sobota, 31 grudnia 2011

linia zmiany daty

Taki dzień, kiedy powinno się obłożyć twarz błotem z dodatkiem alg, potem zmyć, wyklepać i posypać złotem w nadziei, że jak się człowiek dobrze zakonserwuje, przechodzenie starego roku w nowy mu bardzo nie zaszkodzi.

Nigdy nie poważałam Sylwestra, stały Czytelnik zapewne pamięta. Przez przypadek w tym roku dziś odbieram od krawcowej kieckę z tafty. Tę samą, co ją miałam sama uszyć rok temu, ale pomysł na bal był przebierany, więc szyłam przebranie z lat siedemdziesiątych. Potem tafta była zasłoną na spektaklu u Skakanki w szkole, i zegar na niej wisiał w zamku królewicza.

Dziś chciałabym tylko, by wskazówka spokojnie przeszła w kolejną datę, w bliskim i przyjaznym towarzystwie, z którym jeszcze tyle planów. Oboje z boskim Andy'm nie czekamy na fajerwerki, bardziej chyba na wiosnę. A. Boski jeszcze czeka na swojego starego walkmana - żeby się znalazł. Zakupił bowiem w cenie kolekcjonerskiej kasety magnetofonowe vintage do nauki języków bardzo obcych. I plan ma taki, że od pierwszego stycznia szlifować będziemy każdego dnia tygodnia inne narzecze.

Ale to nasz niezrealizowany plan od pierwszego dnia po ślubie. Chyba nie mogliśmy do tej pory ustalić jednego zestawu wish-listy. Czy w poniedziałek niemiecki, we wtorek francuski, a w środę rosyjski, czy też włoski dla początkujących. Może do emerytury uzgodnimy, oby pamięć nadawała się jeszcze do nauki słówek.

piątek, 30 grudnia 2011

zaginiona

Nie wiem, czy to z powodu informacji zamieszczonej tu poprzednio dowiedziano się, że u nas ferie świąteczne, ale dziś gromada dzieci zwiększa się w porywach do sześciu. Jestem zachwycona, czekam nawet, co wydarzy się jeszcze i kto jeszcze zadzwoni, że podrzuci nam dzieci, skoro u nas już tyle, i chochlą zupę dzielę na talerze.

Wieczorem gubię w trasie z Bratem Bliźniakiem połowę listwy od podwozia.* Wystają nieciekawie śruby. Nie sądziłam, że moje utylitarne podejście do auta (ma mieć cztery koła i jeździć) może zostać wystawione na próbę. Choć bardziej spodziewam się burzy z piorunami na widok Teścia. A ściśle rzecz biorąc, Teścia na widok szkody. Bo Teścia bardzo bolą szkody poniesione przez duże i małe AGD - gdyby sprzęty potrzebowały empatii, byłby doskonałym terapeutą, współczującym świadkiem rażących zaniedbań. Zresztą potrafi naprawić wszystko, z suszarką do włosów włącznie, z czego garsciami korzystamy.

Może zalepię szkodę plastrem, choć spodziewam się, że w takich formatach nie sprzedają.

*boski Andy mówi, że zgubiłam już wczoraj.

czwartek, 29 grudnia 2011

nie ma nas

Zbliżający się koniec roku zastaje mnie w okolicznościach domowych, z coraz większą ilością dzieci. Ferie świąteczne to bowiem dobry czas na zbieranie dzieciaków w brykające stada.

Choć przecież nadal autem bywam, tu i tam. Zwłaszcza cenię sobie możliwość rozpędzenia się, od czasu do czasu, i zmiany pasa ruchu za jednym mignięciem kierunkowskazu. W tym sensie z miastem się zrosłam.

Po chwilach drobnych szaleństw, mieszczących się wszakże w granicach przepisów ruchu drogowego, przychodzą kolizje z martwą naturą. W nieprzeniknionych ciemnościach wokół ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie wiozę Grzybka, znowu wjeżdżam na coś. Na szczęście to nie wystający do wysokości kolan słupek bez odłamanej reszty trzepaka, który rozprułby podwozie na dwoje i mielibyśmy dodatkowy otwór wentylacyjny. To tylko kiepsko wykarczowane drzewka. Przerywają na pół listwę przy podwoziu tak, że się całkiem odspaja i niemal szura po ziemi.

Nie zżymam się na widoki rychłej wizyty u mechanika. Denerwuje mnie bardzo to, że wokół umieszczonego w obskurnym podwórku ośrodka - także dla dzieci ciężko niepełnosprawnych, nie tylko "z wyzwaniami" jak Grzybek - nie ma oświetlenia. Ale przecież tak to społecznie działa: czego nie widać, tego nie ma. Lepiej więc nie doświetlać.

środa, 28 grudnia 2011

chez soi

- Ale dlaczego właściwie nie jadacie razem z dziećmi? - zapytuje Pietruszka z żoną, Yolą.

Tłumaczę się gęsto, a właściwie podaję wszystkie racjonalizacje, względy żywieniowe i grafiki. Mogłabym te powody mnożyć, dla których stół, tak często założony pracami ręcznymi, nie jest właściwie żadnym meeting place, chyba że mamy gości - tych na szczęście ostatnio coraz więcej. A przecież wiem. Wiem, że wystarczy drobna korekta priorytetów i stół mógłby spełniać jakąś rolę społeczną, skoro w końcu i tak wszyscy jemy - nawet jeśli każdy co innego. Niekoniecznie by trzeba w kuchni na stojąco, albo na pralce przy porannej kawie. Może zresztą wspólne posiłki zmniejszyłyby zakres wariacji w menu i czasu przeznaczonego na gotowanie każdemu czego innego.

- Musisz wypuścić żonę z kuchni - Pietruszka uśmiecha się do Andy'ego, któremu mina jakby rzednie, choć przecież jakoś się trzyma.

Yola i Pietruszka. Przy naszym stole z tak daleka. Trzy lata temu dwa tygodnie pobytu w ich domu we Francji były praktycznym szkoleniem, czym jest życie rodzinne. Najpierw po prostu się tam świetnie czuliśmy. Potem u boku Yoli zobaczyłam, że pasja i radość w kuchni sprzyja nie tylko zdrowiu, ale ubogaca smak. Następnie okazało się, że obok siebie może być dzika radość, solidarność w obowiązkach i różnica zdań, która nie przeradza się w otwarty ogień. Oraz nicnierobienie, dużo muzyki, wspólne składanie klocków.

Dobrze nam tam było. Dobrze nam było razem dzisiaj. Czujemy, że jeszcze wiele moglibyśmy od nich zapożyczyć, poza smakołykami z ciasta francuskiego.

wtorek, 27 grudnia 2011

pociąg kończy bieg

Więc boski Andy spełnia swoje marzenie, by spełnić marzenie Grzybka, o którym tenże jeszcze nie wie, że je miał, i pokazać prawdziwe parowozy.

Jedziemy więc. Nic, że osiem stopni oraz aura taka, że gdyby określenie "zupa ze ścierki" (używane onegdaj przez mojego Tatę odnośnie jedzenia stołówkowego) oznaczało nie smak, lecz wizję, to właśnie ono najlepiej ilustrowałoby kolor nieba.

Muzeum jakby wyjęte z minionej epoki, choć przecież jako córka kolejarza bieżące problemy kolei trochę znam. Więc kilka imponujących parowozów. Brodę do góry wyciągam, by spojrzeć powyżej koła jednego z nich, i nadal jestem od tego koła mniejsza. Wchodzimy z dziećmi do niektórych maszyn, choć wyglądają na grożące zawaleniem. Niektóre po prostu nie tyle są zardzewiałe, co same są rdzą. A mają po sto, a nawet po niemal dwieście lat.

Absolutnie jednak największe wrażenie robi na mnie ekspozycja wagonów bydlęcych z tabliczką "Rola kolei w przesiedleniach". Jedyny otwarty na oścież nie ma stopnia i nie da się wejść. Inne otworzyć próbujemy. Muszę bowiem. Muszę bowiem - na obcasiku ze skórki, a płasczu niczym Mary Poppins, z szalem dwukilometrowym ciepłym w najbardziej kolorowe na świecie paski oraz w kapelutku zimowym z brylantem (no dobra, szkiełkiem) wielkości Koh-I-Noor albo Cullinana II* - muszę tam, zawstydzona swoją sytością, wejść. Usiąść na podłodze. Wyobrazić sobie. Poczuć, co oni czuli i poczuć, jak mi dobrze - gdybym jednak zapomniała.

Zapytuję pana z obsługi muzeum, czy te wagony naprawdę przesiedlały. Mówi, proszę pani, one mają wybite niemieckie numery, to wagony z lat trzydziestych. Wolimy nie wiedzieć, co i kogo one przewoziły. Musielibyśmy wtedy to wszystko zamknąć. Przy tak postawionej sprawie, nie proszę już o odemknięcie drzwi wagonu, bym mogła poczuć. Nie umiałabym panu wytłumaczyć.

*największe na świecie diamenty, zdobiące brytyjskie insygnia władzy

the rest is still unwritten

Sukienkę nową pisaniu ubieram - to jeden z prezentów i to absolutnie niespodzianych. I pasuje jak ulał na karnawał. Dziękuję niezastąpionej Graphic Designerce.

Nie napiszę, że Święta zleciały, bo chyba tego byłoby mi właśnie żal - żeby działy się jakby mimo mnie i obok, bez mojego udziału. Choć uczę się z niejakim mozołem, by nie oprawiać swoich oczekiwań wobec Świąt w ramkę rodem z amerykańskiego kina familijnego. Więc nie, już wiem, że nie będzie teledysków. I wiem też, że niepotrzebny opłatek (znam dom, gdzie go zapomniano i nic się nie stało), choć przecież pomaga wydusić kilka ważnych słów, na które w ciągu roku za mało czasu i odwagi.

Za dnia spotykamy się, po nocy oglądamy "Drzewo życia". Jeśli przeczuwam, że całe Święta dokonują się w relacjach między ludźmi, i jakie relacje, takie Święta, film ten utwierdza mnie w przekonaniu. I tylko gdy na te sceny z życia patrzę, żal mi się robi za moją pierwszą niebyłą i niedoszłą powieścią. Bo w tonie była podobna, i jakby też o tym, choć całkowicie pozbawiona mistrzostwa wyrazu.

Cóż. Na pociechę po niedoszłej i niebyłej mogę łzy otrzeć w nową blogową sukienkę.

sobota, 24 grudnia 2011

zamiast życzeń

zapraszam TU.

Nawet jeśli co roku Święta Wam ktoś odwoływał, może tym razem - akurat nie.

Ogarniam ciepłą myślą Czytelników, bez Was pisania by przecież nie było.

Dobrej Wigilii.

wigilia w obrazkach

Przygotowania przybierają charakter dosłownie przyziemny.

Weźmy boskiego Andy'ego, który na ziemi leżąc usiłuje ustawić w stojaku świerk srebrzysty, z rodziny tych wściekle kłujących, cała zaś rodzina stara się wypatrzyć, gdzie się podział pion.

Albo boski Andy ze śrubokrętem do sprawdzania prądu. Mam nadzieję, że to nie ten sam śrubokręt, który z niewiadomych przyczyn dziś od rana pływa w zlewie i zastanawiam się, czy nadaje się do mycia w zmywarce.

Okruszyna rano odkrywa, iż ryba nie rozmroziła się, mimo iż dano jej na to całą noc. Na tę jawną niesubordynację pomstując, wkłada ją do piekarnika, by przyspieszyć proces. obiecuje sobie też, że na następną dłuższą podróż latem, zamiast wkładów do lodówki turystycznej weźmie pangę w glazurze.

Krem waniliowy ma konsystencję sosu, który ostatnio miał konsystencję budyniu. I tak dziś znowu nie zapisze proporcji i za każdym razem, gdy będzie chciała przyrządzić gruszki w wanilii, wyjdzie nie to, co zamierzała.


Dzieci już z samego rana odkrywają wielką torbę z prezentami - pakowanymi przez Okruszynę ciemną nocą - do zabrania do babci. Mity o wchodzeniu przez komin i byciu grzecznym, bo inaczej nic z tego, ulegają radykalnej dekonstrukcji. Skakanka ogłasza, że nie ubierze spódnicy. Grzybek doznaje kontuzji na skutek korby ogólnej. Okruszyna ogłasza, że jak dzieci nie przestaną krzyczeć, Dzieciątko może się przestraszyć i nie przyjdzie. Na własnoręcznie wykonanym plakacie nad pianinem jest już bardzo blisko naszego bloku, na pewno za Mostem Warszawskim.

piątek, 23 grudnia 2011

czekam

Odsyłam tłumaczenie. Mówię Skakance, że zaraz wykonam dziki taniec świąteczny.

W międzyczasie dzieje się wiele ważnych rzeczy. Wszystkie związane są z ludźmi. Ich nie mogłoby zabraknąć przed Świętami. Praca, choć przecież ważna, wydarza się pomiędzy spotkaniami. Pomiędzy paroma ważnymi rzeczami, które słyszę i mówię


Miałam taką obawę, że Święta mogłyby zostać odwołane. Wielkanoc miałam odwołaną, bo na skutek szeroko zakrojonych przygotowań rozchorowałam się akurat w Wielką Sobotę wieczorem. Teraz myślę sobie, że dopóki są wokół mnie ludzie, na których mi zależy, i z którymi odkrywam niepowtarzalne i wyjątkowe części wspólne oraz jeszcze bardziej niezwykłe części różne, to Świąt nikt nie odwoła. I to tam i współgrając z tymi relacjami różnego stopnia bliskości, którego nie będę przecież mierzyć, bo zbyt to wszystko jest nieuchwytne (a przecież jest), wydarzy się Boże Narodzenie.

Czekam, czekam już, lżejsza o dwadzieścia stron instrukcji symulacji hali montażowej fabryki samolotów. Kruche rogale zrobię. Będzie pachniało, dzieci ubiorą choinkę. Nawet jeśli wszystkie bombki po drodze się wytłuką w radosnej krzątaninie, Święta się odbędą. Taką mam nadzieję.

środa, 21 grudnia 2011

the end

Dag dzwoni i opowiada. Same dobre rzeczy. Cieszę się, gdy ludzie obok mnie przeżywają dobry czas, bo zdecydowana większość przeżywa czas trudny z przekonaniem, że sprawy powinny układać się inaczej, niż się układają. Znam okresowo z autopsji.

Rozmawiamy długo. Gdy rozłączamy się, dzwoni znowu, powiedzieć mi tylko to:

"In the end, everything's OK. If it's not OK, it is not the end".

No tak. Dokładnie tak jest. Dziś piszę o tym TU.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

wojna i pokój

Gdy przegrzewa się i laptop, i procesor moich ciągów myślowych, które winny prowadzić do tłumaczenia kolejnych egzotycznych pojęć z chirurgiczną przecież precyzją, przerywam, by z wanny wydobyć Grzybka. Po jasełkach w strojach krakowiaków jest nastawiony patriotycznie i opowiada o żołnierzach, jak również snuje refleksje nad tym, że nie ma wojny.

I w takich chwilach, to poczucie ulgi udziela mi się. Fakt, nie ma wojny. Nie trzeba pakować jednej walizki, wybierać, co się w niej znaleźć powinno, dzieci na rękach do wagonów bydlęcych zabierać. Więc jest dobrze, mimo że grunt spod nóg gdzieś się chwilowo przemieścił i albo ja zmogę to tłumaczenie, albo ono mnie, a z tym nie mogę się pogodzić w perspektywie pierwszej gwiazdki.

Kolejnemu zleceniodawcy odpowiadam, że niestety nie, i po Świętach nie, Brat Bliźniak przecież na lotnisku już siedzi na walizce i naprawdę nie zamierzam dodawać pali wbijanych, czy wierconych, czy kolumn jet-groutingowych do mizernej cichej, która bez fundamentu palowego stała. Więc odpisuję: eliminuje mnie z rynku brak ekspresowych deadline'ów, ale wie pan, nie można mieć wszystkiego.

Ta część wszystkiego, której nie posiadam, chwilowo nie stanowi dla mnie problemu.
No i nie ma wojny.

perfect timing

Obudzona przed świtaniem przez Skakankę, wyrażającą niechęć wobec obowiązku szkolnego po tak intensywnym dla całej rodziny weekendzie, czuję się jak ktoś, kto obudził się w rowie, w wilgotny jesienny poranek, i odkrył, że sturlał się doń z nasypu kolejowego. Zanim zaś wypadł do rowu przez otwierające się znienacka drzwi taboru, spędził dwa dni w pociągu relacji Kijów-Zgorzelec. Jeśli takie jeżdżą.

Ranek przynosi także prezenty: nowy szablon na blog, kolekcję jazzowych kolęd oraz AbezJ na kawę. Pod wrażeniem niespodzianek pozostając, myślę o wielu sprawach. Na przykład jak przetłumaczyć organizację hali produkcyjnej fabryki samolotów, na wczoraj, gdy słońce z okna zamyka mi oczy i mogłabym bez najmniejszego wysiłku zasnąć. Czy obiad Skakance już, czy za pół godziny. Jak wypadnie Grzybek na jasełkach. Kiedy mój Brat Bliźniak pakuje walizkę i przylatuje z London-Luton.

I: czy Czytelnicy mi wybaczą, jeśli chwilowo nie dam rady nic więcej napisać o minionych dniach. Bo przecież obiecywałam, jeśli nie fajerwerki, to przynajmniej pożar i dym.

W laptopie nawala wentylator i faktycznie coś może się zaraz spalić. Nie posiadam żadnych zapasowych kopii czegokolwiek. Czyli z polskiego na nasze: jestem niedzisiejsza, z formą wczorajszą zupełnie, i zaległościami na kilka dni do tyłu.

Życie jest piękne.

piątek, 16 grudnia 2011

wszystko pod kontrolą

Telefon na ogół dzwoni nie w porę.

Jak dziś, gdy po dwóch godzinach krążenia w sprawach w końcu docieram z dziećmi do ziemi obiecanej bramy naszego bloku. Jedną ręką trzymam plecaki i siatki, a drugą usiłuję wyciągnąć paczkę formatu A3, którą listonosz litościwie wcisnął do o połowę mniejszej skrzynki na listy. Przynajmniej nie trzeba będzie chodzić po kolędzie na pocztę, cieszę się, gdy Grzybek woła z klatki schodowej, że ciemno, Skakanka zaś ćwiczy fikołki na poręczy.

I wtedy dzwoni komórka. Dzwoni na tyle długo, że zdanżam podjąć decyzję o nawiązaniu kontaktu z telefonem. Zawartość obu rąk nawiązuje bliski kontakt z posadzką wiatrołapu. Boski Andy zdanża mi powiedzieć, że mam dwanaście minut na odbiór warnika z firmy cateringowej. Warnik to ośmiolitrowy kocioł na prąd, który sam czuwa nad gotowaniem wody na herbatę i kawę, gdy spotykamy się większą ilością osób.

Paczki zbieram, wrzucam z powrotem do auta i jadę, przed dziećmi roztaczając wizję tłumów pozostawionych bez kropli ciepłej wody w niedzielę. I wtedy staje się cud: Skakanka mówi, że mi pomoże. I pomaga. Potem znowu pod domem wyciąga z bagażnika gałąź świerku i jemiołę, trzyma drzwi i w ogóle. Misja zakańcza się w dwadzieścia minut. Jedyną stratą - otarcie zderzaka. Skakanka mówi, że nieznaczne.

czwartek, 15 grudnia 2011

re: lampiony

Wszystkich przerażonych estetyką lampionów uspokajam, że na zdjęciu poprzednio zaostał zamieszczony jedynie system antyspaleniowy. Nagrodzony Noblem parę wpisów temu. Tenże system zostanie zabudowany przez dzieci bristolem i bibułą wg instrukcji przygotowanej przez Mero. Nad półproduktami pracuje już sztab elfów we Wrocławiu i poza. Lampiony będą piękne, wykonane rękami dzieci i będą miały witrażyki.

To na marginesie tego, czym się zajmuję, gdy akurat nie pracuję lub nie gotuję. I wstyd powiedzieć, ale zupełnie nie uważam, że to mniej ważne na przykład od księgowania faktur czy rozwożenia paczek UPS-em. Trochę się tylko martwię, czy na spotkaniu rodzin w niedzielę nie będzie pożaru. Bo dym będzie, jak zawsze.

re: diagnoza na "p"

W komentarzu nie zmieszczę słów kilku na temat "prokrastynacji"- terminu, który znam od dłuższego czasu i nigdy nie wzbudzał mojego zachwytu, jak u Wiśni. To odwlekanie rzeczy nieprzyjemnych, często w nieskończoność.

Więc nie. Nie widzę niczego właściwego w gradacji priorytetów, która nie będzie się opierała na tradycyjnie poważanym systemie wartości. Na przykład: "dorośli powinni oddawać się jedynie zajęciom  przynoszącym zysk materialny", albo "zawsze powinno się mieć wszędzie porządek". Albo "zapobiegliwość jest kluczem do szczęścia".

Jestem przekonana, za Franklem, że jeśli człowiek widzi sens i cel, jest zdolny przetrwać wszystko i zrobić wszystko. Jak sam Frankl, który w obozie koncentracyjnym nie zamarzł, prowadząc w duchu dialog z żoną (o której nie wiedział, że zmarła w innym obozie). Albo robił notatki do książki.

Schodząc na ziemię: nawet torebkę chce się posprzątać, gdy okazuje się, że nie można znaleźć paragonu. Ale cudownie jest naprawdę przy tej okazji siebie samej nie ochrzanić, używając na przykład słów: "głupia, nie wiesz, że zawsze trzeba mieć wszędzie porządek"? Nie trzeba. To znaczy ja już nie muszę. Zaś dla spraw, których sens widzę, jestem w stanie poświęcić bardzo wiele wysiłku.

środa, 14 grudnia 2011

niepragmatycznie

Odkrywam wczoraj, że wylało mi się do torebki mydło antybakteryjne - kieszonkowa pozostałość wakacji i życia wędrownego. Ratuję moleskine z ołówkami, czyli przenośny zestaw do wprawek z prozy codziennej (teksty głównie w postaci things-to-do, jak również kilometry zaleceń terapeutów, którzy wiedzą, jak ze spontanicznego Grzybka zrobić szablon wzorowego ucznia, gdy wiek szkolny nadejdzie). Resztę pozostawiam utopioną w mydle. Odkładam na później nawet martwienie się, co tam jeszcze zostało poza chusteczkami do smarkania.

Zresztą nie tylko to. Odkładam na później wiele spraw. Przypomina o tym jakże groźna korespondencja od operatora telefonii, że wkrótce już do nikogo nie zadzwonię. Gdyby uczniowie i zleceniodawcy nie odkładali na później płacenia za moje faktury, miałabym pewnie większą swobodę rozmowy przez telefon.

Boski Andy zauważa słusznie, że nie potrafię liczyć. Niestety, część mózgu odpowiedzialna za zmysł przedsiębiorczy, jako nieużywana, skurczyła się zapewne do rozmiarów łebka od szpilki. Gdy zamierzam się tym przejąć w końcu nie na żarty, dzwoni zleceniodawca z tłumaczeniem. Tego samego dnia boski Andy dostaje niespodziewaną podwyżkę w wysokości mojego ZUS-u.

Bo moje życie zawodowe chwilowo wypełnia zasadniczo praca nad relacjami. Albo raczej: nauka od podstaw. Resztę układam do tego. Albo układa się sama.

wtorek, 13 grudnia 2011

epoka wynalazków

- Poproszę watę.
- Jaką? - pani magister domaga się wyjaśnień. - Taką bawełnianą, czy taką bardziej chłonną?
- Żeby się nadawała do wypchania przytulanki zrobionej ze skarpetki - odpowiadam trzeźwo. - Więc zasadniczym kryterium wyboru będzie taniość.

Skakanka bowiem robi mysz zadaną do domu, a do szkoły spakowała wszystkie owdowiałe skarpety nie do pary, żeby zrobić jeszcze więcej. Co za ulga w szafach.

To w ogóle dzień pełen wynalazków. Powinnam najpierw wspomnieć samodzielne obcinanie grzywki. Potem wizytę Mero, która, również z samodzielnie obciętą grzywką, przyszła zademonstrować przy śniadaniu system antyspaleniowy lampionu roratniego. Bowiem potrzebnych będzie wkrótce kilkadziesiąt. Nie wiedziałam, że kobieta może posiadać scyzoryk marki McGyver, w którym brakuje jedynie pilniczka do paznokci i wodotrysku. I patrzę, jak Mero prezentuje: rozżarzonym drucikiem wypala dziury w plastiku, potem drucik gasi w kawie i oblizuje celem wysuszenia.

Bardzo jestem wdzięczna za system i racjonalną ocenę sytuacji przed kolejnym tłumnym spotkaniem rodzin. Ja tradycyjnie ginę w szczegółach.

W załączeniu stelaż nagrodzonego Noblem systemu. Do dalszej zabudowy, ma się rozumieć, podręcznik w pdf już wkrótce.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

bo czas antenowy krótki

Korzystając z czasu antenowego, który wkrótce zostanie zabrany przez boskiego Andy'ego wraz z modemem do internetu (zarządził dziś bowiem work at home i nie chodzi o zmywanie), chciałabym kogoś pozdrowić.

Pozdrawiam zatem Sąsiadów z dołu, z którymi w nieco zwariowanej rzeczywistości przeziębień i wyzwań codzienności łatwiej nam się komunikować elektronicznie, niż spotkać na kawie. Ale przecież wiemy, że w końcu się uda; jako zakładnika - my przetrzymujemy ich kubek, a oni nasz talerz. Póki co, zadowalamy się spotkaniami przy windzie.

Pozdrawiam także Czytelników w promieniu od kilometra do tysiąca paru. Jeśli oskrobaliście już szyby auta, najtrudniejszy moment dnia macie już za sobą. Przy kawie będę myśleć, jak dobrze, że jesteście. Poza tym wkrótce Święta. Tym, co się nie cieszą, mówię: dajcie się w tym roku zaskoczyć.Wystarczy odkopać w sobie trochę dziecka, którego jeszcze nie odarto ze spontaniczności, ufności i twórczego zapału.

piątek, 9 grudnia 2011

dwa pstryki pirotechniki

Uważny Czytelnik zauważy wątki zaniedbane. Dajmy na to wątek lampionów. Nie sądzę, by kogoś skręcało z ciekawości, jak przy czytaniu Agathy Christie, ale nie będę pozostawiać tej kwestii w sferze domysłów, w razie gdyby ktoś był bardziej dociekliwy.

Lampiony są. Z firankami z bibuły i very simple. Grzybek z zapałem narysował na nich kulfonowate serca (o noł, nie wyszło mi - to nic, będzie taki balonik, optymizm naszego syna pozostaje niewzruszony). Stan zdrowia dzieci uniemożliwił próbę ogniową. Za to Mero dopracowała technologię produkcji lampionów do perfekcji, z systemem przeciwpożarowym włącznie. Ponieważ mogę tu robić, co zechcę, przyznaję jej właśnie mini-nagrodę Nobla.

Aresztowanych w domu z powodu ww. wirusów, odwiedzają nas A&J. Przy przesolonej rybie oraz cieście zaplanowanym na spotkanie większej grupy osób, z którego nic nie wyszło, uczą nas grać w "Fasolki". To gra karciana, w której robi się biznes; boski Andy dostał ją na imieniny w pakiecie z kursem dla początkujących. Biznes idzie mi tak samo, jak na co dzień, a może z sadzeniem fasolek nawet ciut lepiej niż działalnością nadzwyczaj gospodarczą.

Wygrywają goście. Z radości zapominają zabrać świeczek do lampionów, które przyniósł listonosz. Znacznie mniej zaawansowane technologicznie niż system przeciwpożarowy Mero, bo na bateryjki. Według opisu na zananym serwisie aukcyjnym miały się zapalać na dmuchnięcie, ale to ściema, gdyż jest pstryczek. A&J oszczędzają komentarza mojej blond naiwności, ale ja wiem, że gdyby nie zapomnieli zabrać świeczek do domu, właśnie usiłowaliby sprawdzić, czy jednak zapalają się na dmuchnięcie.

czwartek, 8 grudnia 2011

if on a winter's night

Skakanka zwieziona do domu ze szkolnej wykładziny dostaje gorączki, bowiem jeśli coś postanawia, na ogół tak się właśnie dzieje. Więc z wybujałych planów na najbliższy łykend wypali chyba tylko wspólne rzeźbienie kartek świątecznych, na które materiały dostarczył jak zwykle ten magiczny sklep obok Akademii Sztuk.*

Skakanka dołącza do zatkanego od wczoraj Grzybka, obwieszczając kolejny okres aresztu domowego. Coś jakby przygnębienie na skutek zmiany zamierzeń chce mi usiąść na mostek. I to jest właśnie ten moment, na który czekałam od listopada, mimo że Wiśnia grała już "Soul Cake" mniej więcej w czasie, który opisuje, czyli dni zaduszne. To jest moment na odpalenie If On A Winter's Night Stinga. Ciągle tej radości jeszcze odmawiałam sobie, by nie cieszyć się za wcześnie, na wypadek, gdyby Boże Narodzenie w tym roku jednak odwołano.

Gdybym mogła, rozdałabym teraz Czytelnikom sto płyt, i zdalnie łączylibyśmy się w oczekiwaniu na Święta, w czasie wielkiego powrotu, słuchając harf, mandolin, folkowych skrzypiec, i tej opowieści o marynarzu, który w czasie sztormu z oddali widzi światła swojego domu.

*Z tymi, co znają mój zachwyt dla nazw kolorów, dzielę się nowym odkryciem: indygo. Kto by pomyślał, że granat to ciemny jak noc.

po mieście

Gdy jedziemy z Grzybkiem na drugi koniec miasta po opinię do lekarza, podmuchy wiatru zwiewają nas nieco na lewą stronę. Grzybek chudziutki i marny jak trzy grosze, zastanawiamy się z lekarką, jak z niego zrobić Adamka albo Kliczkę. Pani doktor opowiada potem o różnych rodzicach, którzy do niej przychodzą, a zwłaszcza o jednym tacie, który krzyczał na trzymiesięczne niemowlę po szczepieniu. Gdy tak sobie rozmawiamy, rozmyślam, jak z rozmawiania przejść do działania i ratować świat. Zupełnie jakby się dało.

Gdy wracamy po mokrej czteropasmowej drodze środkiem miasta, widzimy wszystkie wozy ratunkowe w jednym miejscu. I auto okręcone wokół lampy ulicznej tak przedziwnie, jakby ktoś tę trasę usiłował pokonać pod prąd. Kobieta na mokrym chodniku na poduszce leży, a nad nią całe mnóstwo ludzi w uniformach, którzy niewiele mówią, nie płaczą, choć można by, tylko w skupieniu robią, co się da.

Już nigdzie się nie spieszę. W domu pranie wieszam i obiad podaję. Zleceniodawca zjawia się z pieniędzmi jak Mikołaj święty. I zastanawiam się, czy skoro nie da się zrobić wszystkiego, da się zrobić cokolwiek.

środa, 7 grudnia 2011

wszy(stko) albo nic

Żeby nie było tak odlotowo, w mikołajki gruchnęła także wiadomość z przedszkola, że wszy są. Natychmiast zaczęło mnie wszystko swędzieć, mimo że u Grzybka ani śladu przypadłości i teraz nie wiem, czy wylewać na niego zalecane specyfiki profilaktycznie dla własnego lepszego samopoczucia. Za moich czasów mówiono, że we Wrocławiu wystarczy dziecku zamoczyć głowę w Odrze i problem pasożytów skóry zniknie raz na zawsze.

Poza tym? Skakanka w szkole usłyszała, że w Adwencie należy odmawiać sobie przyjemności i ona w takim razie odmówi sobie chodzenia do szkoły. I woli zapaść w sen zimowy. Poniekąd to rozumiem. Nasz dom rano powinien stawiać na nogi wystrzał z armaty, stosowane przeze mnie łagodniejsze środki są zawodne. To nic, myślę, obliczyłam że do wiosny już tylko cztery miesiące i każdy coraz ciemniejszy poranek wprost do wiosny prowadzi.

Co do Adwentu będę upierać się przy tym, że zamiast sobie odmawiać jak Szymon Słupnik lepiej zadbać o to, by ogólny poziom bliskości z innymi w domu wzrastał. Bo życie ucieka, można się z nim minąć, snując plany, jakoś się tego obawiam bardziej niż innych rzeczy.

wtorek, 6 grudnia 2011

the book of luminous things

Gdy jedziemy, okazuje się, że Urząd Miasta pozapalał dla nas na ulicach wszystkie świąteczne dekoracje. Więc świecą, gwiazdki, śnieżynki i diamentowe żyrandole, wzdłuż arterii przecinającej Stare Miasto na pół.

Wyremontowano też dla nas Synagogę pod Białym Bocianem, gdzie koncert. Zajmujemy miejsce i to jest ten moment, że już zaczynam wierzyć, że się spełni. Instrumenty i krzesła dla muzyków też zdają się to potwierdzać, choć przecież jeszcze chwilę czekamy. I nadal nie dowierzam.

A potem wychodzą wszyscy. Kwartet smyczkowy, kontrabasista młody a sławny, kompozytor do gitary i kompozytor do fortepianu (w Niebie będzie fortepian i ja będę umieć na nim grać, zyskuję pewność później). I Aga. W białej tunice krótkiej, tak prostej jak szpitalna koszula, bo jej nie potrzeba oprawy z satyny i pereł. I śpiewa.

Litery na ścianie wysoko nad nią hebrajskie i nic nie rozumiem, ale układają mi się w coś, co tylko Bóg mógł człowiekowi powiedzieć bez zastrzeżeń. W tłumaczeniu na polski wychodziłoby: "Jestem który Kocham".

Poza tym, drodzy Czytelnicy, Okruszyny już nie ma. Muzyka zmiotła ją kompletnie, zawieruszyła się gdzieś między rzędami krzeseł. I kto teraz obiady będzie gotował? Boskiemu Andy'emu, co ją tak zaskoczył, że sam się dziwi?

niespodzianka

Bo film Fireproof był trochę jak granat wrzucony do studzienki ściekowej. Znaczy tematy przyklepane wyrwał z odrętwienia i okazało się, że dawnośmy z Andym się nad pewnymi kwestiami nie zastanawiali.

Ale chcę opowiedzieć dziś o sequelu tej pamiętnej projekcji. I muszę się odnieść do tego, na co patrzę. A patrzę na dwa bilety na koncert. Koncert Agi Zaryan, której przecież od września słucham prawie non stop. Tej samej Agi, którą zawieźliśmy naszym niemieckim przyjaciołom jako wizytówkę polskiej muzyki - i byli zachwyceni, gdy ich dom się napełnił po sufit dźwiękami z Picking Up the Pieces.

Bilety na koncert kupił z własnej i nieprzymuszonej woli boski Andy. Sam wpadł na pomysł. Po raz pierwszy w dziewięcioletniej historii naszego małżeństwa nie są to bilety darmowe od pracodawcy. Na koncert - w ogóle po raz pierwszy. Do tej pory nie wierzę. I dziś wieczorem na koncercie jeszcze będę się szczypać.

Żony, wyślijcie mężów na ten film. A, i jeszcze zaczną dzwonić z pracy i pytać, jak leci.

A tu Aga.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

siostra

W imieniu Skakanki dziękuję Czytelnikom za wszelkie wyrazy. Uznania.

Skakanka nie była wszakże zachwycona faktem opublikowana zdjęć w sieci, bowiem w jej opinii praca była niegotowa. Brakowało aniołów i pasterzy. Więc dolepiła i prosi, by zamieścić objaśnienie. Pierwszy pasterz od lewej ma na imię Marta.

Dziecko, pytam, a skąd ty wiesz, że to Marta?
No przecież Marta to siostra Marii, no to co, nie było jej przy tym?
Potakuję ze zrozumieniem, zastanawiając się, jak Skakance wytłumaczyć koligacje rodzinne i że Marii było w historii tego akurat Dziecka kilka.

piątek, 2 grudnia 2011

ubezpieczeni

Listy z ZUS-u nie należą do moich ulubionych, gdyż na ogół wzywają do składania wyjaśnień na tematy, na które nie mam zielonego pojęcia. W tym, co przyszedł dzisiaj, to ZUS chce mi wyjaśnić, ile wyniesie moja emerytura. Przedstawiona kwota opiewa na 99,40 miesięcznie obecnie, a za lat trzydzieści - 226,20. Patrzę kilka razy: to nie chochlik drukarski.

Najpierw myślę, że może lepiej w wiek emerytalny nie wchodzić w ogóle. Potem obliczam i wychodzi mi, że na brulion i ołówek starczy. A właściwie to zapasy brulionów i ołówków mam takie, że na jesień życia będzie jak znalazł. Widywać mnie będzie wtedy Czytelnik, jak zakutana w kilka płaszczy różnego pochodzenia, z szalikiem zawiniętym jak chustka wokół głowy, a zwłaszcza wrażliwych zatok, przemieszczam się z jednego punktu wydawania zupy do drugiego. Arturo, który właśnie od nas wyszedł mówi, że J, którego dziś widzieliśmy w Gogolinie, dla nas z powrotem uruchomi prowadzoną za czasów studenckich kuchnię dla biednych. Na pewno nie będę się rozpychać łokciami ani awanturować w kolejce, ściskając w kieszeni ogryzek ołówka.

Potem, na cieplejszych i mniej strzeżonych klatkach schodowych zobaczy Czytelnik, jak przycupnięta w kąciku na przedostatnim schodku i w takich rękawiczkach bez palców, dla komfortu pisania, notować będę to i owo. Chyba że Alzheimer, wtedy nie.

Gdy ja puszczam wodze fantazji, nasz rehabilitowany Grzybek, w towarzystwie boskiego Andy'ego, sam pisze list do Świętego Mikołaja, wyprzedzając wszystkich terapeutów, z którymi się widuje. Będę mieć z kim dzielić się brulionami.

czwartek, 1 grudnia 2011

dwie prędkości

No więc gdy ja wczoraj siedzę obok sterty albumów, w tym tego o van Goghu, zakupionego w towarzystwie Yoli w tej małej uliczce obok Musee d'Orsay, i nadzoruję prostowanie się pod nimi siatki prostopadłościanu wyciętej z bardzo zrolowanego bristolu, Skakanka się zajmuje.

Wiem, bo co chwila wpada pokazać, czym. Oczywiście nie ma czasu sprzątać. Może z czasem dojdziemy z boskim Andym do jakiegoś consensusu, bo póki co, ja wolę, jak ona nie ma czasu na sprzątanie z powodu czytania lub innych prac własnych, a boski Andy uważa, że wstawanie rano i znajdowanie skarpetek na stole źle rokuje na czasy nastoletnie, które nadejdą niebawem. Ale to na marginesie zupełnie.

Więc siatka prostopadłościanu na lampion nadal się zwija. Ze świeczkami wypadło blado: najpierw, gdy O.Łukasz, niosąc sklejany własnoręcznie lampion z witrażami, które przyćmiłyby blask katedry w Reims, powiedział do Grzybka: o jaka ładna świeczka, a my wiedzieliśmy, że to tealight porwany z domu w ostatniej chwili. A potem znowu, gdy w kluczowym momencie po epiklezie, szklany świecznik wytoczył się z łoskotem spod ławki.

A Skakanka woła, mamo chodź. I pokazuje, czym się zajmowała. Zobaczcie sami. Od dłuższego czasu już widzę, że dzieci są jakieś trzy kroki przed moimi o nich wyobrażeniami.


środa, 30 listopada 2011

kaganek

Dziś do tematu konstrukcji lampionu podejście drugie.

Powie Czytelnik: no przecież lampiony to dzieci powinny robić, czy to nie pewien infantylizm? Prostuję: zadanie jak najbardziej dla dzieci, ale O. Łukasz, skądinąd geniusz zwracania się do dzieci bez infantylnego, protekcjonalnego zaciągu, powiedział: "Poproście tatę. Lub mamę". Więc wypada na tego, co więcej czasu spędza w domu.

Projekt lampionu, który znalazłam, zakłada, że będą nawet firaneczki w oknach. Nie wiem, czy samodzielnie na szydełku dziergane - jeśli tak, wydłuży to procedurę o kolejnych kilka dni lub tygodni. Córka chwilowo zajęta robieniem z papieru zabawki "piekło-niebo", którą - po andrzejkowych wróżbach w szkole - nauczyła ją robić koleżanka. Wszystko już zatem wiadomo, kto będzie mężem Skakanki i jaka historia zbawienia. Nad kondycją polskiego szkolnictwa chciałam osiwieć już dawno, dziś z pewnością jestem bliżej niż dalej. Zaścianek i zabobon, nie zaś oświaty kaganek.

Syn z przyniesionych patyków robi połapkę na złodziei, co ukradli sąsiadowi rower.

Myślę, że w okolicach Wigilii lampiony będą kompletne, z firankami, lastrykiem i wi-fi. Chwilowo na roraty chodzimy z chińskim lampionem z Ikei oraz kompletem świeczek.

wtorek, 29 listopada 2011

wish me luck

Miałyśmy z Mero zmądrzeć i zjeść w końcu dla odmiany zdrowe śniadanie w barze sałatkowym, gdzie dają też dobre zupy kremy. Nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, że zrezygnowałyśmy z zupy na śniadanie i wylądowałyśmy ponownie w czekoladziarni, z lodami waniliowymi do kawy i herbaty. Może następnym razem własne kanapki i termos w parku - i wyjdzie coś bardziej pod zdrowe odżywianie. A może nie.

Teraz powinnam zacząć konstruować lampion na roraty, by zdążyć przed schabowymi i wywiadówką, na której wszyscy rodzice się pozagryzają, jak widać na forum. Mówię Mero, że z lampionami same traumatyczne wspomnienia: płonący lampion, lampion z przewracającą się świeczką, lampion brzydki, lampion rozpadający się, parafialny konkurs na lampiony. Więc chcę kupić w znanym sklepie sprzedającym eleganckie sprzęty do domu jakikolwiek, z ostrokrzewem albo nawet w kształcie klatki na kanarki. Mero mówi, że każdy, nawet najgorzej zrobiony i płonący lampion jest lepszy niż wykonany przez małe chińskie rączki.

Znalazłam nawet w sieci kurs obrazkowy.

poniedziałek, 28 listopada 2011

pisanie na ścianie

No przecież nie, nie odlecieliśmy.

A&J mówią, że utknęłam na rotawirusie, a ja tłumaczę, że jeśli nie piszę, to tylko dlatego, że pisanie biorę w ryzy zdrowego rozsądku. Czyli że się powstrzymuję. Czas zapełniam na przykład ostatnim szlifem tekstu o tiokarbamidzie. Albo sprzątaniem po hydraulikach, od sufitu do podłogi. Albo zajmuję się życiem towarzyskim. I palcami stukam po stole, zamiast w klawiaturę, jak palacze, co nie wiedzą na odwyku, co z rękami robić.

Gdyby więc kiedyś by mnie zamknięto, zapewne w wyniku jakiejś strasznej pomyłki, w zakładzie karnym, już po dwóch tygodniach nie byłoby miejsca do rycia zdań gwoździem po ścianie. Klawisz przynosiłby mi wtedy wiaderko tynku, zacierałabym, malowała, i zaczynała rycie od nowa. Ktoś biegły w matematyce mógłby sprawnie wyliczyć, po jakim czasie skończyłoby mi się w celi miejsce na łóżko i nocnik, jeśli co dwa tygodnie metraż zmniejszałby się o trzy milimetry świeżego tynku i milimetr olejnej lamperii.

I tylko potem cała nadzieja w archeologach, żeby warstwę po warstwie zdjęli. Bo tynkując, trochę byłoby mi żal tych zapisanych zdań.

A może nie. Cenne zazwyczaj jest to, czego mało.

czwartek, 24 listopada 2011

my zaś odlatujemy

Gdy Skakanka wyprawiona z Andym w szron i do szkoły, a Andy w szron i do pracy, Grzybek zagaduje: Mamo, zróbmy z kołdry namniot. Dobra, chętnie przystaję, lepszych pomysłów jakby na tę chwilę brak. Mamo, zakryj tą dziurę. Ok. Mamo, będziemy udawać, że nas nie ma.


Świetnie, myślę, to ten moment, że wydaje się to być najlepszym wyjściem z sytuacji. Udajemy więc jakiś kwadrans, niespecjalnie nawet odzywając się do siebie, bo przecież trzeba się skupić na przebywaniu w namniocie. Który tak naprawdę po chwili okazuje się być rakietą. To mi też jakoś odpowiada.

Po chwili od strony kuchennej betonowej płyty rozlega się chrzęst i stukanie. Synu, zrywam się, nagle przypominając sobie, dziś przychodzą hydraulicy ze spółdzielni wymieniać zawory wody. Zapowiedzieli, że zdemolują kafelki piłą typu gumówka i będzie se pani musiała takie drzwiczki wstawić. Próbuję się uchwycić niedawno zasłyszanej tezy, że często destrukcja to początek nowej jakości.


Grzybek chowa swoje skarby w swoim pokoju, a ja się zastanawiam, w którym zmieszczę zawartość kuchni. Tak czy inaczej, dzień zapowiada się odlotowo.

środa, 23 listopada 2011

nie mogę

Nie, nie mogę po prostu. Nie ma we mnie już zgody na prozę, która może i jest błyskotliwa potęgą metafor, ale tylko dlatego, że daje ujście cierpieniu większemu niż słowa. Nahaczem zachwycał się Stasiuk, że młody i wrażliwy, a potem Nahacza znaleźli w piwnicy, bo nikt nie odczytał między wierszami, nikt w młodej prozie nie odkrył listu w butelce, wołającego na pomoc wobec pustki zgniatającej bardziej niż ocean nad Rowem Mariańskim.

I nie będę się zachwycać żadną prozą, co woła na pomoc, Bargielską ani żadną inną, i nie będę jej dawać lajka na fejsie, bo będę słyszeć w niej tylko wołanie o pomoc. I pisanie nie może być w zastępstwie zajmowania się prawdziwym życiem, jakkolwiek by nie bolało.

Przemyślałam sobie. Albo latami przeżyłam.

jak nie napisałam doktoratu

Mero pożycza mi Obsoletki Bargielskiej i trochę się wzbraniam, bo na teraz coś bardziej pod Wesołe Przygody Koziołka Matołka względnie Polyannę byłoby bardziej wskazane.

Nie tylko dlatego się wzbraniam, że na Bargielską zęby sobie ostrzą Wysokie Obcasy, by jej ogromną wrażliwość do własnej szuflady zatrzasnąć. Tu zaraz wszyscy miłośnicy Obcasów się żachną, że Obcasy właśnie przyjazne i bezzębne, i jak śmiem być hamulcową postępu, co nie zna się na prawdziwych problemach kobiet. To uspokajam: wszystko przerobiłam. Jako absolwentka najbardziej pro-gender uczelni na Dolnym Śląsku mogłabym mały wykładzik ze społecznego konstrukcjonizmu. Jakby trzeba było teorię dyskursu przybliżyć, no problem. O przemocy władzy i patriarchacie w elżbietańskiej Anglii - od ręki. O opresji, represji, depresji i rolach - w trymiga.

I taka scena mi się przypomina, jak w ciąży ze Skakanką będąc niosłam swój kolejny rozdział pracy magisterskiej z feminizmu, wolnej woli, Szekspira i Levinasa do swej promotor, i wymamrotałam, że doktoratu raczej nie dam rady, bo słabuję z dzieckiem w drodze. I pani doktór nauk rzekła: to nie wiem, czy pani gratulować, czy współczuć. Nie potrafiłam wtedy szybko ubrać w słowa, iż nie rozumiem, czemu złe samopoczucie ciała przeczy radości z X-a, co zechciał we mnie zamieszkać, ale już wtedy chyba cała koncepcja "płci jako kostiumu" w Jak wam się podoba legła w gruzach. W kostiumach bowiem nie powstaje nowe życie - na tyle już widoczne na obronie, iż było jasne, że do egzaminu nie przystępuję sama.

Doktoratu więc i tak nie byłoby o czym pisać. Zresztą znacznie fajniej pisać na tematy codzienne. A Bargielska? mimo że w takiej stałej smutno-ironicznej tonacji, za to bez patosu, literacko jest genialna. Mam nadzieję, że Mero nie chciała, żebym na własnym blogu zamilkła z poczucia braku kompetencji.

wtorek, 22 listopada 2011

śniadanie na trawie

Gdy drodzy Czytelnicy właśnie docierają do miejsc pracy, z aromatem kawy na myśli, Okruszyna poszukuje samochodu. Nie, nie nowego na allegro, bo tamten co był nieco powgniatany. Poszukuje tego samego co zawsze, w rzędach zaparkowanych aut wokół bloku, które pod szronem wyglądają z grubsza podobnie. Z pomocą przychodzą studenci z dziesiątego piętra, którzy akurat widzieli i wiedzą.

Szron dość łatwo schodzi i gdy mam ochotę narzekać na porę roku, słowa przecież układają się w zdania i co z tego, że jak zwykle bez fabuły. Uśmiechając się pod nosem, myślę wtedy, że ludzie co piszą mają łatwiej niż ci, co nie, bo patrzenie na sprawy z boku daje jakby większą wolność. Wszystko zresztą, co wytrąca z torów rutyny. Bo szynami rutyny dni przemierzając, ludzie się nie uśmiechają. Wtedy starsza pani co mnie mija powiada wesoło, ale zmroziło szyby. Odpowiadam, że w istocie rzeczy i od razu się zastanawiam, czy aby nie świadek Jehowy i czy to nie wstęp do wręczenia archiwalnego numeru "Strażnicy". Ale nie, spieszy dalej bez żadnych czasopism pod pachą; po prostu ktoś, kto łapie dystans na tyle, że widzi poza własny horyzont.

Potem z Mero jemy na śniadanie lody i pijemy czekoladę. Wiem, to dość niekonwencjonalne i nikt poza nami nie ma na to czasu. A szkoda, bo więcej ludzi by się uśmiechało, gdyby robili podobnie. Tym bardziej jestem wdzięczna boskiemu, że zostaje w domu tę godzinę z Grzybkiem. Wyrwana z rutyny, wracam do biegunki syna i zastanawiam się, jak ją pogodzić z pochodnymi mocznika po angielsku, mimo że odległość między tymi dwoma teoretycznie nie aż tak wielka. Potem weryfikuję, że bardziej wracam do Grzybka niż jego biegunki. A teraz resztkami swojej słabej silnej woli wracam do publikacji o tiokarbamidzie.

poniedziałek, 21 listopada 2011

never leave your partner behind, especially in a fire

Po obejrzeniu filmu "Fireproof" wiem, dlaczego każdy chłopiec chce zostać strażakiem.

Recenzji nie będzie, bo jak podali, to kino amatorskie z dwójką tylko zawodowych aktorów. Najpierw myślę, że w roli ciemnoskórego przyjaciela głównego bohatera świetny byłby Denzel Washington w wersji sprzed jakiś dwudziestu pięciu lat, a potem uznaję, że dobrze jest z tą obsadą, jaka jest. Nawet jeśli ona nieziemsko piękna i bez śladów starzenia czy nadwagi.

W filmie generalnie chodzi o co innego niż Złote Lwy, Niedźwiedzia na Berlinale, czy jakieś inne zwierzęta w nagrodę. To konkretny kurs wychodzenia z kryzysu małżeńskiego, i jak twierdzi boski Andy, podany w sposób całkowicie przyswajalny dla mężczyzny, który na sam dźwięk słowa "praca nad relacją" dostaje apopleksji. Nie tylko ze względu na błyskotliwe momenty typu comic relief.*

Patrzę też z dumą na Ralphetkę, tę samą, z którą dawno temu usmażyłyśmy półtora słoika marmolady, a teraz właśnie zorganizowała seans kinowy dla setki widzów i promienna taka przemawia do mikrofonu - niczym zawodowa stewardessa. I nie każe zapinać pasów, choć wszyscy czekają z lekkim napięciem, co to właściwie za film, wyświetlany poza obiegiem komercyjnych kin. Gdy zapalają światło po projekcji, jedni płaczą, inni milczą, wszyscy wychodzimy. A&J to nawet trzymając się za ręce.

Wychodzimy wychodzić z kryzysów, wąską drogą i ciasną bramą.

*comic relief to scena komiczna w dramacie czy tragedii - stąd tylu błaznów u Szekspira.

usługi sanitarne

I przepraszam wszystkich, z którymi widziały się nasze dzieci w te dwa dni weekendu, gdy wydawało się, że już zdrowi.

Grzybek dziś z całą pewnością zdrowy nie jest. Ale są tego pewne plusy dodatnie. Bardzo potrzebuję rąk pełnych roboty, nawet jeśli na skutek jego co chwila pełnych spodni (niech Czytelnik wybaczy realizm prozy). Bardzo potrzebuję negocjowania ubrania pampersa i jego w tej kwestii żartów. Wszystkiego, co mnie jak najbliżej ziemi trzyma. Nawet jeśli korekta bardzo interesującej publikacji o pochodnych mocznika musi chwilę zaczekać.

Zdrowia wszystkim, najbardziej Arturowi i Opalonej, co z jednej miski z nami jedli.

piątek, 18 listopada 2011

weihnachtsverkauf

A propos pierniczków na miodzie i ewentualnego jarmarku bożonarodzeniowego, rotawirus w domu jakby zmusza do porzucenia wszelkich działań w zakresie żywienia zbiorowego.

A pamietam na tym polu liczne zasługi.

Weźmy czasy studenckie. Mało kto spędzał wakacje w niemieckim domu spokojnej starości, a my z Ralphetką - owszem. Przecież nie jako pensjonariuszki, choć obowiązkowym elementem przeszkolenia była jazda na wózku inwalidzkim w charakterze pasażera. Żeby uwrażliwić na to, iż wozimy ludzi, nawet jeśli większość z nich nie mówi lub naprawdę słabo kojarzy. Ale to temat na zupełnie inny wpis.

W ramach naszej odpowiedzialności za część terapeutyczno-rozrywkową poproszono nas o usmażenie marmolady na Weihnachtsverkauf. I okazało się, że to się robi w Niemczech inaczej niż w Polsce. W rękawiczkach, czepkach oraz sterylnych fartuchach, mimo iż do dyspozycji jedynie - na pierwszy rzut - 3 kilo brzoskwiń.

Skomplikowane procedury obierania, krojenia, pestkowania, ważenia i smażenia,  jak również wkładania do zahartowanych w piecu słoików (zlecane nam telefonicznie przez dział pracowników socjalnych piętro wyżej) - a może bardziej nasze w tej dziedzinie potknięcia - sprawiły, że efektem trzech godzin spędzonych w naszym laboratorium kosmicznym NASA było zaledwie półtora słoika dżemu.

Wieść o tym niefortunnym początku gruchnęła po całym dziale administracyjnym. Przychodzono sprawdzić dowody rzeczowe. Potem przecież nasmażyłyśmy jeszcze z sukcesem wagon marmolady. A każdy niepełny słoik, jako felerny, mogłyśmy zabierać do domu. Wraz z czarnym chlebem z Lidla nasze dżemy tworzyły niezapomniany smak lata.

czwartek, 17 listopada 2011

nowe pastylki

Drobne zmiany w Apteczce obok.
Nie, żeby jakieś przejście na drugą stronę lustra, choć może trochę.
Wiem, że Czytelników mam ze skrzydła lewego i prawego, takich i takich, razem jakby jeden anioł stróż czytelnictwa.

Podejmuję jednak ryzyko pewnego coming outu bez względu na to, jak te skrzydła zamachają. Bo nie chcę, by Czytelnik trwał w błędzie co do tego, "skąd ja mam ten entuzjazm". Nie jestem perpetum mobile. Raczej urządzeniem często niedomagającym i wymagającym wielu nakładów inwestycyjnych.

Aha, miałam dodać, że ten blog po drugiej stronie lustra, zainspirowany pobytami na Wyspie Wolin, to nie zbiór kazań a la Tomasz a Kempis, ale jedynie zapiski z pewnej drogi. Porywającej i dla każdego, dlatego się dzielę.

A czy kiedyś te wpisy wydadzą mi się bardziej czy mniej trafne? Cóż, na zdjęciach też jesteśmy grubsi i chudsi, zmęczeni i promieniejący.

opieka społeczna

I teraz nie wiem, czy zmysł przedsiębiorczości mi zanika, czy on się nigdy nie zdołał wykształcić. Weźmy wczorajszy dzień.

Gramy ze Skakanką w Monopoly. Wersja dla podróżnych, przywieziona z niezapomnianej damskiej wyprawy do Manchesteru, a konkretnie ze sklepu wolnocłowego w Liverpoolu. Kupuje się w tej wersji dzielnice i ulice Londynu, więc mogę sobie także przypomnieć zakorkowane piętrowymi autobusami Regent Street z innej niezapomnianej wyprawy - piękny był to widok, w rzeczy samej.

Zbliżając się do pola GO TO JAIL za każdym razem wyrzucam taką ilość oczek, że kończę w więzieniu, bez możliwości odebrania 200 funtów za przejście całej planszy. Skakanka sprzedaje mi klucz, wychodzę i wracam z powrotem. Spłukanej doszczętnie Skakanka udziela zapomóg gotówkowych i nie kasuje ode mnie myta. Mówię, dziecko drogie, nie dawaj mi, na zupę do MOPSu pójdę sobie i tylko żal, że w więzieniu matkę odwiedzać musisz.

Dziś kolejna runda. A może trzeba by wybrać warcaby?

środa, 16 listopada 2011

ale to dobrze, bo*

Skakanka od rana haftuje. Nie chodzi jednakże o te znane z wieków kształcenia panien zajęcia z igłą i kordonkiem.

Choćbym nawet chciała wyrazić żal z powodu inauguracji sezonu wirusowego, nie mogę. Układ odpornościowy Skakanki powalczy. Ona sama dzielna jak żołnierz, nie wypuszcza wiadra z rąk. Na szczęście nie zastało nas tym razem w nocy, jak było zwyczajem poprzednich sezonów, więc nie ma konieczności prania kołder.

Zajęcia u mnie i na mieście odwołuję, i chyba nikt nie rozpacza. Skakanka cieszy się na dzień zajęć własnych, origami, klocków i książek. Ja w końcu będę mieć te kilka godzin nieprzerwanie pod rząd, by zmierzyć się z fundamentami palowymi i zawiłością stylu autorów.

Wychodzi, że w tym układzie życie zawodowe pozbawione konieczności jeżdżenia koleją - jednak bardziej skrojone do potrzeb. I pozdrawiam Agę z grupy roboczej działań na rzecz małżeństw i rodzin, która od wczoraj również - kobieco i z wdziękiem - haftuje.

*taka metoda wychowywania dialogu wewnętrznego przeciw defetyzmowi i narzekaniu

wtorek, 15 listopada 2011

spełnienia marzeń

Kolejny tekst o palach biorę w swoje ręce, tym razem bardzo ciekawa diagnostyka nieinwazyjna ciągłosci. Znaczy inżynier stuka młotkiem, a czujnik rejestruje drogę fali akustycznej w palu, której prędkość zależy od wieku i gęstości betonu. Teksty tego typu popełniam już od tylu lat, że w połączeniu z zapachem kawy powinny dawać jakieś poczucie status quo.

Zleceniodawca dzwoni z pociągu relacji Warszawa-Wrocław i to kolejna osoba, której zazdroszczę tylu godzin poświęconych na zupełnie bezkarne czytanie i rozmyślanie w intercity. Ileż to zdań wielokrotnie złożonych może zapaść w pamięć i powstać od nowa przy tak wydłużonej kilometrówce. Zleceniodawca jednak mówi, że w tej podróży zajęta byłabym głównie swoim telefonem do momentu padnięcia w nim baterii. Dziś dostałam w prezencie od operatora nową, więc starczyłoby mi aż do Gdańska i z powrotem, myślę.

Wśród korespondencji przychodzi zapytanie od innego nieznanego zleceniodawcy o jeszcze dłuższe tłumaczenie pali, tym razem z wykopu przewodu rurowego gdzieś w Harlemie. Warunki tłumaczenia podaję realistyczne, znaczy takie, że dalsza rozmowa się nie klei. W takich momentach do końca życia chciałabym gotować zupy na zmianę z drugim daniem.

Zmysł przedsiębiorczości nadal zanika, mam za to wiele pomysłów w dziedzinie non-profit. Dajmy na to pieczenie pierników z wrzosowym miodem na jakiś jarmark bożonarodzeniowy.*

*swego czasu w Mannheim z Ralphetką popełniałyśmy na podobną okazję powidła.

poniedziałek, 14 listopada 2011

fireproof

Idziemy z boskim Andym w niedzielę na randkę.
To nie nasza inicjatywa, ale o filmie słyszeliśmy, że dobre amerykańskie kino. Na pewno lepsze niż ostatnio widziana "Sahara" w kinie w Kępnie, na którą nam się udało wyrwać bez dzieci. Co z tego, że mówili po francusku, jak dialogi były toporne.
Wiemy, że z niektórymi się spotkamy, bo kupili bilety dwa rzędy za nami.
Informacje - TU.

ochłodzenie i zamglenie

Rano za oknem mleko. Z całą pewnością nadchodzą TE dni, których dzięki anomaliom pogodowym do tej pory udało się jakimś cudem uniknąć. Skrobanie szyb auta jest tego preludium, pod blokiem starsza pani sąsiadka radzi sobie równie dobrze jak ja i to nieco krzepi. Jeszcze nie trzeba obmiatać śniegu, i to koniecznie w rękawiczkach.

Ale wstajemy coraz wcześniej. I w tej całej krzątaninie z mlekiem - do kawy i za oknem - zastanawiam się, jak się wstaje tym z dzielnicy obok, a także tym z Sobótki, Warszawy, Krakowa a właściwie spod Krakowa, Częstochowy, London-Luton i Vitry, a czasami Moskwy gdy w delegacji. Prawdopodobnie mój wysoko rozwinięty instynkt stadny to sprawia, że wyobrażam sobie Czytelników, jak w czapkach uszatkach do aut zmierzają, często z wianuszkami równie zapatulonych dzieci. W końcu z nieprzychylnością poranka jakoś wszyscy musimy sobie radzić, a zwłaszcza w poniedziałek rano, gdy twarde dyski muszą się nam sformatować do ogarnięcia wyzwań całego tygodnia.

Mówię do Andy'ego, impulsy z mózgu coś kiepsko o tej porze trafiają do kończyn i zaraz nie będziemy znowu zdanżać. Na szczęście nie mam tego problemu, twierdzi boski, spóźniając się właśnie ze Skakanką do szkoły. Ale nawet wobec wizji zdanżania i marznięcia, spokój w sobie mam. W końcu jesteśmy ważniejsi niż wiele wróbli.*

*Łk 12,31

niedziela, 13 listopada 2011

coffee for six

Na kawę można zajechać do Wrocławia dajmy na to z Sobótki, albo z trochę dalej, z Warszawy. Właśnie wyszli z naszego gierkowskiego M goście, jakże niespodziewani. Nie tak dawno mówiliśmy sobie dzień dobry, będąc wakacyjnymi sąsiadami w domku typu D. Piotr wracał z kilometrówki biegania i nordic walkingu po plaży, gdzie bez zadyszki mijali się z boskim Andym, Agata z przystanku w mirabelkowym sadzie, ja zaś siedziałam na ganku naprzeciw szumilasu sosnowego za płotem - wszystko w porze, o której normalnie nie widywano by mnie na nogach i w stanie umysłowej porannej przytomności.

Dzięki ludziom takim jak oni, Warszawa nam się dobrze kojarzy. Z kawą z ekspresu ciśnieniowego, z klarownością nieba nad wyspą Wolin, ze wspólną drogą poszukiwania siebie nawzajem w małżeństwie.

Pojechali właśnie do swojej codzienności, do podróży służbowych i zadań uczelnianych. Pozostał jakże bajeczny i stylowy storczyk, mam nadzieję, że nie wieziony aż ze Złotych Tarasów. No i pozostali nam ich krewni, przecież nie w zastępstwie. Podobno w pewnym wieku człowiek już nie jest w stanie nawiązywać nowych znajomości. A tu okazuje się, że figa. Ciągle z Andym mamy ochotę na bardziej i więcej bycia w towarzystwie ludzi pozytywnie zakręconych.

Dlatego we wtorek przyjedzie do nas z Warszawy ich sąsiad z klatki schodowej;)

czwartek, 10 listopada 2011

odrobina luksusu

W związku z jutrzejszym przybyciem Mirelli i Mirka powinnam zdecydowanie sprzątać. Ponieważ dziś jednak dzień za kierownicą, kapituluję w końcu wobec nieludzkich warunków panujących w naszym samochodzie.

I jemu należy się odrobina szacunku, tyle ostatnio przeszedł. Od wakacji jedna stłuczka w ruchu ulicznym oraz dwie kolizje ze słupem, a właściwie dwoma słupami.

Mero mówi mi, że jest takie cudowne miejsce, gdzie auto się zostawia, idzie się wydać jeszcze więcej pieniędzy w znanych sklepach sieciowych, a następnie wraca się po odbiór. Tam więc w pierwszej kolejności jadę. Panowie mówią, że dadzą radę, mimo iż tu praca potrzebna taka jak przy oprzątaniu średnich rozmiarów chlewika. Mają niezły ubaw, gdy chcąc im pomóc opróżniam bagażnik, gdzie dwa lekko już porośnięte ziemniaki, stare wycieraczki szyby przedniej i tylnej, hulajnoga oraz makulatura i skrojona rok temu sukienka do krawcowej.

A na końcu, pod tymi wszystkimi przedmiotami - znajduje się. Znajduje się drogi mój moleskine, który przepadł zupełnie po warsztatach (Autorko Wieczornego, wybacz to zaniedbanie!!!) i miałam zamiar rozwieszać ogłoszenie za zaginionymi kawałkami prozy wysokiej i niskiej. A przecież na okładce sama dawno temu napisałam, że 100 zł znaleźnego, jakby co.

Gdy wracam, samochodu nie poznaję. Dostaję kluczyki. W bagażniku poukładano nawet moje sprawunki. Jak królowa angielska odjeżdżam. I już nie mogę się doczekać, jak wywieszę pranie i znowu pojadę.

PS. Andy, wybacz niepoprawną mą rozrzutność, ale jak zobaczysz efekty, sam uznasz, że jestem tego warta.

ergonomia daleko posunięta

Ranek jak i wieczór - lekko nieprzytomny. Potykam się w przedpokoju o 10 litrowy kocioł na wodę (poprzednio chyba grzano w nim barszcz, sądząc po wyglądzie) przytachany od firmy cateringowej w związku z sobotnim spotkaniem w szerokim gronie rodzin. Będzie do kawy, jeśli uda się zrobić mu planowany lifting.

W łazience znowu zapanował wirus prania. Gdyby reszta rodziny zrobiła tak jak ja wczoraj, znaczy zasnęła w ciuchach położywszy się tylko na chwilę obok syna, nie tylko wstalibyśmy gotowi zmierzyć się z nowym dniem, ale i brudy wpadałyby do łazienki z mniejszą częstotliwością.

Skakanka mówi, mamo, ale masz śmieszne oczy, no bo tak to jest, gdy nie nastąpił żaden demakijaż. Po usunięciu misia pandy spod oczu widok niewiele lepszy. Ale przecież. Przecież to ostatni dzień przed długim weekendem.

wtorek, 8 listopada 2011

moda na sukces

Jeśli Czytelnik ciekawy, "czy zdążyła?" - w świecie bloga bowiem punkty kulminacyjne jedynie takie jak w telenoweli i nie oszukujmy się, że to zagadki na miarę Sherlocka Holmesa - odpowiadam: z pomocą św. Józefa, którego dla potrzeb własnych wzięła za patrona pracy utykającej w martwym punkcie, odesłała tłumaczenie przed północą. Trochę niekompletne, ale dla pracy nie warto zarywać nocy.

Zleceniodawca natomiast zupełnie się tym nie zraził. Nie tylko podziękował, ale jeszcze wysłał następne, i to na wczoraj. Tym razem temat jeszcze bardziej pociągający, dla odmiany - pale fundamentowe.

Okruszyna nie wie jeszcze, jak mu to powiedzieć, że ten rozdział jej pracy zawodowej jakby się zamyka. Że nie ma zamiaru spędzać wieczorów i godzin popołudniowych w towarzystwie pali, bo wolałaby towarzystwo rodziny. I nie ma pojęcia, czy takie sprawy wystarczy załatwiać listownie, czy wykonać telefon z rzutem słuchawką jako mocnym akcentem na koniec. Zwłaszcza że w czasach komórek rzut słuchawką jakby niewykonalny.

poniedziałek, 7 listopada 2011

NN

Obiecuję sobie, zleceniodawcy oraz Mero, że do jutra tłumaczenie skończę. Taki akt desperacji, inaczej nie byłabym w stanie zmobilizować sił na wyższą inżynierię budowlaną.

Próbuję różnych metod, by dać radę, począwszy od mistycznych, dalej poprzez słuchanie na przemian jazzu, Bacha i mocnego uderzenia, skończywszy na przyziemnym jedzeniu czekolady. Piję wodę, sok pomarańczowy, kawę, herbatę zieloną i londyńską. Nie mogę powiedzieć, żeby któraś z wymienionych używek działała bardziej niż inne. Już czwarta strona z dziewięciu.

Po tylu latach zadawania się z tematem już nie muszę sprawdzać wielu słów: ani balastu próbnych obciążeń, ani pali kotwiących, ani nawet metody najmniejszych kwadratów. Ale metodę Brincha-Hansena już tak. Że do czasopisma z listy filadelfijskiej nie robi na mnie już wielkiego wrażenia. Nazwisko tłumacza i tak pozostaje nieznane, jak na tabliczce z zaniedbanego grobu na Ososbowicach, na którym zwykłam jako dziecko zapalać lampkę.

I nie wiem, doprawdy nie wiem, jak można pisać tak oderwane od prawdziwego życia teksty, w trybie ciągłym, jako sposób na życie zawodowe. Humaniści szczęśliwie mieszkaliby dalej w lepiankach.

niedziela, 6 listopada 2011

lata tłuste

Gdy wchodzę na wagę, waga wydaje z siebie jęknięcie, a ja wraz z nią. Na szczęście człowiek jest istotą rozumną, w dodatku obdarzoną wolną wolą, pocieszam się, jest zatem zdolny zmieniać swoje nawyki. Można, dajmy na to, zaprzestać stawania co rano na wadze.

Boski Andy mówi, biorę dziś tą koszulę z krótkim rękawem, bo ta z długim się na mnie nie dopina. Nie da się ukryć, przyznaję. Zapowiadano nam siedem lat tłustych naszego małżeństwa, ale żeby aż tak dosłownie? Nie spodziewaliśmy się.

Zaraz goście przyjdą na przyjęcie i to ten moment, gdy mnie, zawieszoną na drzwiach lodówki, ogarnia podejrzenie, a nawet pewność, że jedzenia zabraknie. I zaraz temu zaradzę, jeszcze nigdy bowiem nie udało mi się z tą wizją skonfrontować. Że goście opróżniają półmiski do gołego i co wtedy. Rozmowa?

sobota, 5 listopada 2011

poza schemat

Spotykam Mero wczoraj w księgarni, gdzie obchody urodzin Skakanki. Rozmawiamy nad książkami i zastanawiam się, kiedy nas wyproszą w związku z mało polityczną poprawnością naszych dialogów. Cóż, do opinii lekko szurniętej ja tam jestem już przyzwyczajona, bowiem wystarczy samo przyznanie się do pisania bloga, by wzbudzić cień podejrzenia. Powinno się bowiem do życia bardziej tak rzeczowo podchodzić i efektywnie. Powtarzam: nudne kobiety mają nieskazitelnie czyste domy. Są też kobiety, którym dom kojarzy się z budowaniem relacji - sama takie spotkałam. Myślę, że jestem nadal jeszcze gdzieś pośrodku, ale już bliżej tych drugich niż dalej.

Mero mówi, że wychodzi na prostą, i jak dobrze to słyszeć.Ostatnio bowiem zajęta była remontem mieszkania i relacji po warsztatach. Nie wiem, czy chciałaby zostać twarzą promocji Programu JA+TY=MY na następnym plakacie, ale przydałoby się, bo poprzednie zdjęcie wypożyczyłam bez pytania o prawa autorskie i otwierając maila co dzień z ulgą oddycham, że jeszcze nie ma pozwu z poradni małżeńskiej w Los Angeles.

Z księgarni nas nie wypraszają. Kupujemy sobie książki dla dzieci. Czasem trzeba wrócić co podstaw i zadbać o dziecko w sobie. O ile nie chodzi o karmienie go czekoladą - wymiana garderoby bywa bowiem kosztowna.

środa, 2 listopada 2011

czas ucieka

Ze stosu papierów wypada list z uniwesrytetu, w którym zostaję uprzejmie poinformowana, że jednak zakwalifkowałam się na studia podyplomowe w zakresie przygotowania pedagogicznego. Tłustym drukiem podane są koszty i ich rozkład na raty. Trzy i pół tysiąca złotych polskich, sama nie wiem, dużo czy mało.

Nic nie piszą jednak o kosztach ukrytych. Co drugi weekend od rana do wieczora szkolenia się w zakresie zakłada brak życia rodzinnego. Brak gości i pójścia w gości. Brak spotykania się. Brak widzenia się z boskim Andym, który w tygodniu wraca do domu w okolicach dobranocki, a i wtedy czas na rozmowę trzeba wydzierać innym sprawom. To nie jest tak, że skoro "brak" jest czymś, czego nie ma, to się nie kumuluje. Braki ułożą się z czasem w czarną dziurę. Z czarną dziurą można jakoś dociągnąć do emerytury, a nawet obejść jakieś fasadowe złote gody. Dzieci jednak z czarną dziurą będą się rozliczać znacznie dłużej niż ja z rat za studia.

Dokonawszy bilansu zysków i strat, spokojnie zabieram się za szykowanie lekcji dla cudownej dziewczynki z niezwykłą dysleksją. To co, że bez skończonego kursu. Jestem tak bardzo niezapobiegliwa. Mam tylko teraz i tu. Tym bardziej wiem, gdy zapalam znicze.

poniedziałek, 31 października 2011

estymacje oporne*

W papierniczym z dziećmi kupujemy kleje. Najbardziej przydałby się super glue, nie mogę się bowiem pogodzić z faktem, że dekoracje z zawieszonych na drzewach liści są tak nietrwałe. Należałoby siedzieć w oknie, jak samotne staruszki, i podziwiać, by nie uronić ani chwili obecności tych barw.

Nade mną jednak tłumaczenie głębokich wykopów i pali. Jakże ciężko z jesiennego festiwalu kolorów zejść te kilkanaście mterów pod ziemię. Zleceniodawca dał jeszcze dwa tygodnie.

Ale ja marzę o chwili, w której będę konsekwentnie tłumaczenia pali odmawiać. Już teraz nie przemawiają do mnie żadne motywacje. Zleceniodawca mówi, że gdybym miała kredyt we frankach szwajcarskich, byłabym bardziej zdyscyplinowana. Gdzie tam. Robiłabym na szydełku dzieciom kolorowe skarpety i szaliki, rysowałabym kartki świąteczne i układała bajki. Wyglądając przez okno.

*fragment tytułu tekstu do tłumaczenia

czwartek, 27 października 2011

nie dbam o to, co wielkie

Działania operacyjne w zakresie odgruzowywania naszego M niestety nie mają wielkiego zasięgu.

Jak dotąd za wizytówkę mieszkania mogłaby posłużyć łazienka i jej 3 metry kwadratowe. Na przykład pasta do zębów, ułożona jak angielska guwernantka, w nabytym wczoraj w biedronce bambusowym pudełku. Wejść jednak do środka można tylko dlatego, że pranie zostało przerzucone z łazienki tymczasowo do przedpokoju - i jest zgarniane zręcznym kopniakiem z powrotem do środka, gdy na lekcje do biura przychodzą uczniowie.

Tłumaczenie nośności pali - wyparte ze świadomości i już się lękam tego "return of the repressed", które nieuchronnie nastanie z telefonem od zleceniodawcy.

Czytelnik być może zapytuje, zwłaszcza może taki, co od początku nie miał wielkiej wiary w powodzenie Programu 1 we Wrocławiu, jak można było zlecić odpowiedzialność organizacyjną za cokolwiek komuś, kto co rano przemierza całe mieszkanie, by znaleźć drugą czystą skarpetkę w tym samym kolorze i fasonie. Odpowiadam: też nie wiem. Albo nie. Wiem. Bóg jest wielki, a ja malutka. To bardzo wygodne i całkiem bezpieczne rozwiązanie, polecam. Gdybym nagle urosła, nie mogłabym Mu się zmieścić do małej kieszonki na sercu. Wystarczy tylko pilnować swojego tam miejsca i umieć przyjmować pomoc innych. Z wdzięcznością.

wtorek, 25 października 2011

z codziennika

Ciekawych tego, czy udało mi się spełnić obietnicę daną Andy'emu na temat wersalskości naszego obejścia po zakończeniu projektu Program 1, chcę poinformować, że nie udało mi się. Choć z drugiej strony dopiero co przypomniałam sobie fakty historyczne, które mówią, iż brud w Wersalu w czasie jego rozkwitu przechodził ludzkie pojęcie, a dolny poziom pałacu zajmowały samorzutnie tworzone toalety. W tym sensie jest u nas lepiej.

Boski natomiast stwierdził, iż wyjdziemy z impasu wspólnymi siłami, codziennie po trochu. I tak jego globalne spojrzenie na sprawy doskonale współgra z moją wycinkowością. Gdy zatem wycieram z kurzu każdy centymetr pianina, którego przecież i tak nie widać zza fotela z odzieżą, boski szuflą do odśnieżania odgarnia wolne przestrzenie podłogi.

Nasz syn Grzybek wśród swoich rysunków odnajduje zaginione faktury.

poniedziałek, 24 października 2011

pejzaż po programie

Kawę dopijam, ilość otwartych kart przeglądarki potwierdza jedynie, iż lista "things-to-do" odłożonych na "po Programie " jest niemała i powoduje pewne poczucie przytłoczenia. Dodatkowo, podczas naszej weekendowej nieobecności w domu, przez uchylone okno musiała wlecieć do nas trąba powietrzna, która powyrzucała z szaf odzież jesienno-zimową oraz letnią, zabawki dzieci, a także spustoszyła lodówkę - dobrze, że nie zabrała octu, keczupu i żarówki. Nie wiadomo, co sprzątać najpierw, a przecież obiecałam boskiemu Andy'emu, że nasz dom zalśni jak Wersal.

Poza tym ścigają mnie zleceniodawcy. Jeden napisał krótki list, z którego zapamiętałam jedynie słowo "deadline". Drugi myśli, że w zeszłym tygodniu odesłałam mu tłumaczenie artykułu również o próbnych obciążeniach pali prefabrykowanych. Pewnie jest to jakimś unikaniem konfrontacji z mej strony, że nie dałam znać, iż tekstu zelconego nawet nie otworzyłam z załącznika. Zastanawiam się, czy jeśli w dodatku - w związku ze zgubieniem faktur za telefon - odetną mi połączenia wychodzące, będę mogła nazwać wszystkie te niesprzyjające okoliczności "prześladowaniem za wiarę"?

W myślach łączę się z tymi współorganizatorami, którzy mają podobnie i zastanawiam się, czy dopadają ich podobnie banalne acz palące kwestie jak brak wypranych skarpetek czy dziecięcych spodni.

A przecież czeka nas teraz świętowanie zakończenia projektu Program 1, Radio Wrocław.

piątek, 21 października 2011

no risk, no fun

Ściga mnie rozjuszony zleceniodawca, któremu obiecałam lekkomyślnie tłumaczenie o palach na ten tydzień. Nic z tego, nic z tego, powinnam nagrać na sekretarce automatycznej telefonu, co dzwoni i piszczy bez przerwy w innej sprawie. A to 19 litrowy termos na wodę - czy w czasie warsztatów wysadzi jutro korki? Jak zgodzić grafiki? Ile będzie dzieci? W niedzielę, gdy obok warsztatów będzie impreza towarzysząca, spodziewanych jest około 100 osób.

Uczniowie są informowani, że lekcje nie mogą się odbyć, ponieważ na skutek sms-ow otrzymanych w nocy sytuacja zmieniła się diametralnie i okazuje się, że roboty na okazję warsztatów nie ubywa. Rzec by można: przeciwnie. Już wystartowali prowadzący, niektórzy nawet przez Szczecin.

Jak zwykle w sytuacjach tego typu biorę się za pieczenie, bo nic nie daje takiego poczucia komfortu jak zapach ciasta.

A jednak jeszcze lepsze jest przekraczanie granic własnego komfortu. Tam zaczynają się niezwykłe spotkania, zbiegi okoliczności, niespodzianki oraz kłody pod nogi. Wierzyć to znaczy chodzić po wodzie. No risk, no fun.

środa, 19 października 2011

cały czas piszę

Jasne, że piszę. W ostatnich dniach jednak głównie o sprawach związanych z Programem JA+TY=MY we Wrocławiu i konkretnie do odbiorców zaangażowanych w organizację od strony logistyczno-technicznej. To bardzo dużo pracy, ale takiej, która człowieka pozytywnie nakręca. Nie ma nawet co porównywać do tłumaczenia tekstów o głębokich wykopach, fundamentowaniu na palach czy próbnych obciążeniach. Naprawdę. Robienie czegoś dla innych to wielka przygoda.

Nie wiem, czy tak już docelowo będzie. W sumie całe życie chciałam pomagać dzieciom, przerażona rozmiarami patologii. Dziś myślę, że pomoc małżeństwom to taki program prewencji: szczęśliwi rodzice, szczęśliwe dzieciństwo. Takie proste równanie.

Bo dzieci uczą się szacunku do siebie samych, radzenia sobie z trudnymi emocjami, komunikacji - zanurzone w relację rodziców. Jej jakość przekłada się bezpośrednio na jakość życia dzieci i życia rodzin, które założą. Taki lajf. Nic innego nie wymyślono. Dobre małżeństwo to polisa na życie dziecka, miłość, akceptacja, czas, obecność - to posag, który liczyć się będzie nawet gdyby przyszły dziejowe zawieruchy.

Tęsknię też, jak Autorka Wieczornego, do pisania o niczym i pewnie po warsztatach przyjdzie taki czas - wraz z tłumaczeniami głębokich wykopów. Bo przy układaniu słów w ciągi wypoczywam.

niedziela, 16 października 2011

jowisz

Georgiana i George powiększyli metraż i rodzinę, i jak miło się spotkać na tę okazję, choćby po nocy.
Nocą widać, że powiększony o ogromną antresolę metraż jest z widokiem na niebo. Więc oglądamy. Akurat widać Jowisza.

Na swój sposób jest to niepojęte, i w tę lornetkę się wgapiam, widząc w niej planetę na wyciągnięcie ręki. Wygląda zupełnie jak oczko pierścionka otoczone misternym kółkiem cyrkonii. Te małe srebrne, pulsujące światłem punkty to księżyce Jowisza. Nie mogę oderwać wzroku.

Nie mogę też oderwać wzroku od trzytygodniowej córki George'a i Georgiany. Piękniejsza od Jowisza i daleko bardziej krucha, a przychodzenie na świat - jeszcze bardziej fascynujące niż obrączka z księżyców.

czwartek, 13 października 2011

domofon

- Panie Jezu, nie możesz teraz przyjść, zobacz, ile mam do posprzątania. Tu ciągle przeciąg z szaf wyrzuca nowe graty, nawet nie wiedziałam, że tyle ich mam, i tyle śmieci fruwa, i kurzu się przewala po kątach. No naprawdę powinieneś zaczekać, porządek muszę zrobić w papierach. Wszystko sobie poukładać. Nauczyć się. Zrobić lepszy makijaż. Powpychać, co powypadało i przyklepać, kołnierzyk wyprasowany zapiąć na ostatni guzik, przyoblec się w kulturalne maniery tego, co wypada. Poczekaj dosłownie ze dwa dni, a ja się super przygotuję. Uniknę jakoś kompromitacji. Bądźmy szczerzy, co sobie o mnie pomyślisz, jak zobaczysz to wszystko?

- Wpuść mnie, posprzątamy razem. Najpierw wypijemy herbatę, jak przyjaciele.

środa, 12 października 2011

klimat

Nadal nie pomalowałam tu ścian, za to posortowałam dziś pranie.
U nas bowiem przeszła trąba powietrzna, bo do łazienki nie dało się wejść z powodu stosu brudnej odzieży, a do kuchni ktoś wrzucił zakupy i zajęły pół podłogi (znaczy cały metr kwadratowy).

Wyszłam cichcem po lekcjach z domu, zostawiwszy okna otwarte, w nadziei, że druga trąba zmiecie to, co pierwsza nabroiła. Niestety. Po powrocie z dziećmi ze szkoły i przedszkoła sytuacja wyglądała jeszcze gorzej.

To ja idę opróżniać pralkę i wieszać mokre. Mam nadzieję, że suche zwiał do szafki huragan.

wtorek, 11 października 2011

karma dla konia

Bogata w zasługi Projektantka Eleganckich Stron jest w podróży, więc zmiana dekoracji nieco się przedłuży.

Ale nic to, odkrywam w sobie nieznaną dotąd elastyczność i zdolność przetrwania w sytuacjach prowizorycznych, nie tylko na blogu. Weźmy na przykład wyprowadzkę, planowaną całą rodziną, choć przecież zupełnie nie wiadomo jeszcze dokąd.

Póki co, pojadę zaraz odebrać Skakankę ze szkolnej wycieczki do konia. Szkoła bowiem opiekuje się koniem, wszystkie 650 dzieci płaci na niego coroczne składki. Ciekawy projekt. Dużo też wszędzie wisi w szkole na ścianach o ekologii.

Choć powiem Wam szczerze, że naliczywszy ostatnio w ośrodku rehabilitacyjnym synka aż 30 wózków dla dzieci ciężko upośledzonych takich jak ten sfotografowany onegdaj, zupełnie co innego wieszałabym na ścianach, niż plakaty promujące zgniatanie butelek PET, zużytych po niedzielnych zakupach w hipermarkecie za 500 złotych.

No sorry.

Z tego miejsca pozdrawiam też Mero, która dzisiaj z córką zdanżała na wycieczkę przed odjazdem autokaru w iście wyczynowy sposób. Imponująco po prostu.

poniedziałek, 10 października 2011

jesień zmiata

jeszcze żywe ślady lata.

By odsłonić ogrom mojego html-analfabetyzmu, pozostawiam tło jeszcze w wersji letnio-wiosennej. Bowiem liczę na to, że moja bogata w zasługi na polu grafiki Projektantka Eleganckich Stron poda mi jakiś stosowny kod ASCII. Chyba tak to się nazywa:)

Skakanka wróciła właśnie z wyjazdu Skautów Europy, z włosem rozwianym i błyskiem w oku. Bowiem nasza córka jest cudowną mieszanką ślicznej blondynki z długimi rzęsami i wybijokna, chodzącego po płotach i drzewach. Sorry za egzaltację, ale naprawdę zapiera dech jak na nią nieraz patrzę.

I jakby mi wisi, czy codziennie sprząta pokój.

Pozdrawiam Czytelników i przepraszam za usterki remontowe.

środa, 5 października 2011

stłuczona

Miałam stłuczkę.

Na szczęście auto jeździ, a nawet otwierają się wgniecione drzwi.

Wina ponoć obopólna, ale bardziej moja, jak twierdził tamten. Nie upierałam się, choć wiem, że raczej bardziej auto dostawcze było winne niż ja. W końcu to on wjechał we mnie, a nie odwrotnie.

Ale co tam. Każde z nas pojechało w swoją stronę, bo mandaty przerosłyby koszty blacharza.

Gdy usłyszycie chrzęst i skrzypienie, znaczy że gdzieś w pobliżu zaparkowałam i właśnie wysiadam z samochodu. Nie, żebym ja sama tak się posunęła w latach i kondycji na skutek nadmiaru wrażeń. To tylko drzwi, tylko drzwi o nadkole.

Drzwi rzecz nabyta.
Dobrego dnia!

wtorek, 4 października 2011

w telegraficznym skrócie

Jesienna sukienka na bloga czeka w szafie i tęskno wyglądam na czas przymiarki.
Sprawy jednak nabierają tempa i dla ich opisywania potrzebny byłby alfabet Morse'a.

PS. Świetlik pod oczy nie działa zupełnie, worki do kolan. Poczucie szczęścia - jak w dobrze sformatowanej baterii. Mam nadzieję, że klient, co czeka na zaległe tłumaczenie mnie nie ukatrupi, a mój optymizm w stylu maniana mu się udzieli.

Zobaczymy, czy entuzjazm przetrwa próbę terminu opłaty ZUS-u.

Ściskam Czytelników, jeśli się jacyś ostali.

piątek, 30 września 2011

zespół konsultacyjny

Utwierdzam się w przekonaniu, że żaden specjalista nigdy nie zobaczy w naszym synu tego absolutnie wyjątkowego, wrażliwego faceta, jakim jest nasz syn.

Więc nie będę się rozpisywać. Grafik biznes łoman powinien zastąpić grafik pracy terapeutycznej, ale na to zarezerwowałam popołudnia i wieczory już od zeszłego roku. Na szczęście baterie doładowane, jest nawet zapał, którego ze świecą szukałam przed wakacjami. I chciałabym się podzielić ze wszystkimi przytłoczonymi rodzicami, co wygrzewają ławeczki pod drzwiami sal ośrodka wczesnej interwencji. Ale dziś przeważała zmiana poranna, czyli same dzieci, i to głęboko upośledzone.

Jedynie dwa zdjęcia wykonane telefonem:
 Wózek taki (zobaczyłam ich tam tego dnia wiele) zaparkowano naprzeciwko mnie. Za drzwiami płakały rehabilitowane dzieci, które nie mówią, często nie widzą i nie słyszą. One płakały tam, ja pod salą.
Toaleta w ośrodku, mam nadzieję, że nie jedyna. Dobrze, że zapachu nie czuć na zdjęciu, musielibyście szybko opuszczać stronę.

Rozmyślam nad wolontariatem w towarzystwie tych dzieci, w końcu w zakresie sokratejskiej cierpliwości jestem ostatnio miszczynią, a zapału nadmiar.

wisełka

Wracając do wyspy Wolin, z której obiecałam wspomnienia i cuda wianki, a zostały tylko zapiski o gumowych rękawicach i domestosie:

Więc tak. Dyrektorzy logistyki, finansów i mediów, ale także zwykli nauczyciele, księgowi i handlowcy. Wszyscy zrównani wymiętym z walizki T-shirtem, kaszą jęczmienną z gulaszem na wspólnej stołówce, problemami wychowawczymi i szukaniem utraconej bliskości z mężem, żoną, która/y kiedyś była fajna/y, a teraz tyran/jędza/frajer/kosmita (niepotrzebne skreślić). No i plażowaniem, piciem markowej kawy w klubokawiarni nieopodal naszego domku typu D, jazdą na rowerach i porannym bieganiem po lesie i wydmach kto chce, bo ksiądz bierze udział w maratonie.

Żadne sekciarstwo, zwykły-niezwykły ośrodek dopasowany gabarytami do rodzin (pralki i sznurki!), a i tak pękał w szwach, zwykła kaplica na pierwszym piętrze, zwykłe, małe tabernakulum i obok niego, zamiast lilii, anturiów i róż - powykręcana i złamana gałąź znaleziona na plaży.

Żeby zabrać przyjaciół, obiecaliśmy organizatorom, że będziemy spać w samochodzie. Na szczęście nie trzeba było.

W tak prostych okolicznościach, okazuje się, także można się spotkać z Miłością, i nie chodzi o nowy związek. A że o tym dużo myślę, to i piszę.

czwartek, 29 września 2011

tablica ogłoszeń

Całkiem możliwe, że niebawem, gdy otworzycie drzwi lodówki, tam też jeszcze przed światełkiem pojawi się neon z napisem: warsztaty rozwoju relacji małżeńskiej - już we Wrocławiu! To zanim w lodówce, jeszcze w okruchach z kolacji.


Też mi się wierzyć nie chciało, że tak szybko, w końcu na dobre rzeczy nieraz trzeba długo czekać, ale poza wszelką otrzymaną ze Stolycy korespondencją, jest już też czarno na białym w sieci, TU.

Tam zbierają zapisy, tu - bawimy się w chodzonego, by znaleźć miejsce ze stosowną infrastrukturą. A nie wszędzie są gościnni gospodarze, i niech na tę kwestię spadnie zasłona milczenia. A nie powinno być to miejsce byle jakie. Choć wspominam, że my sami jakoś pomieściliśmy się w jednym salonie agroturystyki na końcu świata w górach, z kominkiem i starymi skórzanymi kanapami, gdzie ława służyła prowadzącemu za pulpit wykładowy, Arturo zaś okazał się mistrzem upchnięcia naszej paczki w niewielką przecież ilość pokojów. Dodam, że każdy miał swój.


A teraz wysyłam się w stronę spania, boski na wsi szykuje jutrzejszą integrację kadry menedżerskiej, a ja z Grzybkiem mamy zespół konsultacyjny w poradni rehabilitacyjnej. Życzyłabym synowi po prostu zwykłego, spokojnego dnia w przedszkolu, bo specjalistów we wrześniu mamy już powyżej jego i moich dziurek w nosie. Ale we'll give advice, czyli - w dowolnym tłumaczeniu - damy radę.

środa, 28 września 2011

pani jesień

Rano budzi nas mleko. Nie, że kipi, ale za oknem.
Poranki coraz bardziej rześkie, za to kolory coraz bardziej urozmaicone, o ile nie siada na nich nieprzenikniona mgła.

Chciałabym się postarzeć kiedyś tak samo jak jesień: kolorowo, bajecznie, ciepło i ze splendorem. I żeby inni w tych barwach przy okazji też wypoczywali, pisali wiersze i malowali obrazy, a przynajmniej pogwizdywali pogodnie pomimo coraz chłodniejszych nut.

I żeby ostatni liść zleciał niezauważenie, i został ciepły słońcem, wsadzony w książkę jak zakładka.

wtorek, 27 września 2011

języki obce

Dziś w moich progach powitam pierwszego w tym roku szkolnym ucznia.

I na fali pędu do nauki i ja, lektor z dużym doświadczeniem, postanowiłam nauczyć się nowego języka.

Boski Andy bowiem zbiera od lat książki. Na półce stoją dekady podręczników do francuskiego, angielskiego, włoskiego, rosyjskiego, niemieckiego, hiszpańskiego... Spadają z półek, roztaczają zapach lekko przytęchłego kurzu, ale czyż da się walczyć z wieloletnim hobby? Także, zupełnie nie wiem kiedy, boski zaprenumerował chyba - bo tych zeszytów jest tak wiele - kwartalnik o wychowaniu "Być dla innych", wydawany przez Centrum Kształcenia Liderów.

I tam, w jednych z numerów, znalazłam artykuł o języku obcym, którego chciałabym się nauczyć. Jest to język żyrafy. Inaczej, język porozumienia bez przemocy, które opisał pan Rosenberg.

Jak napisałam, język zupełnie obcy. Mój język bardzo często przypomina Rosenbergowski język szakala. Wiecie: krytykowanie, żądania, wpędzanie w poczucie winy. Zaczyna się gdzieś od braku szacunku dla samego siebie.

To od dzisiaj się uczę. Najpierw alfabet, potem, mam nadzieję, przyjdzie i reszta.

Dziękuję Żyrafie za przypomnienie o tym, że wszystkiego można się nauczyć.

niedziela, 25 września 2011

sokratejska cierpliwość

Na błękitnym niebie różowe chmurki, a przecież słońce już zaszło. Że szyby brudne dostrzegam coraz mniej i biorę to za oznakę odzyskiwania wzroku, że relacje idą przed porządkiem.

Obok stolik i krzesełka z rodzącego się w bólach kącika edukacyjnego Grzybka (pani pedagog kazała). Stolik z ikei okazało się, że zasadniczo jest w stanie surowym. To, co z wielką przyjemnością pomalowałam lakierem bezbarwnym w piątek, i zajęło mi ponad godzinę, boski Andy wczoraj usunął papierem ściernym. Na puszce było bowiem napisane: przed nałożeniem kolejnej warstwy zmatowić. Trochę się rozpędził.

W kwestii kącika edukacyjnego jesteśmy jakby więc nadal w punkcie niedalekim od wyjścia.

Na pewne rzeczy potrzeba czasu.

piątek, 23 września 2011

ogłoszenia drobne

Nie wiadomo bowiem choćby ile pisania nie zmieni rzeczywistości, co najwyżej zgrabnie ją opisze, zrobi mały lifting i wyeksportuje do publikacji.

Czasem więc niepisanie pomaga się zorientować, co uwiera i gniecie, i czym warto by się zająć, by powodów do pisania było trochę mniej, albo by zostały te bardziej szczere. Jak na przykład przywiązanie do Czytelników oraz do słów i tym podobnych.

Zatem na fali zmian z Wyspy Wolin, robię porządki w Apteczce obok. Zespół, który prowadzi warsztaty rozwoju relacji małżeńskich, ma w końcu stronę internetową z prawdziwego zdarzenia, którą mogę bez obciachu polecić. Co czynię.

I mam nadzieję, że w końcu poinformuję Czytelników o warsztatach w stolicy Dolnego Śląska, a nawet będę mogła na nie zaprosić w imieniu organizatorów.

Bo chyba czasem warto mniej pisać, a więcej rozmawiać.

czwartek, 22 września 2011

świetlik

Świetlik pod oczy z arniką, za złoty siedem nabyty w aptece wczoraj (Mero świadkiem), wcieram. Likwiduje cienie i worki pod oczami. A także sprawia, że człowiek ogólnie czuje się jakby bardziej wyspany, przewiduję.

Co to bowiem za noc była. Grzybek nie spał, boski Andy nie spał, i mnie także się udzieliło. Nie było osoby bliskiej sercu, o której bym tej nocy nie myślała. Jeśli Czytelnik pyta, "a o mnie też?", odpowiedź brzmi: tak. Do tego stopnia, że zabrakło mi tajemnic odmawianego po omacku i półprzytomnie różańca. Poczucie zadowolenia wszak chce się udzielać na prawo i lewo.

Więc donoszę: choć niewyspana, szczęśliwa jestem. Kto by pomyślał, że kiedyś wydawało mi się, że sen i pisanie to podstawa.

poniedziałek, 5 września 2011

idzie nowe

PRZERWA NA ZASTANOWIENIE NA OSOBNOŚCI.

Okruszyna aktualnie poprawia relacje rodzinne, więcej dialoguje z Szefem, rozwozi CV i szuka odpowiedzi na kilka pytań o przyszłość. Rozkoszuje się ciszą, która w niej nieoczekiwanie nastała.

Czego życzy i Czytelnikom.

Na jesienny blog czeka już w skrzyni przepiękna sukienka podarowana przez uzdolnioną Grafik Dizajnerkę.

czwartek, 1 września 2011

brand new day

A jednak George i Arturo nie mieli racji.

Znaczy okazało się, że toaleta uplasowała się dalej na liście moich palących problemów, które jednakowoż nie były nieważne i znalazły odpowiedź.

Za to w międzyczasie zostałam samozwańczą babcią klozetową i błysku oraz woni fiołków zazdrościli nam zapewne mieszkańcy domku nr 1 i nr 2.

Jeszcze powspominam, bo jest wiele więcej do opowiadania niż domestos i rękawice gumowe. Póki co ogarniam się w życiu w nowej, ulepszonej formule.

czwartek, 18 sierpnia 2011

adaptacja

Nie liczę, który to już tydzień włóczęgi i życia w kosmetyczce.

Przydzielony obecnie pokój jest najmniejszy z dotychczas zajmowanych tego lata. Dotarcie do bieżącej wody też wymaga ruszenia się oraz łutu szczęścia, że nie będzie kolejki. Ale ośrodek pęka w szwach, tych, co chcą przyjechać i tak jest zawsze więcej niż miejsc. Zapisaliśmy się przecież jeszcze w lutym.

Ma tu być docelowo 180 osób i jest to jedna z tych rzeczy nie do wiary.

Sporo ludzi z Warszawy (dałam radę nie napisać "Warszawki", bowiem postanowiłam się nie uprzedzać do nikogo i niczego, oraz zachować otwartą głowę). Ci w domku obok piją lavazzę z ekspresu w coffee clubie otwartym przez wczasowicza, który ekspres ze sobą przywiózł. Od razu podzielam ich zamiłowanie do drobnych przyjemnosci. Rozmawiamy o Normanie Daviesie i cieszę się, że nie jestem mężczyzną i nie muszę mieć głowy do dat i faktów. Pamiętam z jednego z wykładów, że miły człowiek.

Jedyny problem to nasza cieknąca toaleta, jedna na 6 rodzin dzietnych od 1 do 4. Arturo i George pytają podczas gry w siatkówkę plażową, czy gdzieś już tę sprawę zgłaszałam. Odpowiadam, że tylko w kaplicy przed Tabernakulum, gdzie opowiadałam o pewnych trudnosciach aklimatyzacyjnych - mimo że uważałam się już za zaprawionego w trudach podróżnika o małych wymaganiach.

Koledzy oceniają, że mój problem plasuje się zapewne daleko za palącymi sprawami świata, jak susza w Rogu Afryki, ale za to przed kryzysem finansowym.

P.S. Grzybek przejechał rowerem 2 kilometry na plażę i z powrotem. Boski Andy jest z niego dumny.

wtorek, 16 sierpnia 2011

na walizkach

O piątej rano rozpalam jeszcze pod kuchnią węglową i rozciągam sznury na pranie, które tradycyjnie nie wyschło.

Potem z boskim Andym wracamy, by zdążył się spóźnić jak najmniej do korporacji, która nas żywi i utrzymuje. W naszym mieszkaniu w metropolii musieli być włamywacze, którzy niczego nie znaleźli, ale nabałaganili. Tak to sobie tłumaczę. I nie mam pojęcia, jak się tu we wrześniu zadomowimy z powrotem.

W międzyczasie nadal piorę. Wieczorem mówię Skakance, że pranie mnie kiedyś wykończy i na nagrobku niech postawią pralkę, najchętniej z suszarką.

Ciekawe, czy wyschnie. Jutro bowiem wyjeżdżamy na wyspę. Żadna tam Teneryfa ani Majorka, ani nawet Kreta (kreta zdechłego to dzieci pochowały na wsi pod drzewem i był to smutny dzień). Wyspa Wolin, polskie morze. Na dwa tygodnie wyjątkowego czasu dla naszej rodziny.

Do usłyszenia, gdy łączność pozwoli.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Drodzy Czytelnicy,

Dziękuję za Wasze komentarze, które odbieram drogą mailową dzięki technologii blogspotu i mozzilli. Jednakże internet tutaj widywany bywa głównie na ogródku, gdzie w porach wieczornych i nocnych raczej nie przebywam (a szkoda, rzec by się chciało, bo niebo wygwieżdżone jak w górach). W związku z czym pisanie postów zajmuje wieki, bo zasięg pojawia się i znika, a odpowiadać na komentarze tym bardziej nie nadążam, mimo że o każdym piszącym myślę ciepło i z tych dowodów wzajemności w pisaniu się niezmiernie cieszę.

We wtorek będę we Wrocławiu i włączę się do dialogu z odbiorcą, jak również prześlę kilka zdjęć ilustrujących nieudolną moją prozę o charakterze wspomnieniowym.

Dziś zaś wspominam mecz 1/135 Pucharu Polski pomiędzy dwiema wsiami. Na zawodnika numer 6 koledzy z zespołu wołali "Marysia", ale najczęstszym słowem powtarzanym w chwilach radości, gniewu i cierpienia (po licznych faulach) był nasz staropolski "urwał". Tak przez piłkarzy na murawie, jak i widzów na plastikowych krzesełkach niewielkiej trybuny.

Więcej nie napiszę z powodu obrzęku palców na skutek wyjmowania orzechów laskowych z zielonych łupin. Pomagałam bowiem teściowej czynić zapasy na zimę. Przy łuskaniu o zimie rozmawiałyśmy z trwogą i pewną rezygnacją wobec tego, co nieuniknione.

kino do wynajęcia

Boski Andy zaprosił mnie do kina, wiedząc, że żona na wsi nie ma rozrywek natury intelektualno-emocjonalnej. Poza tym boski, który wyznaje zasadę, że lepiej w późno niż wcale, chciał uczcić rocznicę naszego ślubu, mającą swój czas kalendarzowy dwa miesiące temu. Zresztą nie dociekajmy intencji i przyczyn, i tak w pobliskim większym miasteczku kino jest czynne raz na kwartał, należało więc skorzystać z okazji.

Trzeba przyznać, że zaskoczył mnie gest Andy'ego, który na ogół ma węża w kieszeni, w dodatku tak zadomowionego, że nie ucieka mimo obecnych w tych kieszeniach dziur. Bowiem kino było całe dla nas. Podejrzewam, że zapłacił po 11 złotych za każde miejsce (taki tutaj cennik biletowy). A może jeszcze był i napiwek dla kasjerki oraz pana sprawdzającego bilety, bo oba etaty były obsadzone.

Potem poszliśmy na lody, po jednej gałce, więc bez szału, ale na rynku, którego obejście zajęło nam dwie minuty, nie znaleźliśmy kawiarni, skorzystaliśmy więc z prowizorycznej budki. Tu wszystko w skali mikro, a przecież na rynku wrocławskim gubimy się. Poza tym mąż mój nie lubi tłumów, ja też nie.

Ach, prawda, zapomniałam napisać o filmie. Coś o pustyni, Algierii i mówili po francusku.* Tytułowy antybohater to podobno najprzystojniejszy aktor Francji i strach pomyśleć, jacy są pozostali. Jej zgubił się kochanek, jemu - zgubił się na Saharze wielbłąd, scenarzyście zgubiły się notatki ze szkoły filmowej, jak się konstruuje fabułę. Wyszedł nudny jak flaki z olejem, nielogiczny film o niczym. Zapamiętałam z niego, że jak się nie ma do opowiedzenia żadnej historii, należy odłożyć pióro.

Wieczór i tak był wyjątkowy.

*"Sahara", Francja 2011




piątek, 12 sierpnia 2011

chaotycznie piszę wśród nocnej ciszy

W domu cicho, wszyscy poszli spać. Czwórka dzieci, dwójka dorosłych, a ja  - stały element tutejszego wystroju - na wieczornej wachcie zbieram myśli w tym spokoju krzeseł, stołu kuchennego, lampki nocnej. Rzeczy senność przerywają tylko wszędobylskie muchy.

Nadal pachnie wypiekami, może stąd tyle much. Ciasto drożdżowe lubi ciepło węglowej kuchni, wyrasta jakby mimochodem. Samo pieczenie odbywa się w gazówce, bo piekarnika węglowego się boję - mimo ogólnej umiejętności rozpalania i podtrzymywania ognia, wyniesionej jeszcze z domu i czasów pieca w przedpokoju w naszym mieszkaniu w kamienicy oraz z wszelkich kuchni w wiejskich placówkach zgromadzenia, w którym spędziłam przecież parę lat jako siostra wszystkich ludzi.

Tu do szczęścia potrzeba mniej niż w metropolii. Wytchnienie daje nawet codzienna krzątanina w ubranym dla hecy fartuszku, o kolorze jajecznicy (jak pięknie pasuje do przywiezionego znad morza naszyjnika z bursztynem w trzech kolorach*).


11-letni bratanek boskiego jest dziś kuchcikiem. Bez mrugnięcia okiem wyrabia ciasto na pizzę neapolitańską wg Eyes Wide Open (Bartek, wybacz, nie mieli tu suszonych drożdży i daliśmy 15 gramów surowych). Bowiem tego nastoletniego urwisa i wybijokno pasjonuje kuchnia i gotowanie. Nareszcie ktoś, kto rozumie moją miłość do wyrabiania kruszonki do bułeczek drożdżowych na jutrzejsze śniadanie.

Boski Andy na work-at-home łapie w ogrodzie internet i pocztę korporacyjną, obierając jabłka na kompot. Tak go zastaję po powrocie od awaryjnego dentysty, potrzebnego nagle Skakance. Dobrze, przy okazji wizyty w miasteczku kupuję też 3 bluzeczki, sukienkę i spódnicę, wszystko w cenie jednego przecenionego ciucha w wielkomiejskiej sieciówce.

Idealizuję? Może. Pająki tutaj znowu wydzierają nam przestrzeń, powoli zajmują z powrotem omiecione ściany. Jakby chciały powiedzieć: to wy jesteście tu przejazdem i w gości. Za chwilę wyjedziecie, przez resztę roku ten dom będzie stelażem dla naszych pajęczyn.

*prezent urodzinowy od boskiego Andy'ego

wtorek, 9 sierpnia 2011

runaway

Podróżowanie codziennie na stację kolejową do pobliskiego miasteczka po odbiór boskiego Andy'ego jest trochę jak rosyjska ruletka. Droga bowiem krajowa i wąska, TIR za TIRem wiezie meble z wielkopolskiego zagłębia meblowego, a pewnie także zabawki z Chin do sklepu po pięć złotych, a nie brakuje i traktorów z licznymi przyczepami, pędzących 20 na godzinę do skupu wymłóconego zboża.

Pobocza brak, są za to głębokie rowy i drzewa, na których zawsze można skończyć dachowanie, gdyby komuś z naprzeciwka przyszło do głowy wyprzedzać na trzeciego. A jednak prowadzę z dziećmi ożywioną konwersację na temat innych uczestników ruchu (często powtarzany termin to "pierdzikółko" - kto oglądał pewną produkcję disney pixar o aucie czerwonym jak nasze, ten zna źródło cytatu).

Boski przybywa o 17:49. To o jakąś godzinę wcześniej, niż bywa widziany po pracy we Wrocławiu, mimo że tam ma do pracy ze cztery kilometry, a stąd - jakieś dziewięćdziesiąt. Wracajmy do miasta, proponuję, nie będziesz musiał wstawać o świcie. Boski kręci głową.

Oglądamy w nocy świetnie zrobiony dokument o Warszawie i jej mieszkańcach. I wtedy mówię: myśmy po prostu tego roku uciekli z domu. My się po prostu z miasta umysłowo już wyprowadziliśmy i nie chcemy mieć z nim nic wspólnego.

Gdyby ktoś szukał, ostatnio widziano nas na wsi.