piątek, 30 lipca 2010

z dziennika nomady

Nie znoszę pakowania.
Nie przepadam zwłaszcza za tym poczuciem, że czegoś na pewno nie wzięłam. Męczy mnie selekcja rzeczy potrzebnych i nie, bo zawsze może okazać się odwrotnie, zabezpieczenie się zaś na wszystkie okoliczności powoduje, że auto zamienia się w śmieciarko-wywrotkę, ze szczupłym wykrojem foteli do zagospodarowania przez pasażerów.
Najbardziej zaś nie znoszę utraty psychicznego komfortu związanego z faktem, iż wiem - na ogół - gdzie co jest. Znowu ściągam rzeczy z ich codziennych orbit, a przecież zaszyłabym się najchętniej w przytulnych kąt, z pledem na nogach i szydełkiem w ręku. A przecież wiem, że od jutra tryb życia mieszczucha wyda mi się kalekim wytworem czasów, gdy na nowo rozpoczniemy życie naszej zaprzyjaźnionej na dobre i złe komuny rodzin w dodatku z dużą, sumarycznie, ilością dzieci.
I jeden tylko wybór dziś jakiś prosty, lektur. Kończę kryminał Cobena (film widziałam kilka lat temu) o zabójstwie nad jeziorem i zacznę w końcu - Myśliwskiego, o łuskaniu fasoli, też nad jeziorem. W końcu jadę nad jezioro, do parku krajobrazowego, żywiąc nadzieje znalezienia chwili na czytanie. Podobnie boski Andy, pakuje strój kolarski, mimo iż rowera na dachu raczej nie zmieścimy.

czwartek, 29 lipca 2010

ludzie bezdomni

Znowu w aucie dościga mnie Philip Glass i muzyka z Godzin. Rozpoznaję zawsze bez trudu i kapituluję natychmiast, po pierwszym półtonie. Do jej rytmu w głowie obracają się myśli, jak baletnica do melodii pozytywki; momentalnie wokół papieru, pióra, biurka, tych starych form pisania, których nikt już nie pielęgnuje. Wiem, za parę fraz i rytmów, gdy przetoczy się fala, która Virginię Woolf zabrała w ostatnią literacką podróż, wrócę do zwykłego trybu i plątać się będę między pomysłem na działalność gospodarczą i dzisiejszy obiad.
I jeszcze potem, niby uznając, że nic takiego się w samochodzie nie stało, racjonalizuję: udany życiorys literacki nie idzie w parze z udanym życiorysem rodzinnym, pisarze płodni w książki - to wagabundy, narkomani, pacjenci szpitali zamkniętych - przykładów mam w pamięci na pęczki, ale nie wypada się chwalić znajomością przedmiotu.
Więc może nie zachodzą na siebie te dwie rzeczywistości, pisanie i życie, może w którejś trzeba być bardziej, żeby odnieść w niej sukces. I trudno mi się z tym zgodzić, z tymi połaciami życia, które porastają rozdarte sosny wyborów. Jak w wymęczonej szkolnym curriculum książce Żeromskiego.

środa, 28 lipca 2010

życie ukryte w garach

Przez moment czuję się jak Julie&Julia, przez moment wydaje się, że życie mogłoby się składać z warstw naprzemiennie posmarowanych grubo pisaniem i gotowaniem, oraz tym rodzajem beztroski, który jednemu i drugiemu towarzyszy, gdy z założenia nie robi się w życiu pieniędzy.

Przez moment. Gdy złocą się na patelni placuszki ziemniaczane z młodych ziemniaków, do tego twaróg ze śmietaną, szczypiorem i rzodkiewką, zupa z cukinii, brokuły jako przystawka i może jeszcze "Szopska Sałata". Obok rośnie piramida hejhopsa z krokietów ze szpinakiem, szykowanych na wyjazd na jezioro, pachnie czosnek, ogórki z tym kędzierzawym koprem do kiszenia zalewam wrzątkiem, i jest bosko.

Wtedy, na kwadrans przed dobranocką boski Andy dzwoni, że idzie z gośćmi z Holandii na dinner do restauracji, i ogarniam wzrokiem kuchenne pobojowisko, miksery, miski i bajery, siebie samą w czerwonej szmizjerce o zapachu placków ziemniaczanych, z fryzurą utrwaloną oparami oleju, i wiem, że ten model życia wydawał się atrakcyjny tylko na moment.

Poza tym, wolałabym i z gotowania, i z pisania czerpać jakieś korzyści. Jak Julie&Julia. Z autorką Wieczornego snujemy te fantazje o życiu z hobby od lat.

nic nie robić

Takie czasy. Nie odpowiada się na maile, nie kontynuuje się rozpoczętych rozmów telefonicznych, w składaniu życzeń na okazje jest duża tolerancja opóźnienia - wiem, bo sama działam w tym trybie. Mimo to marzy mi się życie bohemy, w której czas stracił powiązanie z pieniądzem i nie trzeba go oszczędzać, a ludzie pielęgnują relacje - nie ze względu na możliwe z nich przyszłe korzyści, ale dlatego, że ludzie przemijają inaczej niż rzeczy. Nie wiem, co mogłabym zrobić jeszcze, by zatrzymać się w tym pędzie, poza wzięciem urlopu od pracy na dwa miesiące (przecież wzięłam). Nadal świat wokół faluje, że trzeba się chwytać stołu, u boskiego Andy'ego w pracy sztorm i ludzie za burtą oraz krewki klient z Włoch, który dokonuje bezpardonowego abordażu. Kapitan Andy boi się, że abordaż zakończy się powieszeniem kapitana na maszcie, i z powrotami z pracy czeka pierwszej gwiazdki.

Więc piorę, myję,kupuję sprzęty, udoskonalam mieszkanie, zabieram dzieci na wycieczki, rozpakowuję i pakuję, powłócząc już nogami. A należałoby po prostu przestać. I przez dzień nawet lub pół - porobić nic.

poniedziałek, 26 lipca 2010

kaskader z przypadku

Pustelnia potrzebna od zaraz.
Nie wiem, doprawdy nie wiem jak poradziłam sobie przez te wszystkie dni pobytu na wsi, z czwórką dzieci w wieku 4-10. Nie mam pojęcia, skąd wymyśliłam dzień poszukiwania skarbów, skrzynki kontaktowe i mapy sprzed kilku wieków ukryte w szparze w płocie. Skąd plan kilkudniowy zdobywania punktów i cywilizowania zwłaszcza dziecka najstarszego, kuzyna Skakanki, które od urodzenia przeżywa bunt nastolatka, ku zgrozie i rozpaczy rodziców. Nie wiem, jak to przeszłam, to zostanie zastępową, elfem oraz lordem nadającym rycerskie tytuły. Warsztat malarski, zabrany z myślą o stworzeniu sobie zacisznego atelier pod śliwą, służył jedynie malowaniu odznak, mieczy i medali.

Powtórzę: nie wiem, jak ja to przetrwałam? Ja, introwertyk, z zamiłowaniem do dłubania, lektury i przemyśleń?

Więc wróciłam ze wsi na kilkudniowy odpoczynek. Ale zamiast dłubać, od rana zdążyłam pójść z dziećmi na zakup ratujący zastane pustki w lodówce, zwiedzić Panoramę Racławicką, zakisić ogórki i przyjąć gości. Ale jeśli zaraz nie znajdę pustelni - jak przejrzałe wino - odkorkuję.

wtorek, 20 lipca 2010

odległości

Powinnam przyspieszyć pakowanie, powinnam już być w drodze, którą znam słabo jako pasażer. Dziwi mnie, jak czas pokonuje ogromne odległości od tydzień temu do w tym tygodniu, od wczoraj do dzisiaj - wydaje się, jakby lata świetlne minęły. Jeszcze się martwię, czy w tej kosmicznej odysei nie wypadły mi gdzieś jakieś kontakty, nie zatrzeszczały przyjaźnie, nie pogubiły się czekające na odpowiedź smsy. Ale nie ogarniam, ciągle nowe wydarzenia nakładają się na stare zaległości.

I dzisiaj też powinnam być już w drodze. Przez ramię widzę jeszcze wczorajszą kolację w wykwintnym hotelu, na którą zaprosił Andy'ego z cała rodziną znany skądinąd bohater tej opowieść - Joseph z Indii, a na której nieoczekiwanie zajeżdżają również Yola i Pietruszka z dziećmi - nasi przyjaciele z Francji. I ten mój internacjonalny wieczór urodzinowy jest tak nie z tej ziemi, że nie posiadam się ze zdziwienia. Prawdziwe amerykańskie "surprise" - jedynie bez confetti.

Ale dziś powinnam być już w drodze, nie patrzeć przez ramię i nie zastanawiać się, jakbym miała demencję, czy spakowałam to czy owo. Komplet pędzli, akryle, pastele suche i fiksatywa, zdjęcia do obróbki w komputerze, kawa na miejscu - z rzeczy osobistych przecież wszystko mam.

poniedziałek, 19 lipca 2010

bag lady

Wczoraj rozpakowałam po wyjeździe sobotnim, dziś pakuję na wyjazd jutrzejszy. Boski Andy nie lubi widoku toreb, zwłaszcza gdy teść wpada zupełnie bez zapowiedzi i jest obciach na widok stert, ale ja - wyprowadziłabym się tylko na jakieś 120 m kw., gdzie torby podróżne mogłyby bezkarnie leżeć cały rok, od wakacji do wakacji.
Więc zbieram po domu drobny sprzęt elektroniczny, który na wsi stworzy mi atrapę home office, zasadniczo przecież nieczynnego latem. Abnegacja moja sięga tak daleko, że nie odpowiadam na maile z zapytaniem o korepetycje, czy to od ambitnych studentów, czy też od par zainteresowanych samorozwojem we dwoje.
Grzybek na kolejnej komisji przed-rehabilitacyjnej wypada tak błyskotliwie, że trzy panie psycholog każą nam iść do domu i wrzucić na luz. Jedna pani logopeda martwi się, że na pytanie "jak mówi kaczka" mój syn odpowiada, że buzią i zleca ćwiczenie kwa kwa. Przebąkuję, że syn mój poszedł już o krok dalej i pytanie potraktował strukturalnie czy anatomicznie, ale pani nie daje się przekonać. W domu kwakamy i miauczymy; z zajęć rehabilitacyjnych przysługuje nam tylko basen, by wzmocnić jego wiotkość ogólną.
Poza tym mam dziś urodziny i zdumiewa mnie ilość wyrazów pamięci, gdyż ja nie pamiętałabym o tej okoliczności w ogóle. Zatem zanim podziękuję indywidualnie każdemu z osobna, zbiorczo dziękuję wszystkim:)

piątek, 16 lipca 2010

dziecko + zapałki = wakacje w mieście

Powinnam już znowu się pakować. Teraz na wieś. To doprawdy niewiarygodne, że człowiek tak dalece wsobny i poszukujący własnego kąta jak ja, co roku powtarza rytuał braku wszelkich rytuałów i zaczyna hołdować idei domu tak przenośnego, jak muszla ślimaka, w której przecież siedząc spokojnie obyłby się i bez sera na pierogi. Pochylona nad bezsensem prania, składania i pakowania na półki, do toreb, z toreb do pralki i znowu na półki, z półek do toreb, nie wiem, co mną kieruje. Może fakt, że zorganizowanie dzieciom wakacji w mieście po kilku dniach prób okazuje się aktem heroicznym.
Choć zdarzają się perełki.
Wczoraj Opalona zostaje z naszymi dziećmi, a właściwie zabiera je na wycieczkę, byśmy my mogli zjeść na mieście lody w kawiarni, jak ludzie, nie tylko rodzice. Nowy standard dbania o relacje to pokłosie warsztatów na wyspie Wolin, ale fantazja Opalonej w zakresie definicji baby-sittingu przechodzi nasze najśmielsze wyobrażenia. Wyprawa z atrakcjami daleko przekracza instalację elektrycznego pasterza w postaci DVD.
A dziś Ralphetka zaprasza mnie na ogrodowy basen i opalanie. Dzieciaki moczą czapki, wymieniamy uwagi nie tylko na temat zdrowia i urody, w kuchni zaś na stole widzę stosy książek do html. Dzisiejsze kobiety potrafią znacznie więcej niż leżeć i pachnieć.

środa, 14 lipca 2010

heat wave

I tak życie nasze mimo woli toczy się w rytmie klęsk żywiołowych. Wytrzymaliśmy mrozy, przetrwaliśmy powódź, teraz zastanawiam się, co zrobić z upałami. W mieszkaniu od strony cienia jest już 27 stopni, przyklejam się do wszystkich mebli i podłóg, mimo działań sprzątaniowo-sanitarnych, i zastanawiam się, gdzie schować dzieci.

W ośrodku rehabilitacyjnym na drugim końcu miasta pani doktor przyznaje Grzybkowi pięć różnych bloków zajęć rehabilitacyjnych, jak się domyślam - po jednym na każdy dzień tygodnia, przez pół roku. Na rok przyznajemy dzieciom z porażeniem mózgowym, pani mówi, a ja przytakuję. Cieszę się z przyznania tych zajęć, jakbym wygrała los na loterii, a potem dopiero przypominam sobie, że zdrowe dzieci tych zajęć nie potrzebują wcale - i nie znaleźliśmy się w tej grupie. Ale przecież nie pytam o to, co będzie za dziesięć lat, nie patrzę na nas ze współczuciem, jak sama na innych rodziców dzieci z problemami. Myślę tylko o tym, co jest do zrobienia i jak to poukładać. Reszta to drobiazgi.

wtorek, 13 lipca 2010

nie wracam?

Może to i sposób na niewracanie zbyt nagłe do rzeczywistości, by, jak ostrzegają ratownicy wodni dziś w radio, nie wpaść we wstrząs. Więc jak nagrzany słońcem plażowicz naciera przed pływaniem kark i brzuch zimną wodą, jedną nogą stojąc jeszcze na plaży, tak i ja: rozpakowuję stosy rzeczy z toreb, w większości nie tknięte, oraz próbuję okiełznać odzież brudną, w łazienkowym rodeo z pralką za pralką, ale w duchu jestem jeszcze w lesie, na wyspie, i program dnia tamtejszy również znacznie bardziej by mi odpowiadał.
Więc ze sterty sześciuset zdjęć wybieram trochę, i montuję trzy części teledysku, zaprzęgając w komputer kilka nowych i zupełnie nieprzydatnych programów obróbki zdjęć. Okazuje się, że to co miałam, wystarczyłoby. Rozmyślam o mojej autorce szablonów, że rzeczywiście można pokochać wycinanki komputerowe, i nie dziwię się, że taka ilość ludzkiej twórczości przeniosła się tamże.

Teledyski, po dwóch dniach i nocy mozolnego montażu, z rodziną bliższą i dalszą oglądam, i biorę udział - zupełnie mimo woli - w tworzeniu mitu Wisełki. Wisełka jest bowiem sama w sobie mitotwórcza. Kto był, ten wie.

poniedziałek, 12 lipca 2010

tablica ogłoszeń

Tradycyjnie wstecz, w datach z przełomu czerwca i lipca, znajdziecie - tym razem tylko kilka - reminiscencji wyjazdowych.

sobota, 10 lipca 2010

w stronę domu

Słońce zachodzi za plecami czerwone, okrągły otwór wypalony w niebie, gdy pędzimy po pustej autostradzie Szczecin-Drezno. Wszyscy Niemcy oglądają mecz z Urugwajem i spiker w radio między przebojami raz po raz komentuje, ale nie rozumiemy ni w ząb, mimo rzekomej znajomości języka.
Przed nami auto-pilot, z czterema rowerami, które stoją na baczność na dachu i ani drgną na zakręcie, tak je Arturo zmyślnie zamontował. Przygryzamy kanapki od Opalonej, błogosławiąc w duchu jej zmysł kulinarno-opiekuńczy, a auto nasze bez klimatyzacji żarzy się w stylistyce narzuconej przez zachodzące za plecami słońce.
Mówię, formuła bloga się wyczerpała, po tych dwóch tygodniach życia jak w bajce. Co napiszę, że jedzenie było smaczne, woda w morzu słona, a pogoda jak w Grecji? - przecież nie to zapamiętałam najbardziej. Gdy napiszę o ogniu z Nieba i żarze, o profesjonalizmie organizatorów i ich ofiarności, gdy biorą na barki wypoczynek rodzin i ich odnowę, by z braku relacji pogubionych na pustyni codzienności, budowali na nowo więzi i zasmakowali życia rodzinnego z najwyższej półki - wyjdzie egzaltacja, wyjdzie enigmatycznie, i nie będę wiedzieć, jak się wytłumaczyć. Więc mówię, formuła bloga się wyczerpała, i pierwsze słowa przychodzą dopiero na widok tego zachodzącego krwawo słońca w bocznym lusterku, ale są to słowa niecenzuralne wg kryteriów politycznej poprawności.
I co ja będę czytał na początek pracy, mówi Arturo, więc piszę, piszę w ramach formuły, co się wyczerpała, w duchu podziękowania za nawigację satelitarną przez Niemcy.