanżają.

Bałtyk jest zimny, piasek - ciepły, a Boski Andy nie kupił biletu na jutrzejszy swój pociąg do korporacji, bo dworzec zamykają kratami dokładnie o 20:10. A my jak zwykle się spóźniliśmy.

*Jest bowiem na dworze.

u Pana Boga za piecem

Nie wiem, jak to możliwe, ale nie rozpoznaję drogi. Te trzysta z hakiem kilometrów od Wrocławia, gdzie upływały szczęśliwie, lato za latem, wakacje na mojej wsi. Wyruszamy więc wczoraj po południu ze wsi Boskiego Andy'ego, jak zwykle za późno, by dojechać odpowiednio wcześnie, na moją wieś, na Pomorze.

Nie do wiary więc, że zapomniałam, jak tam dojechać. Lista Przebojów Trójki wybrzmiała pierwszym miejscem, a my w gęstniejących ciemnościach kluczymy po drogach krajowych, znaczonych na mapie ledwo widoczną kreską. I dzwonimy, i wiemy, że wszyscy już czekają kilkanaście kilometrów dalej, i nie możemy się odnaleźć.

I potem w końcu wjeżdżamy na ten szlak, co trzeba, na trasę, którą Popiełuszkę wieźli w bagażniku - pamiętam jak Ciocia Józia mówiła z przejęciem - i jak mam wytłumaczyć Boskiemu Andy'emu, co czuję, widząc te porozrzucane domki otoczone wielkimi połaciami pól, te wyspy, te państwa-miasta gospodarstw, z tym jednym jedynym, gdzie przygoda, przyjaźń, chleb ze smażonym serem i śmiech splatały się w jedną opowieść? O paczce kuzynostwa zawieszonej na drzewach z papierówkami? Jak mam mówić o sprowadzaniu krów z pastwiska, o zbieraniu żab do skarpet z braku lepszego pojemnika, o kąpieli w odzieży całej w ciepłych wysłodkach? O spaniu pokotem w stodole, albo we własnoręcznie wykonanym szałasie? O trasach rowerowych, jakie się nie śniły Waszym filozofom?

Nawet teraz, gdy piszę, wiem, że ani heksametrem, ani wierszem białym, liche moje pióro z tematem sobie nie poradzi, i Czytelnik zostanie z tą listą pytań retorycznych.

czwartek, 14 lipca 2011

connecting people

Na sznurze suszy się także mój trzyletni telefon komórkowy.

Bowiem zanurzył się wczoraj w wodzie podczas podlewania wiadrem balkonowego ogródka Boskiego.

Dodam, że osiemdziesiąt kilometrów za Wrocławiem, tuż przed dwudziestą drugą, stwierdziłam brak karty SIM. Boski Andy od razu domniemał, że wypadła, gdy suszyłam telefon za oknem auta w czasie jazdy, przymocowany od wewnątrz na eleganckiej zielonej smyczy.

Nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. Dzwonię do Rodziców i proszę, by sprawdzili koło wiadra w łazience, znaczy wybrali się na nocną przejażdżkę do naszego M. I myślę, w całej swojej dokładności spakowania nawet klamerek do prania w razie prania, nie myślałam, że wystarczy telefon komórkowy i portfel, by nie zginąć w podróży. Nad jego brakiem boleję i czuję się w tych ciemnościach oderwana od cywilizacji.

I wtedy dzwoni Tato, że karta SIM jest, leży obok wejścia do windy (dodam, że nieczynnej na okazję wczorajszego pakowania).

Nie posiadam się z radości, telefon nadal suszę nad piecem.

veni, vidi

Zajeżdżamy na wieś wczoraj w nocy.

Exodus z gierkowskiego M był już wysoce upragniony, ponieważ dzieci zaczęły budować obiekty latające z krzeseł i pościeli. Przejścia przez salon w związku z powyższym nie było, wziąwszy pod uwagę dyskretną obecność dwóch suszarek na pranie.

Na wsi suszarek na pranie brak, więc ciągnę sznurek przez kuchnię, by dosuszyć do rana to, co w mieście wyschnąć nie zdążyło. Zamierzam bowiem zapalić pod kuchnią węglową. Idziemy więc z boskim w noc do szopy po drewno, zaopatrzeni w dwie latarki turystyczne, jak na miastowych przystało. A tam warczy zwierzyna, grucha i pochrumkuje, i nie wiemy, kuny to, sowa, czy inny zwierz. Znaleziona w szopie onegdaj mumia kota dowodzi, iż jakaś zwierzyna, w odróżnieniu od nas, mieszka tu na stałe.

środa, 13 lipca 2011

już dogasa blask

Trzeba by było bowiem upaść na głowę, żeby w imię dalszego ciągu niekończącej się historii pakowania zrezygnować z proszonego ogniska. I nie zobaczyć Rodziny da Vinci boso w ogrodzie wieczorową porą, przeżywającej te drobne radości życia, które my miewamy przez kilka dni w roku, na wsi: hamak ze strychu świeżo zdjęty, już pełen dzieci, ognisko, które ma swoją architekturę (bo w rodzinie da Vinci wiele spraw, normalnie mijanych w biegu codzienności, po prostu ma jakąś alternatywną formę i kształt), spacer po ciemku ze starą lampą naftową.

I placek jagodowy, M. mówi, że "sezonowy", o niebiańskim smaku lata. Nie, żebym chciała używać wyświechtanych epitetów rodem z reklamy Krafts Food - ale jagody z tym czymś, co smakowało jak piaskowa babka na maśle, zapadły mi w pamięć jako doświadczenie nie z tej ziemi.

I tak rozmyślam, jak wsysa nas miasto, jak wysysa z nas soki konieczność obiektywna i ta, która zachodzi w nas nie wiadomo skąd, i pcha do bycia śmiertelnie zajętym, że widzenia są w reglamentacji i o zmierzchu. Ale są. Pozostajemy wdzięczni.

wtorek, 12 lipca 2011

człowiek wolny ma dom wszędzie*

Powinnam zacząć kończyć pakowanie.

Pakowanie to moja słaba mocna strona.


Trwa na ogół tygodniami, dopóki nie zakończy go jakiś radykalny deadline. I niekoniecznie chodzi o zejście pakowacza na zawał, a potem wylew, a potem jeszcze raz te same przypadłości, ale w odwrotnej kolejności.

Perfekcjonista bowiem zawsze chce doprowadzić dzieło do końca. W przypadku pakowania oznacza to zmieszczenie we wszystkie posiadane torby (jako córka byłej właścicielki sklepu z torbami mam ich trochę) całego mieszkania, z pominięciem mebli i gniazdek.

Jeśli wyobrazicie sobie chaos kosmiczny, a pośród niego maleńką rakietkę, unoszoną przez chmurę meteorów, odda to w jakiejś niewielkiej części obecną moją sytuację.

Dlatego postanawiamy udać się na ognisko proszone, mimo że logika nakazywałaby przejście od prania do wkładania do toreb.

*O ile na wyjazd pakowała was żona. (W.Irwing)

poniedziałek, 11 lipca 2011

in the summer, in the city

O dwudziestej drugiej trzydzieści zajmujemy z powrotem swoje miejsce na półce w gigantycznym regale gierkowskiego bloku w stolicy. Dolnego Śląska.

Ponieważ nie chcę Czytelników przygnębiać, powiem, że staram się naprawdę. Staram się dostrzegać plusy. Na przykład nie ma pająków - ani pół nogi pająka. W ogóle owadów mniej (nie żeby na wsi było ich zatrzęsienie; jedynego komara podczas całego pobytu widzieliśmy dziś rano. Na suficie. Rąbnął wcześniej Grzybka w brodę. Przylatywały natomiast tłumnie muchy, mrówki zaś wynosiły nam po ziarenku cukier z cukierniczki. Tak się do nich przyzwyczaiłam, że niepokoiło mnie ich każde nagłe zniknięcie).

Drugi plus, to że Internet świeci na niebiesko, nasz blok bowiem pod samym masztem. Nie muszę już podłączać ogromnej anteny do małego modemu, żeby poczuć się częścią globalnej wioski. Trzeci plus, ulubiona gąbka w kształcie kuli z czegoś, co jest podobne do siatki na kartofle z czasów PRL. Szeroki wybór herbat. Na wsi bowiem pije się Yunan i Madras. Nie, żeby nie można było sobie przywieźć nic lepszego. Co i raz to Szwagier przywozi. Ale do wsi nie pasuje Earl Grey. Po prostu nie. Teraz sypaliśmy Taj Mahal od naszego przyjaciela z Indii, Josepha, ale zdała egzamin tylko dlatego, że wyglądała zupełnie jak granulat Yunanu.

W ogóle kocham miasto. Dobra, to ostatnie nie jest prawdą. Wytrzymam tylko dwa dni potrzebne na przepakowanie.

niedziela, 10 lipca 2011

burza

Słucham grzmotów nad ranem. Tu są inne niż w mieście. Łoskot taki toczący się z jednej strony nieba na drugą, bez finału wyładowania. Ale i od samego łoskotu drżą szyby w fornirowanym kredensie.

Jeszcze przez chwilę rozmyślam, czy zerwać się z pościeli i lecieć ratować pranie na sznurach. Gdy wyglądam przez okno deszcz już podlewa je rzęsiście, grubymi kroplami, co dudnią o dach.

Nie przewidziałam.

Pakuję graty. Rozmyślam, czy burza ma coś wspólnego z odejściem jednego z mieszkańców wioski, który w melinie u Leszka, naprzeciwko po prawej, zapił się przedwczoraj na śmierć. Sąsiad dzień wcześniej powiadał, woła ich, woła ich malarz pokojowy do siebie. I zawołał. Z towarzyszy do rozmów o losach świata nie został Leszkowi już nikt.

a history of violence

Ach, jakże on swoją żonę bił. Pamiętam kiedyś, poszedł na pole, a ona wyszła z domu. Do stodoły poszła po balik słomy. Słońce tak się oparło o drzwi stodoły. Ona postawiła ten balik przy drzwiach i zdjęła koszulę - a tam sam granat. I na tym baliku się rozłożyła i tak się w tym słońcu grzała.

Wspomnienie o nieżyjącym od dekad mieszkańcu wsi, sąsiedzie naszej Sąsiadki, matki dziewięciorga, obecnie już koło osiemdziesiątki - która o nim opowiadała dziś podczas kawy i sernika pod śliwką. Krewki i mściwy sąsiad pochodził z tej samej wsi na obecnej Ukrainie, skąd przybyło tuż po wojnie większość ludności napływowej. Z niemieckimi i śląskimi autochtonami tworzyli zaczyn obecnej społeczności, wtłoczonej pod wspólny reżim stalinowski, a potem poddanej absurdowi kolektywizacji.

Tak samo i konia batożył, i krowę. Kiedyś ten koń był chory, ledwo dychał i na podwórzu leżał,a żona S. biegała w tę i we w tę z żelazkiem. I zastanawiałam się, co on tam robi, A on tego konia całego wyprasował. Jak koń się w końcu podniósł i zaczął po wiosce znowu chodzić, cały był łysy, bez sierści. Tak go leczył.

środa, 6 lipca 2011

work-life balance

I znowu brak słońca na dzień dobry, w zastępstwie pozostaje kawa, ciasto z porzeczkami i Niedźwiedź w Trójce. Spisują się świetnie.

Jeszcze zostało pięć dni, a ja już wietrzę koniec urlopu w obecnej swej formie, przeprowadzkę z tych przestrzeni pałacowych (cały nasz salon zmieściłby się tu w przedpokoju) z powrotem do gierkowskiego M. Melancholicy bowiem celebrują koniec na długo przed jego nadejściem.

Co za szczęście, że boski Andy przynajmniej żyje chwilą. Choć trzeba przyznać, że jednej nocy przez sen bardzo wyraźnie wydawał polecenia służbowe (obudziły mnie w głębokiej czerni, bo tu brak ulicznych latarni), a dzisiejszy sen Boski spędził w towarzystwie kolegi z pracy, który przyjechał w odwiedziny tu na wioskę.

To ja idę po kawę. I ciasto. Pozdrawiam wszystkich przykutych do biurek, myślę o Was ciepło i błagam, nie miejcie mi za złe tej idylli w stylu country!

wtorek, 5 lipca 2011

żyjemy w epoce wynalazków*

Wiśnia zamontowała u siebie genialną maszynkę. Spróbujcie sami. TU. Trzeba kliknąć na to, co jest tam kursywą. Ja już skorzystałam, czuję się fantastycznie!


* św. Teresa z Lisieux (1873-1897)

poniedziałek, 4 lipca 2011

genius loci*

A palimy tutaj w piecu całe dawne gospodarstwo rolne. Jest dach stodoły, stary dach domu, drzwi jakieś,  a nawet domek dla ptaków z zabawnym okienkiem pośrodku.

Wszystko pamiątki po tym, czym niegdyś było to miejsce zanim zamieniło się w porośnięty trawą sad i  lasek sosnowy. Boski Andy jako dziecko większość wakacji spędzał okrakiem na ścianie stodoły, rozbierając ją cegła po cegle.
Z dawnego zaś wiejskiego domu dziadków powstał dom letni, umeblowany jak z epoki PRL fornirowanymi szafami i regałami, za to z ogromną, nowoczesną kuchnią z akcentami country. Wyrzucona do niej z ciasnego kącika kuchennego w M (dwa metry na dwa, w tym dwie  ściany z drzwiami; opierając się plecami o lodówkę można zmywać naczynia w zlewie naprzeciwko), sama siebie szukam w tej ogromnej przestrzeni. A przecież jeszcze za ścianą spiżarnia, wielkości dwóch moich małych kącików kuchennych.

Najbardziej reprezentatywny pokój oryginalnie był stajnią, w której dostawiono wewnętrzną warstwę cegieł, zaś pięknie wysklepiony sufit obito boazerią. To tam jest kominek, w którym pali się stodoła. Rżenia koni nie słychać.

*Pozostaję wdzięczna Autorce Wieczornego za inspirację.

i saw the sun

Wychodzi słońce, widzę przez kuchenne okno. W kuchni kaflowej wygasa, w kominku podobnie, a drewna w te ostatnie dni spaliliśmy sporo. Uwierzyłam już, że wybraliśmy się na jakiś polski biegun zimna i przestaniemy w ogóle wychodzić do ogrodu, spędzając czas od śniadania do kawy i ciasta, potem obiadu, kawy i ciasta (potem już z górki do kolacji). Przed południem zjedliśmy jednak ostatni kawałek placka z porzeczkami i - na szczęście - dwie godziny później nastąpiło zapowiadane już na wczoraj przejaśnienie.

Jasno przynajmniej na tyle, żeby wyjść i nazbierać porzeczek na nowy placek.

piątek, 1 lipca 2011

let me take you for a trip

Na tego bloga natknęłam się w sieci dwa miesiące temu, gdy po głowie chodziło mi, że czas w końcu wpaść na jakiś bardziej wyrazisty pomysł na siebie w aspekcie tak zwanej kariery. Czytałam skrupulatnie od pierwszego wpisu, nie mogąc się oderwać. Bo to historia niezwykła, przejmująca, nietuzinkowa. Na którymś w końcu miesiącu wpisów wpadłam na pomysł, że jako tłumacz mogę odegrać w tej historii jakąś małą, pozytywną rolę. Moja oferta spotkała się z entuzjazmem i zostałam poproszona przez Autorkę tego bloga o pomoc tłumaczce przysięgłej z Gdańska w przetłumaczeniu wpisów do końca na angielski.

Piszę o tym nie z chęci pokazania się, jaki porządny ze mnie człowiek, bo znam swoje wady i zalety (do jednych i drugich trudno mi się przyznawać, ale daję radę). Nie chodzi też o niezdrowe emocjonowanie się i to zabobonne poczucie ulgi, że dzięki Bogu nie mnie spotkały te wypadki, a kysz, a kysz! Bardziej zależy mi na tym, by Czytelnik tam zajrzał. Myślę, że to historia warta poznania, bo każdego może nauczyć czegoś ważnego. Przyznam, że gdy biorę na warsztat osobiste przecież wyznania Autorki, mam wrażenie, że uczestniczę w czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. I mam nadzieję, że cząstka wewnętrznej siły tej kobiety udziela się i mnie.

Pasjonującej lektury.

PS. Moja tak zwana kariera zawodowa nadal jest kwestią otwartą - ale bądźmy szczerzy, są wakacje, a co ma wisieć, nie utonie!