piątek, 27 października 2017

bezkresy

Pustynia to także bezkresy cierpienia. Ruchome piaski, na które wchodzisz i nie wiesz, skąd brać siły na kolejny krok.

Doświadczenie to trudno opisać. Spojrzenie wstecz, za horyzont, gdzie wszystko się stało, odsłania splątany widok. Jakby wielka maszynka, stworzona u początków do sprawiania dobra, zmieliła ciebie i wyrzuciła szczątki na pustkowiu. Poleciała dalej czynić dobro i twoje istnienie na tej mapie nic już nie znaczy, i nie pamiętasz, co znaczy słowo "dobro" - i czy tak w środku czuje się ktoś potraktowany dobrze, kto dobra doświadczył. Próbujesz powiedzieć jeszcze światu, co wolno, a czego nie, ale nie jesteś w stanie wydobyć z siebie głosu. Nie wierzysz, że ktokolwiek słucha, że wołanie o pomoc ma sens.

W takich momentach jak ten, czuję się jak ktoś bez rąk i z pogruchotanym środkiem, kto zapomina, jak śpiewać piosenkę własnego życia. Ile trzeba wówczas zebrać sił, by zająć się tylko tym, co najbliżej wokół mnie. Ile sił.

poniedziałek, 16 października 2017

pustynia

Wracam autem i im dalej od miasta, tym gęstsza mgła. Coś jakby ziemia wzruszała się, przypominając sobie z wieczora, jaka pora roku. Bo w dzień zapomniała się i wpadła w taniec letniej beztroski. Dwadzieścia pięć stopni i dwie pralki wyschnięte, panie, od ręki. Powietrze tak ciepłe, że dom trzeba było otwierać na oścież, by go naturalnie ogrzać. I Plus biegał w sandałach bez skarpetek. Tylko Boski Andy w korporacji mało spotkał się z tymi szalonymi temperaturami dnia.

Myślę, że tak to jest na pustyni. Między dniem i nocą tak rozrzutne amplitudy. W dzień koszulka bez rękawów, w nocy - białe szyby zaparkowanych aut i unosząca się para.

Pustynia ma w sobie nieodparte i urzekające piękno. Coś ci zabiera, coś ci daje. Wychodzisz ze swojej wioski, która wydawała ci się całym światem, i nagle okazuje się, że nie śniło ci się, jak fascynujące miejsca istnieją poza horyzontem. Przechodzisz przez nie już bez dawnego poczucia "swojskości", jakie towarzyszyło ci w twojej osadzie, ale każdą oazę zwiedzasz na boso, jak gość, który dzisiaj jest, a jutro go już nie będzie.

Podobnie napotkani na pustyni ludzie. Jak różne są to spotkania od znanych rytuałów własnego plemienia. Nie ma już "grupy", która z jednej strony dawała ci jakieś bezpieczeństwo, ale w której to, co wspólne, mogło przykryć to, co szczególne i jednostkowe. Każdego spotkanego człowieka widzisz w pełnej ostrości, na tle piasku i nieba. Nic ciebie nie rozprasza. Żaden projekt, żaden cel sięgający ponad stulecia. Jest tylko to, co się wydarza między osobami. Zaufanie, czas, wymiana. Bez pędu i gonitwy.

Potem wieczór pełen gwiazd i rzeźkość, która zapowiada poranek.

Jeszcze wracają wspomnienia, jeszcze bolą rany. Jeszcze czasem zamiera coś w środku w poszukiwaniu odpowiedzi. Jeszcze tracisz ludzi, jak się traci skarby, które zabrała wojna. I o każdego straconego, który odszedł, jesteś starsza. Ale jest to już księga, której karty przerzucił wiatr i ją zatrzasnął.

Na pustyni historia jest zawsze in medias res, w środku wydarzeń, między wyjściem a przybyciem. Między początkiem a końcem. Tu czas nie goni - on jest twój, możesz się nim otulić. Możesz w końcu spotkać siebie. W pełnej ostrości, na tle piasku i nieba. Nie jesteś niczyją własnością. Nie jesteś też niczyją konkurencją i nikt nie powie ci, że zabierasz za dużo miejsca. Że za dużo oddychasz, zbyt samodzielnie myślisz, za głośno się śmiejesz, choć ty przecież zadowalałaś się najmniejszymi okruchami, jak kościelna myszka. Możesz teraz rozłożyć swój koc na takim poletku piasku, jakie ci potrzebne. Jakie wyznacza twoje własne i niezbywalne miejsce na ziemi.

I wyjdziesz z pustyni już zupełnie innym człowiekiem. Przestronnym w środku, skupionym, z oczami pełnymi słońca i gwiazd.

piątek, 28 lipca 2017

morze braku

Staję nad wodą, która łasi się do stóp. Przybywa z dali, bawi się, marszczy, tu łagodna i bliska, tam dalej - nie wiadomo, gdzie się kończy. 

Stoję zdumiona wielkim brakiem słów we mnie. Jak nad przerwanym mostem, na który nie warto już próbować wchodzić z żadnym pytaniem, bo przepaść jest nie do objęcia. Znaki zapytania wpadają do niej i lecą tak długo na łeb, na szyję, że nie wydarza się nawet żaden plusk.

Witam się ze wspomnieniami, witam się z nauką czytania wstecz wszystkiego, co stało się i widzę, że dopiero teraz rozumiem język, w którym dokonały się czasowniki. Trudziłam się na próżno. Walczyłam o inne rzeczy, niż te, które były do wygrania. Pomyliłam się.

Woła mnie znad brzegu wody świat dziejący się naprawdę. Boski Andy, co dejechał dziś po nas pociągiem, dzieci, w tym Plus, który cieszy się, jakby ktoś dla niego stwarzał świat codziennie od nowa i on widział go znowu co rano po raz pierwszy. Wydobywam się dla nich z czeluści braku słów we mnie. Wyciągają mnie z tej toni na brzeg. 

Kopiemy w plaży dziurę na drugą stronę świata. 

środa, 26 lipca 2017

suite francaise

Obejrzałam Suite Francaise. Nie zauważyłam, kiedy nakręcili film. Za to pamiętałam dobrze, że czytałam książkę i pisałam o tym kilka zdań.

Szmat czasu zajęło mi znalezienie tych śladów. Okazało się, że to było prawie 10 lat temu. W mojej głowie ten czas był krótszy o połowę. Gdzie się podział? Czy na koniec życia będzie podobnie? Zdmuchując 80 świeczek z tortu w kształcie okręgu z bardzo dużym phi - będę mówić do siebie, gdy inni w tym czasie "sto lat", że phi! wydawało mi się, że za mną tylko 40?

Musiałam dokopać się do takich miejsc mojego pisania w sieci, o których myślałam, że internet dawno zapomniał i zutylizował w wielkiej spalarni pozostawionych słów. Dzień po dniu przejrzałam kilka lat swojego życia. Jestem zdumiona, ileż ja okruchów zwykłych dni ubrałam w słowa.

Książka, pamietałam, że nie miała końca, bo autorkę wywieziono do Auschwitz. Manuskrypt przeleżał w szafie 60 lat, zanim znalazła go córka. Ja znalazłam Suite Francaise po angielsku w lumpeksie, czyli też na smietniku historii, gdzie rzeczy czekają, aż je ktoś weźmie i da im drugie życie, niezależnie od tego, czy pierwsze było bajeczne czy raczej niewypał.

Film miał koniec.

Podobał mi się, mimo że raczej melodramat. Może dlatego, że więcej w nim było dramatu. Podobały mi się w nim niedopowiedzenia. Podobała mi się kruchość głównej bohaterki, która niby mogła jej przeszkadzać i zaprzepaszczać wszystko, a pozwoliła jej wiele wygrać. Wydarzało się to nie pomimo, ale dzięki kruchości, zamienionej w wewnętrzne światło.

Archiwalne wpisy TU i TU.. Zamieszczam chyba z radości, że wygralam ze swoją pamięcią i je znalazłam. Trzy lata wcześniej, niż myślałam. A wszystko jakby wczoraj.



niedziela, 9 lipca 2017

osoba po przejściach

Przejścia były takie, że niejedno amerykańskie tornado w Texas Panhandle niech się schowa.

Pozwoliły mi docenić wszystko, co mam - wspaniałego męża, cudowne dzieci, wiele bliskich mi osób. Wszyscy dookoła zdrowi, nie spaliliśmy się także i z całą pewnością nie wybuchła jeszcze III wojna światowa.

Mimo to przejścia odebrały mi wewnętrznie mnóstwo rzeczy. Wiele wymiernych, ale najtrudniejsze są te, których nie da się zważyć ani zmierzyć. Poznać można ich brak po tym, że smażenie jajecznicy wydaje się wyzwaniem równie wielkim, jak odkrycie radu i polonu. Po bólu, który odbiera rozum i przed którym nie ma takiego kąta, gdzie by się można schować.

Przejścia zabrały mi obraz świata jako czegoś logicznego i układającego się w integralną całość. Poczucie własnej wartości. Zaufanie do siebie, że umiem dokonywać dobrych wyborów, bo w jakimś sensie ściągnęłam przejścia na siebie, stawiając na osoby i projekty, które poszły w kosmos i to w ciągu jednego dnia.

Trzymam się nieźle. Wiele wkładam w to, by tak było. Trochę też wkładam w to, by tak wyglądało. Choć generalnie w życiu stawiam na uczciwość.

Przez ostatnie trzy miesiące poprowadziłam dwie serie warsztatów dla kobiet. Spotkania te pokazały w tym kosmicznie trudnym czasie, że prowadziły mnie przy ich układaniu dobre intuicje. Otworzyły dla mnie niezywkłą przestrzeń bycia z samą sobą i troski o siebie, która gubiła się w byciu dla wszystkich.

A jednak - nie umiem nawet opowiedzieć, z jak wielkim ciężarem się zmagam. Tak wielkim, że wydaje mi się, że go nie uniosę i sobie nie poradzę - choć chciałabym sobie radzić świetnie i wiem, że super girls don't cry. Rozpadam się w środku na kawałki, które składam z powrotem, i na drugi dzień znowu mam kupkę skorup.

Proszę, nie bójcie się mojego cierpienia. Nie zarażam. Nie spotka Was to samo, co spotkało mnie. Wysyłajcie mi smsy ze zdjęciami Waszych wakacji. Z głupimi kawałami. Ze ślicznymi kotkami i pieskami. Memy o naszych politykach. Odważniejszych zachęcam do chwycenia za telefon. Nie odmówię wypicia też razem kawy. Możemy rozmawiać o najnowszych trendach w modzie. Nie musimy rozmawiać o mnie. Nie musisz mi nic radzić. Możemy też razem pomilczeć.

Między nami - boję się, że będąc tylko sama ze swoim cierpieniem, wkrótce zwariuję.




sobota, 20 maja 2017

tobie bałagan nie przeszkadza*

Plan jest prosty: z powodu niskich temperatur i wiatru w porywach, pozostajemy w twierdzy wewnętrznej naszego domu, którą w końcu doprowadzamy do niejakiego ładu. Co powinno zająć dwie godziny do południa.

Prawie się udaje, choć koło połodunia dopiero okazuje się, na co się porwaliśmy. Bo zdaje się, że nie sprzątaliśmy całościowo przez jakiś miesiąc (jak ten czas szybko leci, pomyślała Okruszyna). Na dole jeszcze jeszcze, ale góra, jako private, uszła jakby uwadze i to dosyć skutecznie.

Największą batalię ze sobą i synem staczam w pokoju Grzybka. Dla niego każdy przedmiot ma wartość eksponatu precyzyjnie przypisanego do stałego miejsca i skatalogowanego w Genewie. Choćbny było to światełko od pojazdu lego o śrenicy 4 mm, co przy pogłębiającej się mojej dalekowzroczności jest rozmiarem niemal nie do uchwycenia.

Tłumaczę Grzybkowi, że ta ilość kurzu nie tylko powoduje duszności, ale w nocy roztocza chodzą po nim i po kawałku go zjadają (Mamo, mogłabyś zaoszczędzić mi tych szczegółów, mówi mi, ma bowiem do świata podejście naukowe i fakty bierze na serio). W sumie muszę to sprawdzić, myślę, bo może gram nie fair.

"Południe" wraz z końcem sprzątania przypada na godzinę dziewiętnastą. Mam poczucie sukcesu tym większe, że znaleźliśmy brakujące części do zadania domowego z pracy techniki, pogrzebane pod stosem wszystkiego na biurku, a także kilka kompletów pasteli olejnych, dokupowanych co kwartał z powodu braku poprzednich.

Zsuwam się nieprzytomnie po schodach na dół i kątem oka widzę home office, które posprzątałam na błysk tydzień temu. Również po wielkiej przerwie na zrelaksowane podejście do porządku. Spędziłam w nim w zeszłym tygodniu na pracy koncepcyjnej łącznie koło 10 godzin, a jednak wygląda, jakby przesżło przez nie torando. Czy procesy twórcze są w nas tak gwałtowne, myślę o sobie i dzieciach, że bałagan generuje się jak poltergeist? Choć bardziej idę w tę stronę, że bałagan podstępnie rozrasta się, gdy śpimy, i rano zastajemy go jeszcze bardziej, niż zostawialiśmy sprawy wieczorem. Wystarczyłoby wstać i poświecić latarką, by go przyłapać na gorącym uczynku.

Wyruszam ze Skakanką na wieczorny zakup pod miasto i w radio słyszę, jak mówią, że dziś noc muzeów. Mam wrażenie, że w muzeum spędziłam cały dzień. Kolor wody po wytarciu regałów - niezapomniany.

Obiecuję sobie, że od teraz będziemy sprzątać porządnie codziennie. Wiem w głębi, że to znaczy, że mniej więcej znowu za miesiąc.

*powiedział mi kiedyś Boski Andy, ale to nieprawda. Po prostu bywa drugorzędny w stosunku do innych rzeczy. W tym własnych możliwości.

środa, 17 maja 2017

dwa razy spalony

Postanawiam i w kuchni spróbować czegoś w rodzaju "out-of-box" thinking. Widzę, że kupiłam wrapy, które przekładam po różnych częściach lodówki od kilku już dobrych dni. Premierowy trial miał miejsce w podlondyńskim Luton, gdzie do wrapów wsadziliśmy grillowanego kurczaka z sałatką, zakupionego wcześniej w Indian bądź Middle-East barze (Brat, sorry że nie pamiętam!), a że zostały nam sosy czosnkowe dodane do pakietu, był zestaw 4 profesjonalnych lunchy jak się patrzy. Wrapy wyszły jak talala i zjedliśmy je na stojaka na brzegu Tamizy w Londynie (na stojaka z powodu braku ławek na skutek majowego oblężenia stolicy).

Więc otwierając lodówkę decyduję, że wreszcie te wrapy zrobię. Znajduję w zamrażalniku mięso typu pierś z kurczaka. Oceniam, że do wyjechania z domu po dzieci mam całe 20 minut na usmażenie ich w kawałakach, by wyglądały na grillowane w Indian barze lub KFC, i by młodzież nasza chętnie zjadła. Smażę na opcji power naszej kuchni indukcyjnej, jednocześnie krojąc odmrożone części i dbając o przyprawy. Dumna z efektów - po 20 minutach wszystko wygląda przynajmniej na prawie usmażone, ale oceniam, że jak postoi pod przykryciem, to i reszta się jakoś dogotuje - przystępuję do ubierania Plusa i wychodzimy.

Dzieciom opowiadam w aucie, jaki dziś obiad w odróżnieniu od typowego polskiego. Czuję, że moje macierzyństwo zyskuje właśnie 1000 punktów, albo chociaż 20.

Docieramy z powrotem po półtorej godziny. Otwieram drzwi od domu i zapach, który uderza we mnie, jest niewypowiedziany. Porównania mam w głowie do Rzymu podpalonego przez Nerona, ale nie wypada tu przywoływać. Nigdy też w życiu nie widziałam, żeby mięso - w barwie najprawdziwszej smoły - rozpuściło się na patelni jak plastelina i stało się jej integralną częścią. To z pewnością pierwszy izotop kurczaka i teflonu w historii. Wiadomo, że polonu ani radu nie wynalazłam, ale zawsze coś.

Zastępczo znajduję 4 ostatnie jajka i postanawiam ugotować je na obiad, drogą losowania wyłaniając potem szczęśliwców, którzy zjedzą je we wrapach z uwagi na skąpą ilość surowca.

Ze śpiącym Pawełkiem idę na dwór i tam popadam w stan głebokiego mindfulness, jakiego nie pamiętam od lat. Słońce na mnie świeci, Plus śpi w moich ramionach, zraszacz sąsiada tańczy i rozpryskuje wodę pod chmury, pod naszym dachem widzę, że wróble zrobiły gniazdo. Po raz pierwszy od niewiemkiedy czuję, że jest po prostu ok teraz i w tym, co jest - poza coraz bardziej głośną orkiestrą moich kiszek, grających głodowy marsz. P śpi, przez telefon proszę córkę o zgaszenie płyty w kuchni.

Gdy docieram do środka po kolejnych chwilach pełnych beztroski, widzę rzecz niebywałą. W garnku są tylko trzy jajka w kolorze brunatno-czarnym. Czwarte eksplodowało i w częściach wystrzeliło na różne części kuchni.

Uciekam od przekonania, że "za chwile beztroski trzeba płacić jeszcze większym stresem". Nie, no po prostu nie. Garnek w sumie wygląda lepiej niż patelnia, stojąca po drugiej stronie domu na schodach (Boski Andy, uprzedzony, że obiad dziś będzie boski, z pewnością nie przewidział, że jego splendor przywita go jeszcze przed progiem).

Obiad w porze kolacji jemy z naleśników zrobionych w południe (w nich fantazyjnie zawinięta kiełbasa krakowska z serem sałatkowym i pomidorem), jak również z wyjętych z zamrażarki znalezisk i wczorajszych pozostałości.

I pamiętajcie: to nie jest tak, że za chwilę beztroski trzeba słono płacić. Nie! Chwila beztroski nakarmiła mnie bardziej niż grillowany kurczak. Przy niej wszystkie wpadki dnia dzisiejszego wydały mi się jedynie motywami, na których. Można napisać wpis.

niedziela, 7 maja 2017

Downton Abbey

Przechadzamy się po pokojach, których jedynym celem jest: żeby Ci było wygodnie. Żebyś od otwarcia oczu na widoki przez ogromne okna do ich zamknięcia i przyłożenia głowy do miękkiej poduszki czuła się zaopiekowana. Żeby na wszystko było miejsce: na bezruch patrzenia w dal, na spokój zbierania myśli, na czytanie słów, na pisanie listów, na sen, którego nie przerwie żaden koszmar, wpuszczony nieopatrznie we własne granice. To przestrzeń prywatna doprowadzona do optymalnych wymiarów, gdzie okno i lustro powiedzą Ci wszystko, co najważniejsze: istniejesz, jesteś kimś ważnym i pięknym, ten cały widok, od którego kręci się w głowie, Ktoś stworzył dla Ciebie. Przestrzeń, którą zajmujesz, nie jest przypadkowa i zabrana komuś innemu, ale Twoja. Możesz położyć się na wykładzinie, która ma grubość materaca wysokiej klasy, możesz deptać po trawie. Możesz się rozsiąść. Możesz leżeć na dowolnym miejscu łóżka. Możesz przekręcić klucz i nikt nie wejdzie na Twoje terytorium z żadną zbyt wymagającą, niemożliwą prośbą; niczego nie wymusi w imię ratowania świata, nie przebije się przez Twoje "nie", które wypływa z siły Twojego "tak" dla tego, co najbardziej bliskie, drogie i Twoje.

Komnata tych gabarytów - to zarazem "gotowalnia": miejsce, by zebrać siły na to, co dalej, na dobro sprawione w spotkaniu z drugim, na dar, na kontakt, na bycie razem z innymi.

Zachwyca mnie ta przestrzeń pokoi na galerii wokół położonych niżej jadalni i bawialni.  Z tego, co prywatne, wypływa dopiero to, co wspólne. Fizycznie narysowane granice dawnej etykiety, które straciliśmy z dzisiejszym wymieszaniem public & private.

Bliźniak, który mi powiedział, "jedziemy tam jutro", nie wiedział, jak ogromnie tego potrzebuję. Dom otwierany dla zwiedzających kilka razy w roku - akurat był dostępny. 

Pocieszam się, że sobota w Highclere Castle (zamkiem pożyczonym dla potrzeb "naszego" z Bratem serialu) wyglądałaby już mniej szałowo, gdyby tam zamieszkać na stałe. Ale wyobrażam sobie, że tam łatwiej znalazłabym te potłuczone części siebie, które zostały we mnie po ostatnich trudnych wydarzeniach zawodowych. Wszystko z perspektywy tych okien i galerii stałoby się odległe i mało ważne. Zmniejszone, czarnobiałe, oddalone, zostawiające mnie bezpieczną i kochaną, niezdolne zabrać mnie sobie samej. 

Szukam tej przestrzeni rekonwalescencji gdzie indziej. Łatwiej byłoby mając choć jedną komnatę na galerii, ale zawsze można zbudować ją w sobie.

--Sent from my iPhone



















--Sent from my iPhone

sobota, 6 maja 2017

blizny

„Blizny są jak lata, uważał, nawarstwiają się na sobie
i dopiero wszystkie razem tworzą człowieka". (Robert Seethaler)

Takie zdanie znajduję. Patrzę na swoje ręce, myślę o swoich skulonych ramionach, o dniach, z których każdy jest jak Mount Everest wyborów, gdzie postawić krok i czy warto.

Wydaje się, że nauka mogłaby przychodzić łatwiej, bez blizn. Że łatwiej byłoby uczyć się chodzić, śmiać, składać sylaby. Że to trudne, uczyć się ciągle przez rany, przez ślepe ulice, przez błędy, przez ból, z którym trzeba umieć żyć codziennie, bo akurat wewnętrzny kompas składa się głównie z niego.

Czasem wydaje mi się, że swoje bezpieczeństwo wznoszę ciągle na nowo, jak wróbel przykleja do gałęzi swoje gniazdko, mozolnie znosząc źdźbła. Potem pierwszy lepszy wiatr je zrzuca i trzeba kleić od nowa. Wolałabym coś bardziej pewnego, czego mi nikt nie odbierze.

Wszystko to jest we mnie: i drżący ptak, i pewność zasad, dla jakich warto się starać, i wartość osób, które kocham i których nie chcę obarczać swoim bólem. Pomysły na zmianę świata, marzenia, potencjał. Wszystko we mnie jak keks, który trzeba mądrze kroić. Opiekować się drżącym wróblem, przyklejać plasterki, chronić - a jednocześnie zostawiać za sobą światło. Przez blizny też ono prześwieca, choć samemu jest trudno je dostrzec i nosić najtrudniejsze doświadczenia jak ordery.

Przychodzą do mnie słowa, łaszą się jak szczeniaki i mówią: zawsze będziemy z Tobą. Cieplej mi z nimi.

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

zestaw przeciwlawinowy

W chwilach wolnych od martwienia się, które przychodzą z rzadka jak krótkie przejaśnienia w prognozie na kwiecień, planuję bliski już ogromnie odlot.

Odlot przewidziano w kierunku północnym, nie żeby ze strachu przed upałami w weekend majowy, ani nie by ulecieć z dymem z polskiego grilla. Odlot jest realizacją obietnicy danej dzieciom zanim narodził się Plus, że kiedyś udamy się w podróż drogami powietrznymi. Więc lecimy odwiedzić Mojego Drogiego Bliźniaka w jego podlondyńskiej siedzibie, zanim Brexit nałoży na nas obowiązki wizowe i zwiększy odległośc do white cliffs of Dover.

Odprawiam nas on-line, na wypadek gdyby spadek formy uniemożliwił trzeźwą ocenę sytuacji na 2 godziny przed. Zamawiam też walizki, które powinny przyjść kurierem, zanim my musimy wyjść. Na wszelki wypadek zaglądam na stronę przewoźnika, by upewnić się co do gabarytów i możliwości odlotu naszych bagaży. I znajduję tam pytania, które nie przyszły mi zupełnie do głowy, choć muszą być często zadawane, bo zyskały status nagłówków w menu informacyjnym.

"Czy można zabrać ze sobą przeciwlawinowy zestaw ratunkowy?" "Czy można zabrać ze sobą spadochron?" I ostatni ciekawy punkt: "Przewóz prochów".

Przez krótką chwilę rozmyślam, czy zestaw przeciwlawinowy, czy raczej spadochron. Czy może wystarczą parasolki w razie konieczności skoku, i wtedy nad Londyn sfruniemy jak Mary Poppins, a słońce będzie wraz z nami zachodzić na tle Big Bena. 

Ostatecznie wygrywa kurtka przeciwdeszczowa, parasol zawsze można w kiosku in case of rain. Bo w razie katastrofy zostaje i tak jedynie przewóz prochów.

sobota, 22 kwietnia 2017

wieczne rzeczy

Ze wszystkich rzeczy przemijających na ziemi zostaje jedno - pisanie. Najbardziej przy-jaźni, najbliżej, pod ręką. Ilekroć Simon and Garfunkel śpiewają mi swoje "hello darkness my old friend", one zjawiają się znowu.

Taką mnie zastanie Pan Jezus w Niebie, gdy zajdzie do mojej chatki. Z wypiekami, ze wzrokiem który potrzebuje chwili, by wrócić do tu i teraz od wiecznego i wiecznie zajętego pióra.

"Co napisałaś?" - zapyta, choć przecież wie, i uśmiechnie się.

Ja też się uśmiechnę i powiem: "znowu jakieś słowa".

A On bardzo dobrze zrozumie, bo na początku też był Słowem.

I tak sobie wypijemy herbatę i posiedzimy, patrząc jak słowa ulatują za okno ku słońcu, jak ptaki, by stać się gdzieś życiem.

--Sent from my iPhone